Kategorie blog
Honduras. Niegasnąca nadzieja
Honduras. Niegasnąca nadzieja

















 



                                               Spis treści

Słowo wstępu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 5
I. Kilka słów o Hondurasie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7
II. Gangi . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 13
III. Więzienia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 39
IV. Migracja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 59
V. Opór Hondurasu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 73
VI. Płacz dzieci . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 85
VII. Inne ubóstwo . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 91
Zwyczajni – nadzwyczajni . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .97
Podziękowania . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 107
Fotografie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 109



 

                                                                    Słowo wstępu


        Wyjechałam do Hondurasu w wieku 23 lat. W poszukiwaniu sensu życia, w poszukiwaniu Boga, w poszukiwaniu siebie. Znalazłam to wszystko – ba! Znalazłam jeszcze więcej. Odkryłam kraj, który jest uważany za jeden z najniebezpieczniejszych na świecie – opinia ta jest prawdziwa, ale bardzo cząstkowa. Honduras to coś znacznie więcej. Honduras to przede wszystkim ludzie: ich historie, ich rany i nadzieje, ich piękno.
        Do Hondurasu wyjechałam na misję z organizacją katolicką Domy Serca, która stała się moją rodziną. Za moją misją stało mnóstwo ludzi i ta książka jest przede wszystkim dla nich – jest wyrazem wdzięczności za wszystko, co było mi dane przeżyć przez osiemnaście miesięcy.
        Dziękuję więc Domom Serca za zaufanie, za pokazanie mi, jak szukać nadziei tam, gdzie czasem jej nie widać na pierwszy rzut oka.
        Dziękuję wszystkim tym, którzy wspierali moją misję duchowo, finansowo, za każde ciepłe słowo, za wiarę we mnie.
        Ale przede wszystkim dziękuję mojej rodzinie i przyjaciołom za wsparcie, za to, że czułam Waszą obecność, kiedy byłam tak daleko i dzięki czemu teraz czuję, że jestem jeszcze bliżej.


                                                                                                                                         5


 

                                                                       Rozdział I

                                                             Kilka słów o Hondurasie

        Honduras to niewielki kraj położony w Ameryce Środkowej, graniczący z Gwatemalą, Salwadorem i Nikaraguą. Otoczony wodą z dwóch stron – od północy Morzem Karaibskim, a od południa Oceanem Spokojnym – jest zamieszkiwany przez osiem milionów ludzi i prawie trzy razy mniejszy niż Polska. Walutą obowiązującą w całym kraju są lempiry (1 złoty = ok. 5 lempirów), a językiem urzędowym hiszpański. Honduranie, a przynajmniej mieszkańcy stolicy, mówią ładną – nie książkową, ale poprawną – jego odmianą. Owszem, co niektórych przez długi czas nie mogłam zrozumieć, ale często miało to wiele wspólnego z szybkością mówienia, wadą wymowy lub po prostu brakiem chęci włączenia mnie do konwersacji (co jednak zdarzało się bardzo rzadko).
        Jadąc do Hondurasu byłam przekonana, że nie spotkam tam ani jednej osoby mówiącej po angielsku – i zdziwiłam się. Ludzi, którzy znają ten język, jest mało, ale są. Żeby lepiej zobrazować liczby, dla przykładu porównam, że na około sto pięćdziesiąt osób, które poznałam w ciągu pierwszego miesiąca, miałam okazję porozmawiać z około pięcioma Catrachami¹ po angielsku. Myślę, że jak na europejskie standardy znajomość tego języka na poziomie B1 (czyli 3 w skali 1–6) nie jest to powodem do dumy – tu jest jednak inaczej. Za każdym razem, kiedy moi rozmówcy dowiadywali się, że mogą porozmawiać ze mną po angielsku, byli przeszczęśliwi, że nadarza się taka okazja. Osoby mówiące po angielsku to raczej ludzie w wieku od dwudziestu lat wzwyż, czasem starsze, które część swojego życia spędziły w USA. Języki obce (zwłaszcza angielski) dla wielu z nich są szansą na lepsze życie: czy to poprzez znalezienie pracy, o którą jest trudno (problem ten zostanie omówiony w późniejszej części), czy też poprzez wyjazd do Stanów Zjednoczonych, postrzeganych jako kraj mlekiem i miodem płynący. Nic jednak bardziej mylnego (o tym też w dalszej części książki)!


¹ Catracho – potoczna nazwa Honduranina, używana w Ameryce Środkowej.

 
                                                                                                                                           7





                                                                      Honduras




        Ja starałam się jak najmniej używać języka angielskiego – czy to kupując coś w mieście, czy pytając o cenę taksówki. Mieszkając w Hondurasie nie chciałam być uznawana za turystkę, z której można zdzierać kasę. Choć z czasem moje ręce i twarz (bo tylko te części ciała odsłaniałam na co dzień) przybrały piękny brązowy kolor, to i tak byłam blada jak ściana w porównaniu z tubylcami. Do tego jasny odcień brązu na głowie, który poprzez niefarbowanie włosów w okresie misji przerodził się w blond, i dodatkowo niebieskie oczy sprawiały, że dla ludzi stąd byłam gringo, co w dosłownym tłumaczeniu oznacza „obcokrajowiec o jasnej karnacji” (wg PONS), ale w Hondurasie oznacza mieszkańca Estados (Estados Unidos – Stany Zjednoczone). Pamiętam, jak kiedyś wracając z zakupów z innym wolontariuszem, Francuzem, mieliśmy wypchane żywnością plecaki turystyczne (plecaki zawsze służyły nam jako pomoc w niesieniu zakupów). Natychmiast zwróciliśmy na siebie uwagę taksówkarzy,którzy koniecznie chcieli nas namówić na swoje usługi, wołając: „taxi, taxi”. Pomimo wyraźnej odmowy („no, no”), uparcie kontynuowali nawoływania i jeszcze zapewniali: „dolary też akceptujemy, euro też”. Niby nic, ale pamiętam, że byłam tym zdarzeniem bardzo poirytowana, ponieważ, mimo że wcześniej lubiłam być w centrum zainteresowania, to na ulicach państwa, które jest uznawane za jedno z najniebezpieczniejszych na świecie, wolałam pozostawać niezauważana.
        Honduras to kraj wyżynny, o czym można przekonać się już w samej stolicy. Tegucigalpa położona jest na kilku wzgórzach, co nawet po kilkumiesięcznym pobycie nie przestawało zapierać mi tchu w piersiach. W ciągu dnia miałam widok na mnóstwo kolorowych domków murowanych, które wyglądają jak klocki układane jeden na drugim, a wieczorem na wzgórze tonące w blasku świateł – lamp ulicznych czy tych palących się w domach. Zachwycałam się tym malującym przed moimi oczami obrazem za każdym razem, kiedy wracałam z wieczornej Mszy świętej.


                                                                          * * *


Jedną z rzeczy, której musiałam poświęcić wiele uwagi i koncentracji, było poruszanie się po mieście: autobusy i ich trasy, nauczenie się na pamięć drogi do miejsc, takich jak biuro imigracji, bank,


                                                                                                                                          8




                                                    Rozdział I. Kilka słów o Hondurasie




szpital czy wielu innych. Jak tego nauczyć się na pamięć?! A tak to. Dla osób, które, podobnie do mnie, są przyzwyczajone do korzystania z komunikacji miejskiej w europejskich miastach, takich jak np. Wiedeń (w którym mieszkałam przez trzy lata), Kraków czy Warszawa, może się to okazać nie lada wyzwaniem. Brakuje rozrysowanych tras, ponumerowanych autobusów, rozkładów jazdy, przystanków autobusowych, nie mówiąc już o aplikacjach, w których wystarczyłoby wpisać, skąd dokąd chcemy dojechać, a ona wyznaczy nam trasę razem z przesiadkami.
        Jak więc się dowiedzieć, jakim autobusem dotrzeć w interesujące nas miejsce, gdzie możemy go złapać, o której godzinie? Jedyną odpowiedzią na to pytanie, jak i na wiele innych (jak się później okaże), jest: pytać! Kogo? Ludzi. Znajomych lub nieznajomych, kierowcę, chłopaka zbierającego pieniądze za przejazd, który zawsze stoi w otwartych drzwiach autobusu, nawet podczas jazdy, a gdy mu pomachasz, żeby się zatrzymał, on uderza dłonią w zewnętrzną ścianę pojazdu, dając kierowcy znak do zrobienia przystanku. Witał mnie wówczas słowami: „suba, mammi, suba, suba, suba”, co oznacza „wskakuj, mamuśka, wskakuj”.
        Po mieście, jak i poza nim, poruszają się dwa rodzaje autobusów. Pierwsze z nich to tzw. pospieszne, porównywalne do naszych autobusów piętnastoosobowych. Przejazd w obrębie miasta kosztuje jedenaście lempirów (ok. 2 zł). Właściwie te pojazdy są w stanie pomieścić nawet trzydzieści osób (czasem miałam wrażenie,że stal ma elastyczne właściwości). Drugi rodzaj to duże, żółte autobusy sprowadzone ze Stanów Zjednoczonych, które być może mieliście okazję zobaczyć w jakimś amerykańskim filmie. Są one przywożone do krajów Ameryki Środkowej, kiedy ich eksploatacja w Stanach osiąga swoje apogeum. Na mnie zrobiło to ogromne wrażenie,ponieważ nigdy bym nie pomyślała, że te autobusy z wysuniętą z przodu maską będę miała okazję zobaczyć w Hondurasie – miła niespodzianka. W Hondurasie nie ma automatów z biletami komunikacji miejskiej czy nawet kas. Wsiada się do interesującego nas autobusu i jeżeli jest to żółty autobus, spotkamy tam biletera, któremu płaci się cztery lempiry (ok. 0,70 zł) za jednorazowy przejazd. Nie ma jednej zasady płacenia. Spróbuję zobrazować przejazd, żeby wytłumaczyć, na czym polega ten fenomen.
        Jadę do centrum z moimi trzema przyjaciółmi. Każdy z nas zajmuje miejsce w innej części autobusu, ponieważ nie ma wystarczająco


                                                                                                                                           9




                                                                       Honduras




miejsca, żebyśmy usiedli razem. Wszystkie siedzenia są zajęte i mnóstwo ludzi stoi w przejściu. W pewnym momencie, zawsze dla mnie nie jasnym,„bileter” przechodzi od początku do końca autobusu i zbiera pieniądze za przejazd. W autobusie jest około pięćdziesięciu ludzi. Ja, która siedzę najbardziej z przodu mojej grupy, płacę za cztery osoby banknotem o wartości stu lempirów, ale nie pokazuję za kogo. „Bileter” jeszcze nie ma z czego wydać reszty, więc po prostu idzie dalej. Jednak w czasie, kiedy zbiera pieniądze w autobusie, w miejscu, gdzie już je zainkasował, pojawia się kilku nowych pasażerów, ale on idzie dalej. Gdy dochodzi do moich przyjaciół, oni palcem pokazują na mnie, dając znak, że ja już za nich zapłaciłam, więc przechodzi i zbiera pieniądze dalej, aż dojdzie do końca pojazdu. Wychodzi tylnymi drzwiami (kiedy kierowca się zatrzymuje, aby zabrać kolejnych ludzi) i wchodzi przednimi. Później wraca do mnie i wydaje mi resztę.
        O czym to ja mówiłam? A! O tym, że o wszystko trzeba pytać ludzi. Już nawet mój sposób myślenia przesiąkł owym chaosem.
        Na początku cały ten system mnie denerwował: brak rozkładów jazdy, brak biletomatów, brak konkretnych przystanków. Nic nie można było sprawdzić w Internecie (tak jak to robiłam, kiedy mieszkałam w Wiedniu). Ale po jakimś czasie zaczęło mi się to podobać. Kiedy idziesz na autobus i widzisz, że przejeżdża obok, nie musisz biec do wyznaczonego miejsca, żeby do niego wsiąść, tylko wsiadasz w miejscu, w którym jesteś. Kiedy autobus ci ucieka, ale dasz mu znak, że chcesz wsiąść (zazwyczaj jest to także poprzez machanie ręką), autobus się zatrzymuje i na ciebie czeka. A brak rozkładów jazdy i godzin odjazdu sprawia, że się nie denerwuję spóźnieniem autobusu. Kiedyś usłyszałam od pewnego Argentyńczyka mieszkającego w Warszawie: „Czasem wydaje mi się, że receptą na szczęście Polaków jest nadjeżdżający autobus. Oni zawsze się tak cieszą i z radosnym uśmiechem powtarzają sobie «jedzie!jedzie!», jakby zupełnie tego nie oczekiwali”.
        Niestety, czasem zdarzało mi się, że kierowca autobusu nie widział, że nadbiegam z tyłu. Wtedy przydałaby mi się umiejętność gwizdania, której jednak za żadne skarby nie potrafiłam posiąść. Jeśli jednak ktoś z życzliwych pasażerów autobusu widział, że biegnę za nim, czym prędzej uderzał w sufit bądź w wewnętrzną ścianę pojazdu i krzyczał do kierowcy „allí hay una”, co znaczy „tam jest jedna”.


                                                                                                                                            10




                                                     Rozdział I. Kilka słów o Hondurasie




        Poza tym nauczyłam się pytać – wszystkich o wszystko.Żyjąc w Wiedniu zawsze myślałam, że ludzie nie lubią, gdy się ich pyta o różne rzeczy, jak się zabiera im czas, a w wielu przypadkach było to oczywiście błędne. Wolałam więc głowić się nad nawigacją w moim smartfonie (z którą i tak zawsze się gubiłam) zamiast po prostu kogoś zapytać. W Hondurasie często byłam zdana tylko i wyłącznie na innych, przez co musiałam nauczyć się pytać, i szczerze mówiąc, teraz sprawia mi to ogromna frajdę. Ludzie bowiem byli zawsze bardzo sympatyczni i chętni do pomocy, czy nawet do zwykłej rozmowy – zwłaszcza z cudzoziemcem. Często, kiedy pytałam o jakieś miejsce, zostawiali swoje zajęcia i prowadzili mnie do tam, dokąd chciałam dotrzeć.
        Tym krótkim wprowadzeniem chcę pokazać, że mimo iż kraj, do którego zostałam posłana na misje, był tak bardzo odmienny od mojej ojczyzny, bardzo szybko go pokochałam. Myślę, że mogę to zawdzięczać przede wszystkim przyjaciołom z mojej dzielnicy el Pedregal, którzy od samego początku traktowali mnie jak członka rodziny.


                                                                                                                                             11


 

                                                                       Rozdział II

                                                                          Gangi

        Kiedy dowiedziałam się, że krajem, do którego pojadę na misję, jest Honduras, od razu chciałam wygooglować jakieś informacje na temat tego nieznanego mi kraju. Powiem szczerze, że zanim poznałam Domy Serca, nie wiedziałam, że taki kraj istnieje. Chciałam wiedzieć, z jakimi państwami graniczy, ilu ma mieszkańców, jakie jest typowe jedzenie itd. Kiedy postanowiłam poczytać na temat bezpieczeństwa, wpisałam w wyszukiwarkę „bezpieczeństwo w Hondurasie”, i jednym z pierwszych, który się wyświetlił, był artykuł zatytułowany „Honduras – krajem rządzą brutalne gangi, narkotyki i strach”, a poniżej: „Ponad siedem tysięcy morderstw rocznie, haracze, porwania i wszechobecna korupcja  oto rzeczywistość Hondurasu. To malutkie państwo od lat walczy z gigantycznym problemem: przestępczością zorganizowaną. W kraju dochodzi do niemal 20 zabójstw dziennie, a jedno z miast pod względem ilości zabijanych ludzi wyprzedziło nawet strefy wojenne  Mogadiszu, Kabul czy Bagdad.
        Informacja, że artykuł ten był sprzed czterech lat, trochę mnie uspokoiła, jednak wiadomości te nie do końca sprzyjały przekonaniu mojej rodziny i przyjaciół, że tam, dokąd jadę, jest bezpiecznie.
        Kilka miesięcy przed moim wyjazdem poznałam dziewczynę, która rok wcześniej odwiedziła Honduras z grupą znajomych. Zwiedziła m.in. miasto San Pedro Sula, które uchodzi za jedno z najniebezpieczniejszych w Ameryce Środkowej, ale właściwie Tegucigalpa je dogania. Prawdę mówiąc, opowieści tej znajomej trochę mnie wystraszyły. Zastosowałam się nawet do jej wskazówki i kupiłam sobie nerkę za dwanaście euro, która jest przystosowana, aby włożyć ją pod spodnie. Można do niej schować pieniądze i dokumenty, i tak przylega do ciała, że złodziej, kiedy będzie chciał nas okraść, nie będzie wiedział o jej istnieniu. Napady w autobusach czy na mieście są codziennością. Czasem więc jej używałam, zwłaszcza gdy musiałam poruszać się po mieście z telefonem. Jednak nie mogę powiedzieć,że czułam się tam niebezpiecznie.


                                                                                                                                           13




                                                                       Honduras




        Niestety zdarzają się napady czy kradzieże, ale nie jest to tak często spotykane, jak to sobie wyobrażałam przed wyjazdem. Myślałam, że poruszając się po mieście, codziennie będę widywała jakieś akty przemocy – ale tak nie było. Jeżeli chodzi o wolontariuszy, którzy przybyli przede mną, wielu z nich ukradziono komórki. Stało się to między innymi dlatego, że osoby te zlekceważyły niektóre z zasad bezpieczeństwa. Jedną z nich jest, że nie nosimy ze sobą telefonów, które przywozimy z naszych krajów. Jesteśmy dużo bielsi niż tubylcy, dlatego też bardziej przykuwamy uwagę złodziei. Dla nich często wyznacznikiem zamożności jest kolor skory, czyli „biały” oznacza „bogaty”. Dlatego jeżeli złodziej będzie kradł w busie – okradnie wszystkich, ale jeżeli będzie mógł napaść kogoś na ulicy, a wokół ma do wyboru dwudziestu ludzi o ciemnej karnacji i jasnoskórą gringę, ona jako pierwsza padnie ofiarą. Inną z zasad jest, że nie poruszamy się sami po mieście, zwłaszcza po tych okolicach, które mają sławę niebezpiecznych. Może wydawać się to bez sensu, bo przecież jak ktoś będzie chciał na nas napaść, to czy to będzie jedna dziewczyna, czy dwie, „gościa ze spluwą” raczej nie odstraszy. Często jednak ci złodziejaszkowie to młodzież, która usiłuje w jakiś sposób nauczyć się być groźna, co nie znaczy, że taka jest, dla tego w takim przypadku chodzenie w parze może okazać się rozsądne. Pewnego razu jednej z moich sióstr ze wspólnoty zdarzyło się, że zagadał ją chłopak, którego znała z widzenia, ponieważ mieszkał w pobliżu. Wiedział, że ona jest z Argentyny. Podszedł więc i powiedział:
        – W Argentynie są dolary?
        – Nie, nie mamy dolarów, mamy pesos. Bo co?
        – Daj mi więc pesos.
        – Nie mam pesos, bo ich tutaj nie potrzebuję.
        – To daj mi lempiry, wszystko co masz – mówił do niej. Był to chłopak w wieku mniej więcej piętnastu lat i nie był uzbrojony.
        Ona – troszkę zmieszana, ale pewna, że przecież jeżeli on ją zna i wie, że jest misjonarką, nic jej nie zrobi – powiedziała mu tylko, żeby się nie wygłupiał, i sobie poszła. Nie wiem, co by zrobiła, gdyby nie znała tego chłopaka. Skąd ta pewność, że bycie misjonarką chroni ja przed kradzieżą czy napadem? Pewności nigdy nie ma, ale osoby będące blisko Kościoła (i to jakiegokolwiek) mogą czuć się w miarę bezpieczne, zwłaszcza w pobliżu swojego miejsca zamieszkania. Ale tę zależność wytłumaczę później.


                                                                                                                                            14




                                                                  Rozdział II. Gangi




                                                                                  * * *

Żeby w sumie dać jakiś mój własny, subiektywny obraz tego, czy w Hondurasie jest bezpiecznie czy nie, powiem, że tak – dla mnie Honduras był bezpieczny, ale miałam ten przywilej przebywać tutaj jako misjonarka. Jeżeli  ktoś się zastanawia, czy jechać do Hondurasu na wakacje, mogę doradzić – jechać. Wystarczy tylko zastosować się do zasad bezpieczeństwa i nic nikomu się nie stanie.
        Dla przeciętnego mieszkańca tego kraju Honduras nie jest bezpieczny. Co prawda kradzieże zdarzają się wszędzie, w Polsce czy w Austrii (gdzie okradziono mnie dwukrotnie), ale czym innym jest kradzież, a czym innym napad z bronią w autobusie, bo to właśnie busy czy autobusy są najczęstszym celem złodziei. Ostrożności nigdy za wiele, dlatego nigdy nie miałam przy sobie telefonu, większej gotówki czy paszportu (zawsze nosiłam ze sobą ksero). Nie było to zbyt mądre, ponieważ w razie kontroli policyjnej za brak dokumentu tożsamości zamykają w areszcie na dwadzieścia cztery godziny. Ja jednak postanowiłam wybrać mniejsze zło i zdecydowałam, że lepiej zostać pozbawionym wolności na dwadzieścia cztery godziny, niż zgubić paszport w kraju, w którym nie ma polskiej ambasady. Jest co prawda konsulat, ale w San Pedro Sula, oddalonym o pięć godzin od Tegucigalpy. Problem jednak był z aparatem fotograficznym. Początkowo nie nosiłam aparatu ze sobą, kiedy poruszałam się po mieście. Czułam się z nim jak turystka, jak gringa, która rzuca się w oczy i aż się prosi, żeby ją okraść. Po jakichś trzech miesiącach, kiedy już mniej więcej nabrałam pewności w poruszaniu się po mieście, nie czułam się już jak „obca” i wiedziałam mniej więcej, gdzie jest bezpiecznie, więc zaczęłam nosić ze sobą aparat fotograficzny – jednak nie zawsze odważyłam się go użyć, aby cyknąć fotkę. Właściwie nie wiem dlaczego. Czasami wydawało mi się, że jak nie będę się wygłupiać z aparatem, będę bardziej catracha – co i tak, niestety, nie działało. Moje blond włosy i niebieskie oczy zwracały na siebie uwagę na tyle, że aparat cyfrowy wiele nie zmieniał.
        Jednak pewnego czwartkowego popołudnia, kiedy jechaliśmy do domu starców oddalonego o jakieś czterdzieści minut jazdy busem, mieliśmy okazję przekonać się na własnej skórze, na ile bezpieczni jesteśmy. Wsiedliśmy do około dwudziestoosobowego busa rapidito. Kiedy bus zatrzymał się w centrum, aby pasażerowie mogli wsiąść


                                                                                                                                            15


 

                                                                       Honduras




i wysiąść, zauważyłam, że weszło dwóch chłopaków. Zwróciłam na nich uwagę, bo jeden z nich był bardzo przystojny. Początkowo myślałam, że są znajomymi, ale później stwierdziłam, że chyba nie, bo jeden z nich usiadł z przodu, a drugi z tyłu busa. Chłopak ten, który wyjątkowo mi się spodobał, co chwilę zerkał do tyłu. Nie zastanawiałam się jednak, na co tak patrzył, gdyż skupiona byłam na jego dobrze zarysowanych kościach policzkowych i wielkich, okrągłych oczach. Po jakichś dwóch minutach postoju do busa wszedł kolejny chłopak i także usiadł z tyłu – nie zwróciłam jednak zbytnio na niego uwagi. Jednak w pewnym momencie podszedł on do mojego wielkookiego obiektu westchnień i powiedział mu coś do ucha. Zdziwiło mnie to, ponieważ kiedy wsiadł, nie dali po sobie poznać, że się znają, a później nagle podchodzi do niego i coś mu szepcze. Potem jednak wrócił na swoje tylne miejsce. Pomyślałam więc – będzie napad! Nasi hondurascy przyjaciele często opowiadali nam, że takie podejrzane zachowanie nie wróży nic dobrego. Chłopak, który był przede mną, nie przestawał co chwilę zerkać w tył, i im częściej przyglądałam się jego nietypowej urodzie, tym trudniej było mi uwierzyć, że za chwilę na nas napadnie. W pewnym momencie wyjął portfel, aby przygotować pieniądze za przejazd, co mnie na chwilę uspokoiło. Dlaczego tylko na chwilę? Bo w ręce miał tylko pięć lempirów, kiedy przejazd kosztował jedenaście. Postanowiłam jednak nie panikować i nie mówić o moich przeczuciach siedzącej obok Agacie i kontynuowałam modlitwę różańcem (w czwartki modlitwa różańcem w naszym domu była indywidualna,dlatego każdy z nas modlił się w drodze do domu starców). W pewnym jednak momencie przystojniak, z którego nie spuszczałam oczu, wyjął z plecaka wielki, czarny pistolet. Bardzo się przestraszyłam, mimo iż się tego spodziewałam. Prawdę mówiąc, nie mogłam w to uwierzyć. W tej samej chwili ze swoich miejsc podnieśli się pozostali dwaj chłopacy – ten, który równocześnie z nim wsiadł do busa, i ten, który wsiadł trochę później. Nie mam pojęcia, co powiedział ten chłopak z bronią, wiem tylko, że coś krzyczał i jedyne, co wychwyciłam, to kilka przekleństw. Mimo iż często słyszało się przekleństwa w naszym otoczeniu, nawet wypowiadane przez dzieci, te, które padły z jego ust zadawały mi jakiś niezrozumiały dla mnie ból. Nie były rzuconymi w próżnię słowami, użytymi jako przecinek. Były pełne strachu, przemocy i bólu. Ten chłopak, który wszedł równocześnie z „przystojniakiem”, podszedł do nas i zaczął dotykać Agatę po udach, szukając telefonu komórkowego – był pewien, że

                                                                                                                                               16




                                                                  Rozdział II. Gangi




gdzieś go ukrywa. Na szczęście nikt z nas tego dnia nie miał przy sobie telefonu, staraliśmy się nie nosić ich ze sobą, gdyż często nas ostrzegano, że napad to tylko kwestia czasu. Chłopak ten nie miał więcej niż dwadzieścia dwa lata. Kiedy zdał sobie sprawę, że Agata nie ma telefonu w spodniach, zapytał:
        – Gdzie masz telefon?!
        – Nie mam telefonu! – odpowiedziała mu Agata odrzucając jego dłonie ze swych nóg.
        – Jak to nie masz?! – krzyczał zdenerwowany.
        Wszystko działo się bardzo szybko i pamiętam, jak ktoś nam kiedyś doradził, że lepiej mieć te telefony przy sobie, bo mogą nam zrobić krzywdę, jeżeli nie dostaną tego, czego szukają. Próbując jakoś uspokoić sytuację, podniosłam do góry ręce gestem niewinności, tak jak to robią piłkarze podczas meczu po sfaulowaniu przeciwnika. W lewej ręce ściskałam różaniec i mówiąc „nie mamy telefonów, jesteśmy misjonarzami”, zaczęłam wyciągać prawą ręką pieniądze z portfela i podawać mu do ręki.
        Kiedy sięgałam po drugą część pieniędzy, on cały czas trzymał ten zwój pomiętych banknotów przed moimi oczami. Wyjęłam więc pozostałą część i wystawiłam trzęsącą się rękę, aby zabrał to, co w niej trzymałam. On jednak tkwił z tą ręką wypchaną pieniędzmi przede mną i nie wykonywał żadnego ruchu. Nie wiedziałam, co się dzieje, patrzyłam tylko na te pieniądze, a do moich uszu dolatywały krzyki dwóch pozostałych złodziei, zdenerwowanych, że chłopaki z mojej wspólnoty też nie mają telefonów. W tym samym momencie Agata szepnęła mi po polsku:
        – Klaudio, on ci chce zwrócić te pieniądze.
        – Co? – zapytałam. Nic nie rozumiałam. I z tak wystraszoną twarzą spojrzałam na niego, a on jakby odpowiadając na moje niezrozumienie podsunął mi te pieniądze pod twarz i powiedział:
        – Weź to, nie chcę tych pieniędzy. – I dodał: 
        – Nie bójcie się, nic wam się nie stanie.
        Miałam wrażenie, że ta chwila trwała wiecznie, że mijały minuty, kiedy rzeczywistość naliczała sekundy. Bandyci, którzy byli z tyłu, zaczęli przemieszczać się ku przodowi, aby opuścić bus. „Przystojniak”, kiedy ujrzał ten zwój pieniędzy w mojej dłoni, już wyciągał po niego rękę, gdy ten dwudziestodwulatek zabronił mu stanowczo:
        – Nie ruszaj ich, oni są od Boga!



                                                                                                                                           17


 

do góry

Wykonane przez Onisoft.pl

2017 Wszelkie prawa zastrzeżone oceanksiazek.pl

Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl