Kategorie blog
Gra cieni
Gra cieni





















SPIS TREŚCI



1. Żegnaj, Berlinie!.......................................................................................5
2. Odlot ......................................................................................................8
3. Bangkok.................................................................................................16
4. Na równiku ............................................................................................19
5. Gdzie pieprz rośnie .................................................................................31
6. Alma mater.............................................................................................35
7. W cieniu demonów .................................................................................52
8. Belle du seigneur ....................................................................................60
9. Owca w wilczej skórze ............................................................................72
10. W dyplomatycznej klatce........................................................................80
11. Bu Kota – miasto matka.........................................................................88
12. Nasze duszki ........................................................................................107
13. W cieniu Allaha.....................................................................................131
14. W cieniu smoka....................................................................................144
15. Nasz śmietnik.......................................................................................154
16. W cieniu wulkanów ..............................................................................169
17. Rasa i klasa .........................................................................................190
18. Pozdrowienia z Wiednia ........................................................................204
19. Boks cieni.............................................................................................216
20. Wycieńczona ........................................................................................228
21. Nie gubić zapalniczek!............................................................................249
22. Albinos o czerwonych piórach.................................................................262
23. Ameba nas przeżyje ..............................................................................269
24. Brniemy dalej........................................................................................283
25. Grzybki ................................................................................................306
26. Inny styl pracy.......................................................................................318






1. ŻEGNAJ, BERLINIE!


        – Kiedy odbył się ostatni stosunek płciowy? – zapytał adwokat inkwizytorsko.
        – Przed rokiem – skłamałam szybko, by mój niemiecki mąż Werner nie zdążył przyznać się, że zaledwie trzy tygodnie temu.
        Wprawdzie przyrzekł, że będzie kooperował, ale miałam wątpliwości, czy dotrzyma słowa.
        – Świetnie. – Pokiwał głową adwokat. – Po roku nie ma problemów z sądem.
        Podał nam coś do podpisania, po czym Werner nagle wybiegł z kancelarii ze łzami w oczach.
        – Czy on pani unika? – zdziwił się prawnik.
        – Nie, wręcz przeciwnie.
        Pożegnałam się i wyszłam, sama bliska płaczu, na zachodnioberlińską ulicę. Koniec wielkiej miłości. Gdy tylko znalazłam się w domu, zadzwonił Werner, który już zdążył wziąć się w karby:
        – Wybacz, że tak nagle zwiałem. Czy mogę cię zaprosić na wieczór do knajpy?
        – Tak mamy zacząć rozwód? Ale niech będzie – mimo wszystko poczułam się wzruszona.
        Po dość smętnej kolacji Werner odprowadził mnie do naszego wspólnego dotąd mieszkania i niejako w sposób naturalny tam za mną wszedł. Głupio byłoby się certować, więc wyciągnęłam butelkę wina.
        – Późno już – zrobiłam subtelną aluzję po godzinie.
        – Zostanę na noc – zdecydował Werner.



6                                                                                                    GRA CIENI




        – Nie.
        – Tak – powtórzył i walnął pięścią w stół, dokumentując swoje prawa jeszcze małżonka.
        I znowu dałam się zaskoczyć, zahipnotyzować i uwieść. Nic dziwnego, seks między nami był zawsze fenomenalny, a agresja potrafiła nawet dodać mu namiętności.
        Ale czy po to się rozwodzę, żeby zostać kochanką swego byłego męża in spe? Co za szczęście, że jutro wyjeżdżam na drugi koniec świata, w przeciwnym razie dalej byśmy się rozchodzili i schodzili miotani miłością i nienawiścią. Ostatnio nieco zobojętniałam na te powtarzające się od lat podniety i rozwodem chciałam przeciąć ten nasz prywatny węzeł gordyjski. Nie wierzyłam już w żadne „poprawianie się” ani „dopasowywanie się”. Ni jego, ni swoje.
        Rano Werner zapytał agresywnie:
        – Będziesz do mnie pisać?
        – Nie wiem.
        – Kocham cię i zawsze będę cię kochał. Nikt nie będzie cię tak uwielbiał jak ja.
        Brzmiało to jak klątwa, a co najgorsze chyba prawdziwa. Niemniej byłam niezłomna po sześcioletniej szarpaninie. Wywołała ją nagła przemiana Wernera. Po ślubie z obyczajowego rewolucjonisty w obsesyjnie zazdrosnego tyrana, i to bez żadnego powodu.
        Nie zgodziłam się, by odwiózł mnie na lotnisko.
        W myślach byłam już w drodze przez Wiedeń do Indonezji, do pracy w agencji ONZ, UN Programme of Industrial Progress, w skrócie UN PIP, do której zrekrutowała mnie kubańska emigrantka Dolores Delgado. W przeciwieństwie do mej ostatniej podróży do Wiednia, kiedy emigrowałam z Polski, był to triumfalny powrót na białym koniu.
        Teraz czułam się jak na rauszu, co odbiło się także w zawadiackim wyrazie twarzy w mym oenzetowskim paszporcie, zwanym laissez-passer.



ŻEGNAJ, BERLINIE!                                                                                       7




        Wreszcie niebiańska nomenklatura była dla mnie łaskawa! Spojrzałam w lustro. Czy zmieniłam się radykalnie? Nie całkiem – włosy nadal półdługie i blond, oczy nadal zielone, cera różowawa, nos spory z garbkiem. Wciąż dość drobna. I ciągle jeszcze młodziutka. Ale stop – pewna zmiana była – jakbym podrosła! A co najmniej trzymałam się prościej.






2. ODLOT


        Tego szarego, listopadowego poranka opuściłam mój dom wraz z siostrą i Kocicą, która zdołała w ostatniej chwili wyszabrować ode mnie radio z magnetofonem.
        Kocica, starszawy polski gej, zadający się głównie z wygłodniałymi seksualnie tureckimi i arabskimi gastarbeiterami, miała za cel życiowy unikanie wszelkiej harówy. Poza okazyjnymi pracami żyła więc ze świadczeń socjalnych i datków znajomych. W krytycznych momentach ratowała się gotowaniem pożywnych zupek, które przedłużała w nieskończoność wodą, sycąc nimi także swych wygłodniałych, arabskich na ogół kochanków.
        W tym towarzystwie udałam się do autobusu na lotnisko Schönefeld we Wschodnim Berlinie. Byłam przyzwyczajona do przekraczania granicy niemiecko-niemieckiej. Niemniej nadal odczuwałam egzotyczny dreszcz, gdy musiałam poddać się kontroli mężczyzn w szarych mundurach i czapkach wehrmachtowskiego kroju prowadzących na linach swe wilczury w otoczeniu zapór antyczołgowych i drutu kolczastego.
        I zawsze to samo stereotypowe pytanie:
        – Czy ma pani broń, amunicję, krótkofalówkę?
        – Nie, a są mi potrzebne? Jest tu tak niebezpiecznie?
        Urzędnik wykrzywił się.
        Na lotnisku podeszłam dziarsko do kontroli z moim niemieckim paszportem. Wtedy moja biżuteria zaczęła podzwaniać w torebce i przerażona, że zaczną mnie przeszukiwać i przegapię samolot, rzuciłam na stół laissez-passer. Choć jeszcze słabo stałam na dyplomatycznych nogach, zaryzykowałam uwagę:



ODLOT                                                                                                         9




        – Nie macie prawa mnie kontrolować jako dyplomatki ONZ.
        Zirytowany celnik zapytał, dlaczego go nie pokazałam od razu, a ja poznałam magiczne działanie tego dokumentu.
        Po locie w trzęsącym się samolocie Interflugu pojechałam do hotelu, zamówionego dla mnie i mych kolegów przez ONZ. Po tygodniowym treningu mieliśmy udać się do różnych krajów Trzeciego Świata.
        W zapyziałym hotelu w zramolałym Wiedniu nie zanosiło się na podniecający wieczór.
        Za to przy śniadaniu obserwowało mnie z widocznym zainteresowaniem dwóch młodych mężczyzn.
        Jeden z nich zapytał po angielsku:
        – Też z Programme of Industrial Progress, PIP?
        – Skąd wiecie? – zdumiałam się.
        – Hm, widocznie zamieniamy się już w znany typ międzynarodowego urzędnika, rozpoznawalnego na pierwszy rzut oka dookoła świata. Ja mam na imię Arne, a to mój kolega Paul. Jesteśmy Holendrami. A ty? Skąd jesteś i dokąd idziesz?
        – Jestem z Niemiec, ale pochodzę z Polski i jadę do Indonezji.
        – Jakże ci zazdroszczę – jęknął z zachwytu przeraźliwie brzydki Arne. – Musisz koniecznie pójść do hotelu Sahid Jaya i posłuchać muzyki na gamelanie, jak ja to robiłem w czasie wakacji. Dlaczego mnie tam nie wyślą? – zakończył dramatycznie.
        – Nie wiem – odparłam zgodnie z prawdą. – Może dlatego, że jesteś Holendrem, a więc byłym kolonialistą. Adokąd cię wysyłają?
        – Na Filipiny.
        – A ciebie? – zapytałam przystojnego Paula.
        – Republika Dominikańska.
        – Dokładnie przeciwległy kąt świata od nas. – Pokiwał głową Arne i zaproponował naszej grupie, która w międzyczasie rozmnożyła się do pełnej dziewiątki, by łapać taksówkę do ONZ.
        Powiewając dumnie naszymi laissez-passer w stronę ochroniarzy, wkroczyliśmy do wiedeńskiego sanktuarium ONZ i… stanęliśmy bezradni wobec tego szklanego kolosa.



10                                                                                                  GRA CIENI




        Dokąd iść i co to w ogóle jest? Piętro „minus trzy”, parkingi, bezcłowy supermarket, kioski, banki, kina, restauracje, kawiarnie, bary, służba medyczna, serwis fotograficzny, poczta zwykła, dyplomatyczna i pneumatyczna. Thomas Cook, biblioteki, archiwa, błyskawiczne, dzwoniące windy, służba bezpieczeństwa – głównie ogromni Murzyni w operetkowych niebieskich mundurach pełnych złoceń. Wózki z kawą jeżdżące po kilometrowych korytarzach, biegający nerwowo ludzie z aluminiowymi walizkami.
        Szybkie zapytania: – Jak leci? oraz powszechna odpowiedź: – Przeżywam.
        Wycieczki dziatek szkolnych. Młodzieniec w szortach biega na przełaj po korytarzach w imię jakiegoś dobroczynnego celu, jak głosi napis na jego koszulce.
        – Tu trzeba by jeździć na hulajnodze! – wykrzykuje Paul.
        Faktycznie mija nas dziwny pojazd, niestety najwyraźniej zastrzeżony dla załogi technicznej. „Prywatne spotkanie Interpolu z Komisją ONZ do spraw narkotyków”głosi napis na następnych drzwiach.
        – Jak to prywatne? Czy każdy może się tu zagnieździć? – pytam Dolores.
        – Prywatne to znaczy bez publiczności i protokołu – tłumaczy. – Ściśle tajne. Widzimy, że dostaliśmy się do jakiegoś niecodziennego autarkicznego świata, który niewiele ma wspólnego z naszym dotychczasowym życiem i tym, co dzieje się poza jego szklanymi ścianami.
        Szybko odkrywamy, że gubienie się jest specjalnością ONZ w skali światowej. Gubią się pracownicy, eksperci, misje, stypendyści, wizyty państwowe, poczta, teleksy, listy, adresy, walizki, samochody i mózgi. A odszukiwanie się dookoła globu jest jednym z bardziej absorbujących zajęć personelu.
        Poznałam wreszcie moje dwie koleżanki, wysportowaną Szwajcarkę Christine i Helgę z Niemiec. Ta proporcja, trzy kobiety



ODLOT                                                                                                       11




wobec sześciu mężczyzn, wywołuje nawet u nich krytyczne komentarze.
        Dolores broni się, że jesteśmy pionierkami, po których przyjdą następne.
        Ja usiłuję powstrzymać się od komentarzy, na szczęście wychowałam się w Polsce, gdzie emancypacja kobiet była nieporównywalna z Zachodem. Po wylądowaniu w zachodniej Europie przeżyłam wręcz szok wobec niemieckiego traktowania kobiet, szczególnie słynnego 3K – czyli Kinder, Küche, Kirche, czyli dzieci, kuchnia i kościół. Gdy szukałam pierwszej pracy w Kolonii, przydzielono mnie do działu kobiet, bo był podział na męski i kobiecy, zaproponowano mi kurs pisania na maszynie… Na szczęście kierowniczka działu była na tyle przytomna, że skierowała mnie do działu mężczyzn. Tak więc zostałam facetem i kierownik działu, pochodzący ze Śląska, szybko znalazł mi pracę.
        Helga też mało nadaje się na pionierkę. Ma pełno sztucznych kwiatów w cherlawych włoskach, a ich pielęgnacja zajmuje jej cały wolny czas, który reszta z nas spędza na intensywnych rozmowach. Nasze tempo życia przyspiesza kilkakrotnie.
        Pytam Christine:
        – Czy loki są warte wyłączenia się z tak przedniej grupy?
        – A skąd! Do tego przez te ciągłe ondulacje ona nigdy nie wie, co się dzieje i gdzie. To jest taka baba… taka baba… – dławiła się ze złości.
        – No jaka baba? – zapytałam zniecierpliwiona.
        – Taka… baba bez jaj – wykrztusiła wreszcie Christine. –
        Baba bez jaj to rzeczywiście ohyda – zgodziłam się. – A teraz chodźmy na ceremonię przedstawiania nas ambasadorom akredytowanym przy ONZ. Ambasadorowie podkreślili zgodnie ogromne nadzieje, jakie ONZ pokłada w młodych APO – Associate Program Officer, czyli w nas. Dostaliśmy umowy na rok, które z pewnością będą



12                                                                                                  GRA CIENI




przedłużone o następny – przysięgała Dolores. Helga miała szczególnie dużo kwiatków na głowie.
        Po ceremonii Dolores zabrała nas na wino i uświadomiła, że „istotą naszej pracy jest bycie jak bogini o stu rękach”.
        W hotelu, już zżyci i w szampańskich humorach, poszliśmy na następne drinki do pokoju Ariego. Śmieliśmy się tak głośno, że portier zagroził wyrzuceniem nas na bruk. Gdy koło trzeciej nad ranem rozchodziliśmy się, Paul poszedł w ślad za mną, po czym wciągnął mnie do swego pokoju i łoża. Chętnie na to pozwoliłam. Spędziliśmy upojny poranek na zakończenie euforycznej nocy.
        Po przebudzeniu powiedział:
        – Na pewno nie jesteś taka słodka, na jaką wyglądasz.
        – Nie – przyznałam się.
        – To dobrze, bo ja zawsze bałem się zaangażować. – spojrzał na mnie badawczo.
        Milczałam. Co mnie obchodzą jego strachy, skoro za kilka dni jedziemy w dwa różne końce świata? Zresztą od czasu mego małżeństwa z obsesyjnie zazdrosnym Wernerem najlepiej czułam się właśnie z kochankami, którzy nazajutrz wyjeżdżali na przykład do Nowej Zelandii.
        Biegaliśmy całymi dniami po siedzibie UN PIP, która jako młoda podorganizacja była szczególnie dynamiczna.
        W biegu rozmawiałam też po polsku z Włochem Florianem Kowalskim, który nadzorował przygotowanie indonezyjskiego projektu „Reforma przedsiębiorstw”. Nie odważyłam się go zapytać, jakim cudem został Włochem. Prawdopodobnie „znalazł się” tam w czasie wojny. Polskie losy – pomyślałam. Dał mi polskim sposobem otwartą kopertę z poufnym listem do mego przyszłego szefa w Dżakarcie. Wiedziałam, rzecz jasna, że wypadało list zakleić na jego oczach, ale tego nie zrobiłam. Wytrzymałam z zimną krwią jego świdrujące spojrzenie i przeczytałam pismo już na korytarzu. Kowalski opisywał tam porażkę starego teamu



ODLOT                                                                                                       13




i przyrzekał, że tym razem wyśle do Indonezji „naprawdę dobrego eksperta”.
        Z powrotem do maratonu – teraz szczepiono nas na wszystkie możliwe i niemożliwe choroby. Odmówiłam zaszczepienia się na żółtą febrę, wiedząc, że dostaje się jej tylko od bawienia się z małpami. Nie miałam zamiaru bawić się z małpami. Skąd miałam wiedzieć, że one zamierzały bawić się z mną?
        Za to zażądałam od lekarza przepisania mi pigułki antykoncepcyjnej:
        – ONZ chyba nie chce, żeby przez nią zaszła w ciążę?
        – W żadnym wypadku nie mogę na to pozwolić – parsknął śmiechem pan doktor i wypisał mi receptę.
        Dolores prowadziła zajęcia razem z Argentyńczykiem Raulem oraz Urugwajczykiem Carlosem, niechybnie jej kochankiem, jak jednogłośnie orzekli moi koledzy. Niemniej elegancki Francuz Alan mocno podejrzewał Dolores także o apetyt na Helgę.
        Z kolei sama Helga najwyraźniej zagięła parol na Carlosa. Alan twierdził, że „przypadkiem przeczytał” w osobistych notatkach Dolores z wywiadów z nami, które leżały na stole, takie uwagi jak „seksowny”, „męski uścisk dłoni”. Wolałam nie zdradzać kolegom, iż, mimo że nie wiem, jak wypadł mój uścisk dłoni, byłam jedyną osobą, której Dolores pozwoliła wybrać kraj docelowy. Wprawdzie nie wyszło to całkiem tak, jak chciałam, bo wolałabym Indie, ale prawie… A moją teoretyczną gotowością wyjazdu do Jemenu zaimponowałam nawet tej doświadczonej emancypantce. Nie żebym pchała się gdzieś, gdzie kobiecie jest naprawdę ciężko, ale pojęłam już dawno po praktyce na Cyprze i rozmowach z doświadczonymi ludźmi, że im bardziej kraj „rozwinięty”, tym nudniejszy.
        Byłam więc wdzięczna Dolores, że zatrudniła mnie w ONZ i umożliwiła ucieczkę ze znienawidzonego między innymi przez moje nieudane małżeństwo Berlina.



14                                                                                                  GRA CIENI




        Dolores była przekonana, że świetnie sobie poradzę. Podczas gdy potencjalnych niemieckich pracodawców odstraszał mój nieortodoksyjny życiorys, w Trzecim Świecie tym bardziej potrafię zabłysnąć – twierdziła. Natomiast ukochani w Europie drobnomieszczanie nie mieli tam jej zdaniem najmniejszych szans!
        Tkliwie wspomniałam więc Niemiecki Instytut Polityki Rozwojowej, który też doceniał takie zalety i przyjął licznych kursantów wyciągniętych z wieloosobowych materaców w komunach Kreuzbergu. Próbowałam odgadnąć przyczyny uprzywilejowanego potraktowania mnie przez Instytut, a potem przez Dolores. Oczywiście! Byłam przecież dla nich gratką – puknęłam się w głowę z nagła olśniona. Umożliwiłam im bowiem postęp w wypełnianiu niemieckiej kwoty zatrudnienia w ONZ, nie obarczając jej przy tym następnym urzędnikiem z „brakiem umiejętności społecznej komunikacji”. Ten lack of social communication skills u Niemców, znany gdzie indziej po prostu jako „niemiecka buta”, był szeroko omawiany w publikacjach oenzetowskich i niemieckich jako powód notorycznego niewypełniania ich kwoty narodowościowej.
        Dolores zakomunikowała nam zjadliwie, że ambasada Niemiec chce wziąć udział w naszym szkoleniu i zaprasza niemieckich uczestników na następny dzień, zmuszając ją do zwolnienia nas z zajęć.
        Chcąc nie chcąc musieliśmy na to przystać. Towarzyszył nam Herr Kraut, akredytowany przy UN PIP. Ambasador Hoffmann, którego przemówienia według Dolores znane były w Wiedniu jako „Opowieści Hoffmanna”, zrzucił jakieś akta na podłogę, byśmy mogli usiąść przy stole.
        Herr Kraut usiłował je usłużnie podnieść, na co ambasador zaprotestował:
        – Ależ proszę je zostawić, ja lubię pracować na podłodze.



ODLOT                                                                                                       15




        Ambasador był faktycznie rozmowny i dawał nam dobre rady, jak przeżyć w tropikach. W szczególności radził nam zabrać odpowiedni zapas bielizny wysokiej jakości.
        Gdy ambasador skończył z naszymi majtkami, Herr Kraut zaprosił nas na obiad do jednej z restauracji w VIC, zwanej Blue Danube. Przyzwyczajeni byliśmy już do tej dziwacznej angielskiej nazwy modrego Dunaju. Herr Kraut zwracał się przy obiedzie szczególnie do „obu dam”, ale na szczęście wdzięki Helgi przeważyły i odwlekły jego uwagę od Frau Korb. Odetchnęłam z ulgą, gdy obiad się skończył. Za kilka dni będzie koniec z niemiecką „przytulnością”.
        Po sześciu dniach i nocach w euforii ledwie zipaliśmy, a jeszcze czekał nas wieczór pożegnalny w Heurige, pijalni wina. Czuliśmy się już częścią ONZ, zniknął dystans wobec starszych kolegów. Helga już zupełnie bezwstydnie flirtowała z Carlosem. Dolores pieszczotliwie pogłaskała mnie po obnażonym karku, zanim wygłosiła mowę pożegnalną:
        – Uważajcie. Jak już raz dostaniecie tej choroby ONZ-owskiej, nie potraficie się już od niej uwolnić. Ale ONZ też będzie waszą Alma Mater, która was nie porzuci.
        Zamyśliliśmy się. Zabrzmiało to jak przyjęcie do tajnego sprzysiężenia, loży masońskiej czy innego braterstwa.
        Nagle rozległ się trzeźwy głos Ame:
        – Ale ja nie chcę żadnej Alma Mater. Mam własną matkę i zupełnie mi to wystarczy. Nie chcę zresztą z powrotem do brzucha.
        Ja natomiast słuchałam Dolores w upojeniu, mając nadzieję, że to prawda i że odnajdę w ONZ ponadnarodową ojczyznę, zamiast tej, która została mi brutalnie odebrana przed laty. Poczułam też ogromną sympatię do Indonezji, która miała zostać „moim krajem” i z którą miałam się zidentyfikować przez dekret, choć jeszcze niedawno nie byłam pewna, na jakim kontynencie leży.






3. BANGKOK


        Postanowiliśmy z Arne lecieć razem do Bangkoku, potem nasze drogi musiały się rozejść. Gdy wysiedliśmy z zatłoczonego australijskiego samolotu, pełnego modlących się nieprzerwanie greckich babć, skarżyłam się, że nie wyłączono jeszcze jego motorów:
        – Nadal buchają żarem!
        – Obawiam się – roześmiał się Arne – że to jest normalna temperatura, w której spędzisz następne dwa lata!
        Po przejściu bez kolejki i kontroli dyplomatyczną ścieżką pojechaliśmy klimatyzowaną limuzyną do pobliskiego hotelu „Złoty Smok”. Siedzenia w toaletach były wysterylizowane i zapieczętowane. Nic dziwnego. Poszliśmy na suto zakrapianą kolację, ale wykończeni jetlagiem szybko wróciliśmy do swych pokoi.
        Rozbierając się, uświadomiłam sobie, że rozstaję się z jedyną znaną mi w tej części świata osobą. W ataku paniki dumałam, co zrobić, żeby ten moment odsunąć, czyli nie spędzić tej nocy samej. Nie ma rady, stwierdziłam. Jedynym rozwiązaniem jest uwiedzenie Arnego, który zresztą nieco mnie podrywał.
        Konsekwentnie wyszłam więc na korytarz i zastukałam do jego drzwi.
        – Co się stało? – zapytał wyrwany ze snu i poirytowany.
        Najwyraźniej nie pojął mych intencji, bo i skąd, a na flirt nie było już czasu. Gorączkowo zastanawiałam się, jak się wytłumaczyć. Przeklinałam przy tym swoje polskie wychowanie, nastawione na obronę przed jurnymi samcami, a nie na robienie im



BANGKOK                                                                                                     17




awansów wymaganych w zachodniej Europie. Bąkając, że chciałam sprawdzić, czy mój zegarek prawidłowo chodzi, wycofałam się rakiem.
        Dopiero następnego ranka zdałam sobie sprawę, gdzie się znalazłam – Orient!
        W samolocie siedziałam obok młodego Indonezyjczyka, podniecona pierwszym kontaktem z tubylcem starałam się być szczególnie miła i taktowna, by uszanować ich kulturę, przede wszystkim słynną „azjatycką rezerwę”. Okazało się to, o dziwo, zupełnie zbędne – tubylec był nad wyraz rozmowny i szybko wystąpił z agresywną krytyką swego rządu.
        Zbliżając się do Dżakarty, niegdyś legendarnej Batawii, lecieliśmy bardzo nisko i rzuciły mi się w oczy czerwone dachy małych domków. Ach, przecież Arne opowiadał, że gdy Indonezja była holenderską kolonią, wszystkie budynki musiały być pokryte taką dachówką, sprowadzaną z Holandii.
        Lotnisko, na którym brawurowo wylądowało nasze jumbo, otoczone było przez pola ryżowe. Gdy wysiadłam z samolotu brudna, przegrzana i spocona, zastanawiałam się, kto mnie odbierze i jaki okaże się mój szef Fakir Hak. Był Pakistańczykiem, jak wyjawił mi Raul i dodał, że ma miłą osobowość, „którą sobie starannie wypracował”. Niemniej pod nią musiała przebijać chyba dalej ta prawdziwa, mniej przyjemna. Dolores zaznaczyła bowiem kilkakrotnie, bym pisała do niej „osobiste i poufne” listy, gdybym miała z nim problemy.
        W hali lotniska ujrzałam tablicę z napisem „zawiadomienia ONZ”, spod której wyłonił się uśmiechnięty niski Indonezyjczyk:
        – Madame Korb?
        Skinęłam głową i rozejrzałam się wokół. Prawie wszyscy na lotnisku byli równie drobni jak mój rozmówca. Dotąd raczej mała, zostałam nagle niemal olbrzymką jak Guliwer w kraju Liliputów.
        Człowieczek błyskawicznie przeciągnął mnie przez kontrolę paszportową i zdrowotną, podczas gdy inni pasażerowie pocili się



18                                                                                                  GRA CIENI




w kolejkach, bliscy omdlenia. Potem dobiło do nas jeszcze dwóch tubylców, którzy eskortowali mnie do służbowej limuzyny, wręczając mi po drodze list mego nowego przełożonego:
        „Droga Glorio, jakąż ulgą jest powitanie Pani w Indonezji po niekończących się mękach oczekiwania! Mam nadzieję, że Pani pobyt tutaj będzie równie przyjemny co pożyteczny.
        Niestety nie mogę przyjechać po Panią na lotnisko, ponieważ jak zwykle w weekend poświęcam się modłom. Jutro o ósmej rano przyjedzie po panią szofer, aby zawieźć ją do biura. Wtedy nareszcie poznamy się osobiście. Szczerze oddany
        Fakir Hak”.






4. NA RÓWNIKU


        Wychodząc z lotniska, musiałam przetrzeć oczy: tłumy, tłumy i tłumy, morze ludzi oczekujących przed budynkiem i napierających na bariery broniące do niego dostępu.
        Światowe przeludnienie, to, o czym w miarę obojętnie się czyta, nagle ciałem się stało.
        Gdy jechałam do hotelu razem z, jak się okazało, Nurjem, asystentem Fakira i moim, zżerała mnie dalej ciekawość. Jak będę się tu czuła, co mi się tu przydarzy? Po kilku spojrzeniach na rozległe zadrzewione aleje zdecydowałam, że będzie mi się tutaj podobać. Na ulicach panował absolutny rozgardiasz i dopiero po dłuższym wpatrywaniu udało mi się zorientować, że teoretycznie ruch uliczny jest lewostronny.
        Wreszcie dotarliśmy do hotelu Sahid Jaya, należącego, jak szepnął z przekąsem Nurjo, do żony prezydenta. Hotel jest przestronny i pełen luksusu – hotele Europy wyglądają wobec niego jak przytułki Armii Zbawienia.
        Do pokoju wkroczył boy hotelowy:
        – Mam, czy mam otworzyć pani łóżko?
        Zabrzmiało to nad wyraz obleśnie, ale się zgodziłam. Więc „otworzył”, położył na poduszce czekoladkę i wyszedł. Wyglądałam z okna swego pokoju na siódmym piętrze i patrzyłam na główną arterię Dżakarty, zwaną na tym odcinku jalan Jeneral Sudirman. Wyjrzałam też na drugą stronę, gdzie na dachu rozprzestrzeniał się basen otoczony zwierzęco-ludzkimi posagami. Teraz byłam już pewna, że będę zafascynowana tym krajem. Nad miastem



20                                                                                                  GRA CIENI




wisiała surrealistyczna atmosfera, coś z obrazów Hieronima Boscha. Ten artysta odegrał ważną rolę w moim małżeństwie z Wernerem, symbolizując naszą ucieczkę od znienawidzonej codzienności. W Indonezji nie trzeba było uciekać od banału, sama była krainą ucieczki, ogrodem rozkoszy pełnym dziwnych kreatur.
        Z rana zamówiłam śniadanie do pokoju:
        – Poproszę herbatę, sok z grapefruita i dwa jajka na miękko.
        – Dwa jajka? – zdziwił się boy.
        – Tak, dwa jajka.
        – A ile tam jest osób, Mam?
        – Jedna.
        – A więc jedno jajko, w porządku, Mam, zaraz przyniesiemy.
        Poddałam się. Byłam przecież pracowniczką ONZ, tolerancyjną wobec innych kultur, a nie na przykład holenderskim kolonialistą. Jeśli więc na głowę przypada jedno jajko, to trzeba to zaakceptować, choć byłam prawie pewna, że w Indonezji nie ma racjonowania.
        Boy przybył, przyniósł wszystko, jak zamówione i… dwa jajka. Odłożyłam jednak rozwiązanie zagadki na później, bo już była siódma i musiałam wziąć prysznic. A przedtem znaleźć sposób, żeby przy tym nie zarazić się amebą! Jak wiadomo, ameba została wynaleziona w tej części świata, prawdopodobnie w Nepalu i zamieszkuje głównie w nieprzegotowanej wodzie.
        Znajomy lekarz w Berlinie zapewniał mnie, że problem z amebą jest identyczny jak z bombą atomową. Poniżej masy krytycznej bomba nie może wybuchnąć, a ameba skutecznie zaatakować. Dopiero po wypiciu na przykład całej szklanki skażonej wody zagnieżdżają się w nas te nieuleczalne pierwotniaki. Mimo że nie całkiem przekonana, postanowiłam być dzielna i po prostu wziąć prysznic bez takich zabezpieczeń jak na przykład zaklejenie sobie ust plastrem. Następnie też, myśląc „raz kozie śmierć”, bohatersko umyłam zęby wodą z kranu, nie folgując takim radom znawców tropików jak mycie ich wodą mineralną czy whisky.



NA RÓWNIKU                                                                                              21




        Ale i tak, jadąc do pracy, czułam się jak pijana. Jednak niełatwo jest przenieść się na równik. Przed budynkiem ONZ stał strażnik tylko po to, by zatrzymywać setki rikszy, rowerów, motocykli oraz samochodów i umożliwić nam wjazd do bramy i na parking. Czteropiętrowy budynek mieścił się też przy głównej arterii Dżakarty i otoczony był luksusowymi hotelami na przemian z resztkami slumsów, chatami i cuchnącą, otwartą kanalizacją. W hali wejściowej siedziała uśmiechnięta recepcjonistka, pani Kusni, jak podawał jej identyfikator, a po lewej stronie zauważyłam stołówkę. Niebieskie strzałki wskazywały drogę do biur poszczególnych podorganizacji fachowych ONZ. I tu widać było, że higiena jest problemem numer jeden – sprzątacz z firmy Bucinco krążył nieprzerwanie, myjąc podłogi.
        Na korytarzach stały ogromne pojemniki z zimną i wrzącą wodą mineralną.
        Drzwi biurowe na ogół były otwarte na oścież, amerykańskim zwyczajem przejętym przez ONZ. Miał on wspomagać komunikację, ale może też i kontrolę przez szefów – przemknęło mi przez głowę. Szofer wprowadził mnie do gabinetu Fakira, który odezwał się w doskonałym angielskim:
        – Gloria? Witaj! Hilda, proszę, podaj nam herbatę.
        Dziobata indonezyjska sekretarka skinęła głową i wyszła bez słowa. Fakir Hak, pełniący funkcję szefa PIP w Indonezji, czyli MIAU (Main Industrial Advisor of UN), okazał się krępym mężczyzną w średnim wieku o bykowatym seksapilu. Pod spodniami garnituru safari odciskały się jego wielkie jaja uwięzione w tym przyciasnym stroju. Na środkowym palcu pobłyskiwał wielki syntetyczny szafir. Miał bujne wąsy i przypominał mi Stalina, choć był niewątpliwie bardziej przystojny.
        Po uprzejmościowej rozmówce przy herbacie wysłano mnie w szaleńczy obieg po administracji, każąc wypełniać nieskończoną ilość wniosków o karty tożsamości od rządu i ONZ, pozwolenie



22                                                                                                  GRA CIENI




na bezcłowy zakup samochodu, kartę do sklepu bezcłowego, kartę wstępu na lotnisko, specjalny fotel „menadżerski” i inne nudziarstwa. Na szczęście jako dyplomaci ONZ nie potrzebowaliśmy chociaż pozwolenia na pobyt, które było niemal niemożliwe do otrzymania. Dowiedziałam się, że urzędujemy od 7.30 do 15.30.
        Rozejrzałam się po moim biurze, zwanym po indonezyjsku: kantor. Nieźle – uznałam.
        Wspólny przedpokój, gdzie siedziały dwie sekretarki, prowadził w lewo do pokoju Fakira, a w prawo do mnie. Pośrodku urzędował Nurjo w oszklonym pomieszczeniu przypominającym klatkę. Ucieszyłam się, że ja nie muszę siedzieć wyeksponowana w przejrzystej witrynie, lecz mogę schronić się w dużym, odizolowanym pokoju. Jednocześnie uświadomiłam sobie podrzędny status sił lokalnych. Przyniesiono mój fotel menadżerski i zauważyłam, że Nurjo takiego nie miał – następna manifestacja hierarchii.
        Wtedy to przyszedł po mnie Fakir i zaproponował kawę w moim hotelu. Wyjaśnił z ledwie ukrytą dumą, że nie może na razie zaprosić mnie do domu, bo jego żona jest w zaawansowanej ciąży.
        – Ach, to ciekawe – udałam zainteresowanie, zastanawiając się, jak wypada zareagować na taką nowinę.
        Wreszcie przypomniałam sobie stosowne pytanie na okoliczność prokreacji:
        – Czy to wasze pierwsze dziecko?
        – Skąd – obruszył się Fakir. – Szóste.
        Gdy otworzyłam szeroko oczy ze zdziwienia, wyjaśnił:
        – Widzisz, my mamy tylko jednego syna.
        – Aha – mruknęłam i spojrzałam na niego tępo.
        Fakir wyjaśniał:
        – Gdy chcieliśmy mieć następnych, rodziły się nam same dziewczynki. Musimy więc próbować dalej, aż Allah się zlituje i ześle nam następnego męskiego potomka.



NA RÓWNIKU                                                                                              23




        Następnego dnia pokornie i bez dyskusji zamówiłam jedno jajko na śniadanie i znowu dostałam dwa.
        W naszym międzynarodowym przedstawicielstwie z angielskim językiem roboczym Fakir wyznaczył mi kilka pomniejszych projektów oraz tak zwaną pipeline, projekty w przygotowaniu. Z braku zapewnionego finansowania były one raczej niesprecyzowane i mogły długo lub nawet na zawsze pozostać sztuką dla sztuki. Najwyraźniej była to moja ośla łączka.
        Fakir zapytał też, czy umiem pisać na maszynie. Skłamałam, że nie, pamiętając ostrzeżenie Dolores, żeby to robić tylko w domu i to przy szczelnie zasłoniętych oknach. Było powszechną tajemnicą w tak zwanym Systemie, że każda kobieta, która wyda się z tą umiejętnością, może szybko zostać obrócona przez szefów w sekretarkę.
        Mój pierwszy list służbowy napisałam do „szanownego pana Butel”. Na szczęście Nurjo, który to zauważył, uświadomił mnie, że „Butel” to teleksowy skrót od „Bureau of Telecommunication”.
        – Guten Tag – rozległ się jakiś głos od progu i niezwykle długa postać z plastykowym kubkiem z herbatą w ręku wślizgnęła się do pokoju i spojrzała na mnie rybim okiem.
        – Guten Tag – burknęłam zdumiona.
        – Nazywam się Ruppert von Brodatsch. Jestem asystentem ambasadora i Reprezentanta Programów UN, szefa wszystkich zatrudnionych tu w ONZ, zwanego w skrócie RZEP. Witam cię jako pierwszą rodaczkę w naszym biurze i zapraszam na kolację.
        Jak zwykle gdy zbliżali się do mnie nieznani Niemcy, miałam mieszane uczucia. Przecież byłam fałszywą rodaczką. Znałam ich starannie ukrywane zdziwienie, gdy odzywałam się po niemiecku z polskim akcentem. Następnie musiałam czekać na okazję do wtrącenia na pozór obojętnie oczekiwanego przez rozmówcę wyjaśnienia tej zagadki. Zarazem i oni, i ja udawaliśmy, że jest najnormalniejszą rzeczą na świecie, że Niemcy mają polski akcent.



24                                                                                                  GRA CIENI




        „Ależ Bawarczycy też mają specyficzny akcent” – dodawali niektórzy.
       
Przy Niemcach poniżej pięćdziesiątki nie trzeba było chociaż łamać sobie głowy nad słynnym pytaniem – „Był czy nie był” czy też „na ile był?”, jak w przypadku ich rodziców.
        Na szczęście Ruppert należał już do młodszego pokolenia. Za to, w odróżnieniu od poprzedniej generacji, Polska była dla niego raczej egzotyczną krainą. Ale z drugiej strony kto w Niemczech nie pochodzi z Polski?
        Nienawidziłam tego momentu wyjaśnień, postanowiłam więc poczekać z tym do kolacji. W międzyczasie wzmocnię się psychicznie. Nie byliśmy już w Niemczech, gdzie byłam obojnakiem, cielakiem o dwóch głowach. Znajdowaliśmy się na neutralnym terenie, w kraju, w którym mało kto wiedział, gdzie leżą Polska i Niemcy, a co dopiero znał o ich wzajemne powiązania! A w naszej międzynarodowej organizacji nie było dziwniejsze pochodzenie z Polski niż z Libanu, Birmy, Anglii czy Stanów Zjednoczonych. Może nawet i lepiej było pochodzić z kraju, który nie miał milionów ludzi na sumieniu.
        Ruppert przyjechał po mnie do hotelu, mimo że mieszkał na drugim końcu miasta – o ile Dżakarta w ogóle ma koniec. Jechaliśmy główną arterią, która zaczyna się koło budynku ONZ jako jalan Thamrin, następnie zmienia nazwę na Jeneral Sudirman koło Sahid Jaya i na końcu zwana jest jalan Fatmawati, na cześć ostatniej żony Sukarno. W licznych, choć na ogół niegroźnych wypadkach na Fatmawati nikt nawet nie próbował dojść, kto jest winien. Jadąc ulicą pełną straganów i warungów – jadłodajni składających się z paru krzeseł i drągów obwieszonych płachtami oraz znachorów – dukunów, całą kolorową i rozświetloną jarzącymi się karbidówkami, chłonęłam czar Orientu i zaczynałam rozumieć określenie „malownicza nędza”.
        Pojęłam, że w Indonezji nie potrzeba kina, telewizji ani innych namiastek życia. Aby zobaczyć widowisko i czary, wystarczy



NA RÓWNIKU                                                                                              25




wyjść na ulicę. Była przy tym tylko jedna przeszkoda – brak chodników. Bogaci jeździli, a biedni nikogo nie interesowali. Ale na szczęście poza centralnymi dzielnicami nie było też odgraniczonych jezdni i można było poruszać się, jak się chce. Od czasu do czasu przebiegała niemal pod kołami samochodu Rupperta jednoosobowa chodząca restauracja. Jej właściciel nosił w garnkach zawieszonych na bambusowym pręcie na ramionach gorącą zupę, makaron i dodatki. Wymagało to od właściciela, czyli zarazem kucharza, kelnera i środka lokomocji w jednej osobie, lekkiego truchtu o specjalnym, posuwistym rytmie na wyprostowanych nogach, który amortyzował wstrząsy. Tylko wtedy zupy się nie wylewały. Na skinienie ręki rozpościerał swe skarby na ziemi i podawał potrawę. Podziwiałam tę mistrzowską akrobatykę w samobójczym ruchu Dżakarty, gdzie nikt się nie zatrzymywał, aby umożliwić komukolwiek przejście przez jezdnię.
        – Uff, dojechaliśmy. – Ruppert odetchnął po pół godzinie z ulgą. – To jest jalan Madrasah, nazwana tak od pobliskiej madrasy, szkoły islamu. A ta dzielnica nazywa się Cilandak.
        Nagle sobie uświadomiłam, że właśnie zaczęłam pracę w największym muzułmańskim kraju świata.
        Małżonka Rupperta, Silvia, powitała nas, leżąc malowniczo na skraju dużego kwadratowego wgłębienia w marmurowej podłodze, w którym stał stolik z napojami. W drugim kącie ogromnego salonu kwitnął ogród nawadniany przez spore wycięcie w suficie. Dom von Brodatschów miał obok salonów, pomieszczeń dla służby i ogrodu z tarasem tylko cztery sypialnie, co, jak zaznaczył Ruppert, ambasada niemiecka uznała za domowisko na skraju nędzy.
        – Z jakiej racji ambasada wsadza nos do waszych sypialni? – zdziwiłam się.
        – Niemcy uważają płace w ONZ za zbyt niskie i dofinansowują swym obywatelom mieszkania, jeśli ambasada potwierdzi, że nie jest ono zbyt luksusowe – zachichotał Ruppert.



26                                                                                                  GRA CIENI




        – Wprawdzie te dopłaty są sprzeczne z zasadą równości urzędników międzynarodowych ustaloną jeszcze przez poprzedniczkę ONZ, Ligę Narodów, jednak robi to kilka bogatych państw.
        Szybko odkryłam, że Ruppert i jego żona, jak wielu Niemców przebywających długo za granicą, byli na większym luzie niż ich rodacy w kraju. Wyjaśnienia na temat mego akcentu i życiorysu przebiegły więc szybko i bezboleśnie.
        Rozpływałam się z upału, do czego wydatnie przyczyniało się moje ubranie – obowiązujący w Berlinie mundurek, czyli dżinsy i bawełniana koszulka. Nie dotarło do mnie jeszcze, że w tropikach nawet wśród Niemców dozwolone jest zdjęcie tego uniformu. Patrzyłam z zazdrością na Silvię w przewiewnej sukience.
        Ruppert nie brał mego biadolenia poważnie:
        – Przyzwyczaisz się… Jak widzisz, my nawet nie mamy klimatyzacji w salonie. Dużo gorsze od upałów są tajfuny. Kiedyś wpadłem w taki podmuch, lecąc samolotem w Bangladeszu, gdzie ostatnio pracowałem. Po tym jak obróciło nas parę razy do góry nogami, musiałem latami brać valium. Piłem też jak gąbka.
        – Teraz też sobie chyba nie żałujesz? – Spojrzałam na liczne butelki wina.
        – Ale nie ma porównania z tym, co wtedy żłopał – obruszyła się Silvia. – Zresztą nie on jeden. Wielu ludzi w „systemie ONZ” i innych expatów, cudzoziemskich rezydentów, jest na skraju alkoholizmu.
        Spojrzałam na nią z niedowierzaniem:
        – Wśród takiej elity?
        – Za dużo stresów – jęknęła Silvia i łyknęła haust białego wina. – Wieczne przenosiny z kraju do kraju, dopasowywanie się do nowego otoczenia i ludzi. A jak do tego jeszcze dojdą konflikty w małżeństwie albo w biurze… Słyszałam, że masz pracować z Fakirem?
        Przytaknęłam i zapytałam, czy go zna.



NA RÓWNIKU                                                                                              27




        – Pewnie, jest naszym sąsiadem. Poza tym spotykamy go na różnych oficjalnych przyjęciach.
        – I co?
        Silvia się wzdrygnęła:
        – Strasznie śliski typ. Po rozmowie z nim czuję się, jakbym była naoliwiona i musiała się wykąpać.
        – Nie uprzedzaj jej do szefa – zaprotestował Ruppert.
        – Już w Wiedniu dano mi do zrozumienia, że nie jest łatwy – odrzekłam. – Ale przecież studiował w USA, jest kompetentny i niegłupi. Chyba z inteligentnym człowiekiem zawsze można się dogadać? Przecież istnieją też racjonalne argumenty.
        – Wiara w racjonalność to niemiecka mania, która osiągnęła swoje szczyty za nazizmu – zawyrokował Ruppert. – A co do intelektu, to nie ma nic gorszego niż inteligentny przeciwnik.
        – Czemu przeciwnik? Mógłby się na przykład ucieszyć, jeśli pomogę mu poprawić napięte stosunki z Wiedniem. Dawali mi do zrozumienia, że coś tam nie gra.
        – Centrale mają tendencję do niedoceniania problemów z funkcjonowaniem „w buszu”…
        Pojęłam, że chyba niełatwo znaleźć swoje miejsce między młotem centrali a kowadłem „biura polowego”, ale służące z jedzeniem i zaproszenie do stołu odwróciły moją uwagę.
        Popatrzyłam na nieznaną potrawę i poprosiłam o wyjaśnienie.
        – Wyrafinowanie gotowany i smażony ryż, makaron z krewetkami i różnościami, typowa indonezyjska potrawa – wyjaśniła Silvia.
        Patrząc na talerz, przypomniałam sobie o śniadaniu:
        – A właśnie, w hotelu dręczy mnie zagadka kulinarna. Pozwalają mi zamówić tylko jedno jajo, a w końcu przynoszą dwa. Niepojęte!
        Ruppert wyjaśnił wreszcie tę tajemnicę:
        – Znaczy to tyle, że dwójka to najmniejsza niepodzielna jednostka w indonezyjskiej kulturze, nastawionej na klan i grupę.



28                                                                                                  GRA CIENI




Każdy rzemieślnik przychodzi do klienta z kolegą, każda służąca szukająca zajęcia z krewną.
        – Tak więc zamawiając jedną jednostkę jajka, zamawiam dwa egzemplarze?
        – Dokładnie. A dlaczego nie? Skoro komputery funkcjonują systemem dwójkowym, to czemu nie ludzie?
        Ten argument mnie przekonał.
        – À propos służących, to czy zaczęłaś już szukać domu? – dopytywała się Silvia.
        Westchnęłam żałośnie, że lada dzień się za to wezmę… R
        uppert zaproponował mi na to mieszkanie u nich przez święta wokół Bożego Narodzenia, wyjeżdżali bowiem na Bali.
        Podziękowałam, ale wątpiłam, bym mogła poradzić sobie z gospodarstwem w tak mi jeszcze obcym kraju.
        – Nasza kucharka Citi i sprzątaczka Alba robią wszystko same. Powiedz tylko wieczorem, co chcesz jeść następnego dnia. Jeśli czegoś potrzebujesz, wyjdź na taras i syknij „Citi”, a ona się zaraz zjawi. Noszone ciuchy rzuć na podłogę, następnego dnia będą wisiały wyprane i wyprasowane w szafie – tłumaczyła mi rozbawiona moją ignorancją Silvia.
        – Co za serwis! – podziwiałam. – Szczególnie, że trzeba tu kompletnie zmieniać przepocone ubranie dwa razy dziennie.
        Ruppert zarzekał się:
        – Nasz styl życia uchodzi za nader skromny. Większość cudzoziemców i bogatych tubylców ma więcej służby, a do tego prywatnego szofera oprócz biurowego oraz ogrodnika pełniącego też funkcję jagi, czyli stróża nocnego.
        Uznałam to za przesadę, a Ruppert dodał:
        – Wielu też nie trudzi się otwieraniem bramy wjazdowej jak ja, nawet jeśli wracają późną nocą. Służba musi na nich czekać tylko w tym celu, mimo że wstaje o piątej rano na pierwsze modły.
        Małżonka wtrąciła:



NA RÓWNIKU                                                                                              29




        – Ale nie od razu tak się wypośrodkowaliśmy. Na początku jego kariery, gdy byliśmy w Czadzie, Ruppert miał jeszcze pełno pryncypiów – nie chciał „żyć jak neokolonialista”. Robiliśmy więc wszystko sami.
        Pokręciła ironicznie głową:
        – To okazało się niewykonalne i przyjęliśmy jednego boya. Boy jednak ledwie co robił, a do tego Ruppert kazał mi go uczyć francuskiego!
        Podziwiałam ich szlachetne postępowanie.
        – Niestety nasz boy okazał się znacznie mniej szlachetny i podał nas do sądu, twierdząc, że przez dwa lata nie płaciliśmy mu pensji. Mieliśmy przez to kupę zachodu, bo nie braliśmy od niego pokwitowań, ale za to Ruppert, chwała Bogu, pozbył się swych żelaznych zasad i skrupułów – uświadomiła mnie Silvia.
        Ruppert spojrzał na nią krzywo, ale zawyrokował, że nawet zagorzali lewicowcy oprócz kompletnych fanatyków szybko dostosowują się do panującego systemu.
        Uśmiechnęłam się pod nosem, wspominając berlińskie pokolenie „rewolucjonistów ’68”, a Silvia dodała:
        – Ci natomiast, którzy chcą żyć w Trzecim Świecie „jak prosty naród”, łapią błyskawicznie miejscowe syfy, bo nie są na nie uodpornieni.
        – Mało tego, tubylcy wcale nie łakną wokół siebie białych próbujących ich małpować. Wolą, żeby każdy był dalej sobą i trzymał się trybu życia swej klasy – poparł ją Ruppert.
        Byłam sceptyczna:
        – Ja wprawdzie zawsze wolę mieć służbę, niż jej nie mieć, bo nienawidzę sprzątania i pichcenia, ale czy naprawdę tak trudno tu bez niej przeżyć?
        – Szybko zrozumiesz, że jest to praktycznie niemożliwe. Atwoi sąsiedzi dziwnie by na ciebie patrzyli, gdybyś myła ubikację…



30                                                                                                  GRA CIENI




        Spojrzałam na niego z powątpiewaniem, a on zamyślił się i zaproponował zapoznanie mnie z Felicitas, która też szukała domu. Może zechciałybyśmy zamieszkać razem.
        – Felicitas? – Uniosłam brwi do góry.
        Ruppert pospieszył z wyjaśnieniem:
        – To Filipinka, która wyszła za mąż za Polaka z Ameryki, zatrudnionego w ONZ w Nowym Jorku. Po przeniesieniu go do Etiopii został zabity podczas napadu rabunkowego i Felicitas została sama z niemowlęciem przy piersi. Jak zwykle w takich przypadkach ONZ natychmiast ją zatrudniła, z kolei w Indonezji, jako sekretarkę w biurze Komisarza do Spraw Uchodźców.





do góry

Wykonane przez Onisoft.pl

2017 Wszelkie prawa zastrzeżone oceanksiazek.pl

Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl