Kategorie blog
Krocząc wśród cierni
Krocząc wśród cierni

 

















S
PIS TREŚCI



ROZDZIAŁ I ................................................................................................................. 7
ROZDZIAŁ II................................................................................................................ 10
ROZDZIAŁ III............................................................................................................... 21
ROZDZIAŁ IV ............................................................................................................... 29
ROZDZIAŁ V................................................................................................................. 41
ROZDZIAŁ VI ............................................................................................................... 52
ROZDZIAŁ VII............................................................................................................... 63
ROZDZIAŁ VIII.............................................................................................................. 71
ROZDZIAŁ IX ................................................................................................................ 83
ROZDZIAŁ X.................................................................................................................. 88
ROZDZIAŁ XI ................................................................................................................ 95
ROZDZIAŁ XII............................................................................................................... 107
ROZDZIAŁ XIII.............................................................................................................. 122
ROZDZIAŁ XIV............................................................................................................... 136
ROZDZIAŁ XV................................................................................................................ 155
ROZDZIAŁ XVI .............................................................................................................. 167
ROZDZIAŁ XVII.............................................................................................................. 177
EPILOG ......................................................................................................................... 185






ROZDZIAŁ I


        Anglia, rok 2004. Ja, dwudziestotrzyletni William Baxter, młodzieniec obdarzony urodą i odpowiednim urodzeniem, poczułem, że los – dotąd całkiem łaskawy – zupełnie się ode mnie odwrócił. Zobaczyłem życie w nowej odsłonie. Teraz było krótką przygodą, jaką można nazwać bycie człowiekiem na tym zapomnianym przez Boga padole, pełną cierpienia i goryczy, a także konieczności przebywania wśród nienaoliwionych mechanizmów, jakimi są ludzie. W ten sposób brnąłem ku przeznaczeniu. Nie tylko w Winchester, ale i w całym hrabstwie Hampshire uchodziłem za bawidamka, lecz również za całkiem niezłą partię. Wysoki, szczupły brunet z nienagannie ułożoną fryzurą, który nieraz pokazał, że odznacza się twardym charakterem. Niejedno dziewczę z zamożnej rodziny z wielką ochotą zawładnęłoby moim sercem. Mogłem to sobie wyobrazić: mała dziewczynka rzucająca płatki kwiatów, ja czekający na pannę młodą prowadzoną przez ojca do ołtarza, a z boku rząd druhen. Surrealistyczne fantazje. Żadne koktajl party i różnego rodzaju mniej lub bardziej oficjalne przyjęcia nie mogły obyć się bez mojej skromnej, acz przebojowej persony. Kobiety, nowe znajomości, clubbing – to wypełniało moje dnie i noce. Uwielbiałem takie życie. Wstawałem około południa i balowałem aż do świtu. Zabawa, alkohol i mnóstwo przedstawicielek płci pięknej, mniej lub bardziej chętnych na różne wyrafinowane igraszki.



8                                                                                   KROCZĄC WŚRÓD CIERNI




Nie znając poczucia obowiązku, korzystałem z życia i z tego, co oferuje świat, wykorzystując ponad miarę finanse rodziców. Zdarzały się oczywiście chwile otrzeźwienia. „Co ja wyprawiam?! Czy już nie wystarczy tego hulaszczego, skrzypiącego od skrajności stylu życia?” – takie myśli krążyły mi po głowie. Niestety znikały, gdy tylko wpadałem w ramiona kolejnej rudowłosej dziewczyny. Bezsprzecznie to właśnie one czyniły moje młodzieńcze lata szczęśliwymi, choć dotąd pozostaje tajemnicą, co pociągało mnie w ich długich, lśniących, kasztanowych włosach. Ten kolor od lat miał wpływ na moją przekorną młodzieńczą wędrówkę po świecie, wdzierając się niejednokrotnie na drogę wyboru między dobrem i złem wbrew logice i rozumowi. Moje życie wydawało się tak urozmaicone, jak powinno to być możliwe tylko w najśmielszych snach młodych mężczyzn. Powab nocnych zabaw sprawiał, że w domu bywałem sporadycznie, raczej jako przypadkowy gość niż lokator. Nie interesowałem się zbytnio sprawami rodzinnymi. Moja mama, Elizabeth, szczupła, dość stanowcza brunetka, powoli zaczynała mieć tego dość. Powtarzała w kółko, bym się opamiętał i wreszcie zaczął zachowywać jak na mój wiek przystało. Mój ojciec, John Baxter, wysoki i potężnie zbudowany, także miał wiele do powiedzenia. Matka mimo wszystko była bardziej powściągliwa, gdyż pamiętała jego wybryki sprzed kilku lat. To, gdzie i w jakich okolicznościach się poznali, wiele mówiło. Nadal byli razem, choć tato często swoim postępowaniem doprowadzał do cichych dni, podczas których mama chodziła zadumana. Z pewnością nie był aniołem. Podczas pewnej nocnej rozmowy powiedział jednak, że się opamiętał i próbował nas przekonać, iż pojął, co tak naprawdę się w życiu liczy, a mianowicie rodzina, a w szczególności żona oraz dzieci. Nikt z nas wówczas nie wiedział, co go tak zmieniło, i nawet nie próbowaliśmy w to wnikać. Cieszyliśmy się z siostrami i mamą z nowo powstałego spokoju. Od tamtego momentu skończył z wracaniem po nocy, a do tego zaczęło nam się lepiej wieść. Nareszcie



ROZDZIAŁ I                                                                                                    9




staliśmy się szczęśliwą rodziną i w wyjątkowo krótkim czasie doszliśmy do bogactwa. Może to właśnie sprawiło, że w stosunku do mnie ojciec był ostatnio taki stanowczy; pamiętał, do czego doprowadzały jego wcześniejsze wybryki. Wiele razy, gdy wracałem nad ranem, czekał na mnie w salonie. Siedział w fotelu i nie pozwalał mi pójść spać, dopóki nie wysłuchałem wszystkich jego cennych uwag. Wytykał mi błędy dopóty, dopóki sam nie zasnął. Wspominał na okrągło, że zawsze należy pamiętać o uczuciach innych ludzi, gdyż swoim zachowaniem w taki czy inny sposób wpływamy na ich życie. Trwał nieugięcie przy swoim, powtarzając, że to koniec moich wyskoków. Mimo to ja, zatwardziały buntownik, nic a nic sobie z tych uwag nie robiłem. Co więcej, nawet przez myśl mi nie przechodziło, by się już zmieniać albo – nie daj Bóg – żenić. Wciąż pragnąłem zabawy i towarzystwa tych młodych, cudownych kobiet, na co dostarczałem dowodów każdej kolejnej nocy, powodując niezadowolenie, a nawet oburzenie całej rodziny. Czasami któryś z moich znajomych niechcący zdradzał szczegóły moich frywolnych rozrywek w ich obecności, co tylko dolewało oliwy do ognia. Okres buntu trwał w najlepsze, wpędzając mnie nieraz w niezłe tarapaty. Niezbyt się tym jednak przejmowałem, wciąż robiłem, co mi się żywnie podobało. Wiedziałem przy tym, że rodzice bezgranicznie mnie kochają i pomogą w razie potrzeby. Cynicznie to wykorzystywałem, nieraz musieli mnie ratować z niezłych opałów, a ja nigdy nie okazywałem im za to wdzięczności.






ROZDZIAŁ II

        Był wyjątkowo mroźny marcowy świt, wciąż delikatnie prószył śnieg. Wracałem do domu pieszo, po nocy spędzonej u mojej dobrej znajomej Margaret. Z jej posiadłości miałem ledwie parę chwil spacerkiem. Zabawa była przednia, jak wszystkie balangi, które zaszczyciłem swoją obecnością. Mnóstwo dobrego trunku, jedzenia, muzyki i oczywiście pięknych dziewcząt. Traktowały mnie jak jakiegoś króla, choć przecież nie robiłem niczego, co odróżniałoby mnie od innych mężczyzn w moim wieku. Najwyraźniej chodziło o mój luz i cięty język. Potrafiłem zaskoczyć dowcipem i rozśmieszyć.
        Szarozielony płaszcz stawał się coraz cięższy od śniegu. Wciąż byłem wstawiony i ostrożnie stawiałem kroki, garbiąc się ze zmęczenia. Na szczęście do domu było coraz bliżej, pojawiła się nadzieja, że tego ranka nie zamarznę. Przyśpieszyłem z wielkim wysiłkiem, licząc, że jeśli całkiem opadnę z sił, będę dość blisko drzwi, aby ktoś z domowników mnie zauważył. Została mi do pokonania tylko jedna polna ścieżka. Podniosłem lekko głowę i dostrzegłem ogromny dach z czerwonej wypalanej dachówki. Wyglądał naprawdę imponująco, jak zamek z bajki, a już szczególnie o tej porze roku, kiedy przysypał go śnieg. Jedynie najbardziej strome fragmenty, przywodzące na myśl styl gotycki, nie zostały przykryte białym puchem. Zsuwał się stamtąd w trakcie odwilży, zapewniając



ROZDZIAŁ II                                                                                                 11




dzieciakom, nawet tak dojrzałym jak ja i moje siostry, niezły ubaw. Juliette i Agatha były już w gimnazjum, ale nadal lubiliśmy się bawić w śniegu jak za dziecięcych lat. Wtedy wypatrywaliśmy opadów przy oknach, krzycząc z radości, gdy białe płatki spadały z nieba.
        Dotarłem wreszcie do domu. Wszedłem do środka i spojrzałem na stojący w holu zegar. Zdawał się mnie witać, bijąc właśnie siedem razy. Zrobiony z dębu i mahoniu, brązowy, ze złoconymi kantami, był chlubą ojca. To, o ile dobrze pamiętałem, prezent od starego znajomego podróżnika mieszkającego na stałe w Ameryce Środkowej. Kolejne uderzenia zagłuszyły słowa Stuarta, który otworzył mi drzwi i zabrał ciężkie, przemoczone ubranie. Poczułem się dziwnie, przecież nasz kamerdyner nigdy na mnie nie czekał. Zauważyłem od razu, że jest ubrany wyjątkowo elegancko. W koszuli, krawacie i nienagannie wyprasowanych spodniach wyglądał niezwykle poważnie. Tak ubierał się, kiedy już rozpoczynał pracę, ale na to było za wcześnie. „Czemu tak wygląda, i to w niedzielę?” – pytałem się w myślach. Zaniepokojony zacząłem rozglądać się dookoła.
        – Co się dzieje? – zapytałem po chwili milczenia, odnosząc wrażenie, że kamerdyner jest coraz bardziej zdenerwowany.
        Jego spojrzenie i wyraz twarzy sprawiły, że zacząłem się bać. Nagle zauważyłem, że w holu było wyjątkowo jasno między innymi dlatego, że paliły się świece. „Co to ma znaczyć?” – zastanawiałem się, zaciągając się tą specyficzną wonią spalanej powoli parafiny.
        – Stuarcie, co się dzieje? – powtórzyłem pytanie, patrząc mu głęboko w oczy, jakbym szukał w nich odpowiedzi.
        Stuart milczał, wyciągając jedynie prawą dłoń w stronę salonu. Ruszyłem tam, oglądając się jeszcze przez ramię. Widziałem na jego twarzy nieudolnie ukrywane cierpienie. Przyśpieszyłem kroku, wolałem już o nic nie pytać. Moje mokre buty zostawiały ślady na posadzce pięciometrowego holu. W tym momencie byłem kłębkiem nerwów.



12                                                                                  KROCZĄC WŚRÓD CIERNI




        Gdy dotarłem do drzwi salonu, zobaczyłem siedzącego w fotelu na wprost kominka doktora Bena. Był odwrócony tyłem, nie mógł mnie widzieć. Ben Hart to bardzo oddany lekarz, pomagał naszej rodzinie, odkąd pamiętam. Witał na tym świecie zarówno mnie, jak i moje siostry, a potem opiekował się nami w czasie różnych chorób. To do niego pierwszego dzwoniliśmy w nagłych przypadkach. „Co mogło się wydarzyć?” – powtarzałem sobie w myślach. Ciśnienie skoczyło mi do granic możliwości.
        Doktor podniósł się, gdy tylko mnie usłyszał. Wyraz jego twarzy zmroził mi krew w żyłach bardziej niż temperatura na dworze. Czułem już ciężar tego, co miał mi zaraz przekazać. Przerażenie sprawiało, że wokół robiło się ciemno. Widziałem jedynie wąską ścieżkę prowadzącą do postaci powodującej teraz we mnie lęk. Doktor Ben wciąż na mnie patrzył. W jego oczach również pojawił się strach. Podszedłem bliżej, a wtedy objął mnie tak mocno, aż straciłem oddech. Wyczułem jego szybko bijące serce, jakby zsynchronizowane z moim. Doktor ściskał mnie tak dłuższą chwilę, a ja próbowałem się uwolnić.
        – Co się stało? Co się stało?! – krzyczałem w kółko, ale on milczał jak skała.
        Najwyraźniej potrzebował jeszcze chwilę przytrzymać mnie w swym żelaznym uchwycie. Czas zachowywał się jak lawa płynąca po zamarzniętej ziemi. Nagle pojąłem, że ta walka nie ma żadnego sensu i pozwoliłem doktorowi zdecydować, kiedy mnie uwolni. Po kilku kolejnych sekundach rozluźnił swoje zaciśnięte ramiona i zaczął szeptać mi coś do ucha. Jakieś pojedyncze, niewyraźne słowa. Mogłem się wreszcie choć trochę cofnąć, by złapać tchu i próbować pokonać lęk. Zrobiłem krok do tyłu, wciąż wpatrując się w twarz doktora. Jego oczy wypełniały się łzami, a głos – choć już donośniejszy – wciąż drżał. Z trudem rozumiałem poszczególne wyrazy. Przerwałem mu nagle ten niezrozumiały, bełkotliwy monolog i spytałem:
        – Gdzie mama?



ROZDZIAŁ II                                                                                                 13




        Zamilkł, a po chwili podszedł do mnie i z powrotem przycisnął do swojej piersi. Jego granatowy garnitur wydawał się zlewać z moim.
        Czułem jego przerażenie, widziałem coraz bardziej szarą twarz, martwe oczy i płynące z nich łzy. Przypominał teraz kamień i tylko mokre policzki zdradzały, że tli się w nim jeszcze życie.
        – Mów! – krzyknąłem, odpychając go tym razem z całej siły.
        Słowa doktora bolały i był to ból, który już na zawsze zmienił moje życie. Drżącym wciąż głosem doktor Ben Hart przekazał najgorsze wieści, jakie człowiek może usłyszeć.
        – Twoja mama i obie siostry nie żyją.
        Tyle wystarczyło, by zwalić mnie na kolana, złamać wpół niczym suchą gałąź. Przerażające słowa przeszyły me serce na wylot jak grot najostrzejszej strzały, pozbawiły tchu niczym pętla zaciskająca się na szyi wisielca. Klęczałem, rozdarty i zagubiony, i nie przestawałem protestować.
        – To nieprawda! To niemożliwe! – krzyczałem raz po raz.
        Doktor nie miał mi jednak nic więcej do powiedzenia.
        – Boże! – wołałem. – Gdzie jesteś? Coś ty uczynił?
        Czułem, jak pękam z rozpaczy i rozsypuję się na drobne kawałki. Schowałem w dłoniach twarz, wykrzywioną w grymasie bólu, i cierpiąc katusze, podążyłem do piekła za życia. Doktor po chwili klęknął tuż obok i znowu mocno mnie objął. Opadłem całkowicie z sił i osunąłem się na drewnianą podłogę.
        Okiełznawszy odrobinę rozpacz, szarpnąłem się i wyrwałem z uścisku doktora. Patrzyłem mu prosto w oczy jak zdychające zwierzę proszące o ratunek. Potem zadałem kolejne pytania:
        – Gdzie one są? Gdzie jest ojciec?
        Teraz ból zaczął przemieniać się w złość i nienawiść do całego świata, ale najbardziej do samego siebie.
        – Co się stało? – powtarzałem, wstając już o własnych siłach.
        Żądałem natychmiastowej odpowiedzi.



14                                                                                  KROCZĄC WŚRÓD CIERNI




        Doktor powtarzał, już bez wahania, a ja dostrzegłem, że i on chce się uwolnić od tego ciężaru i chętnie przekaże mi wszystko, co wie.
        – Synu – tak zwykł mnie nazywać – twoje siostry i matka są na górze, w swoich pokojach.
        Spojrzałem na drewnianą, półokrągłą balustradę. Czułem, że będę potrzebował jej pomocy w dotarciu na szczyt. Bez chwili zwłoki ruszyłem w kierunku schodów. Pragnienie ujrzenia bliskich było ogromne. Już tylko te drewniane podążające za poręczą stopnie dzieliły mnie od tego spotkania. Towarzyszył mi strach i kołacząca się w głowie myśl: „Czy dam radę? Czy to wytrzymam?”. Odpowiedź była tylko jedna – muszę.
        Po chwili pojawiło się również poczucie winy. Zaczęło ciążyć, stawało się nie do zniesienia. Gdzie się podziewałem, gdy to wszystko się działo, gdy oczekiwali mojej pomocy? Złość, nienawiść i wyrzuty sumienia plątały się w mojej głowie niczym trzaskające pioruny.
        Nim zdołałem dotrzeć do pierwszego stopnia, doktor po raz kolejny złapał mnie za ramię. Ścisnął niczym stalowe imadło.
        – Stój! – krzyknął tak głośno, że powinien zbudzić nawet martwych.
        Uwolniłem się gwałtownie z jego dłoni i padłem jak ścięta kłoda drewna, zawadzając o szklany stolik kawowy. Rozpadł się na kawałki jak hartowana szyba samochodowa w trakcie kraksy. Drobiny szkła były dosłownie wszędzie.
        W tym właśnie momencie w salonie pojawił się kamerdyner.
        – William, posłuchaj doktora! – powiedział stanowczym głosem. – Opanuj się! W tej chwili tylko tyle możesz zrobić.
        Nic z tego nie rozumiałem, a raczej chciałbym nie rozumieć. Wolałbym go zignorować, podobnie jak doktora.
        Zerwałem się w ułamku sekundy. Krew spływała mi po palcach, gdyż skaleczyłem się o ostry kawałek szkła. Jeszcze nie myślałem logicznie, ale jednak zastanawiałem się, czemu tak



ROZDZIAŁ II                                                                                                 15




gwałtownie zaprotestowali. Czemu nie chcieli, abym poszedł na górę i zobaczył najbliższych? Dlaczego w ogóle ich ciała są w domu?
        Zapytałem o to po chwili, przecierając łzy i brudząc sobie twarz zranioną ręką. Czekałem przy pierwszym, wciąż niezdobytym stopniu, opierając się o poręcz. Krople krwi skapywały na podłogę jedna po drugiej, odgrywając marsz żałobny. Nie czułem bólu, gdy wsłuchiwałem się w te rytmiczne uderzenia.
        Doktor zaczął coś tłumaczyć, przerwałem więc rozmyślania i skupiłem się na jego słowach. W tym samym momencie podszedł do mnie kamerdyner i wskazując na krwawiącą dłoń, podał mi chusteczkę. Owinąłem ją niechlujnie wokół ręki, nie chcąc uronić ani słowa. To, co mówił doktor, stawało mi w gardle niczym nieprzełknięty kęs. Czułem, jak znowu pęka mi serce. „Jak mam postąpić? Co będzie słuszne?” – powtarzałem nieprzerwanie w myślach. Miałem im zaufać czy może odrzucić dobre rady i zdobyć ten szczyt? Przecież zawsze robiłem wszystko po swojemu, nie przejmowałem się zdaniem innych. Umysł szalał po raz kolejny, gdy padły słowa o pochówku. Nie można było, jak nakazuje tradycja, otworzyć trumien, gdyż zostały zaplombowane zaraz po sekcji zwłok na wyraźne polecenie prokuratury. Doktor dodał, że ciała przywieziono do domu tylko i wyłącznie dlatego, iż on ma odpowiednie znajomości. Zgodnie z ostatnią wolą ojca.
        – Co? – pytałem wciąż drżącym głosem. Czułem się tak, jakby ktoś walnął mnie obuchem w głowę. – Ostatnią wolą? Co z tatą?
        Patrzyli na mnie w milczeniu, niemo spierając się, który z nich ma zacząć.
        – Co z nim?! – zawołałem.
        Jeszcze jedna chwila grobowej ciszy i głos zabrał kamerdyner.
        – Panie Williamie… – zaczął z wielkim wysiłkiem. – Pan Baxter znajduje się w bibliotece, ponieważ gdy zrozumiał, że zbliża się kres jego życia, wyraził życzenie, by tam umieszczono trumnę z jego ciałem.



16                                                                                  KROCZĄC WŚRÓD CIERNI




        – Tak też zrobiliśmy, synu – wtrącił doktor swym grubym głosem.
        Kamerdyner dodał, iż tato prosił o to w szpitalu, gdzie trafił po wypadku. Po sekundzie zastanowienia zdecydował się zdradzić szczegóły. Przekazał mi ostatnią prośbę ojca. Tato chciał, abym zajrzał do jego osobistego sejfu i sprawdził wszystkie dokumenty. Niestety, nie zdążył już wyjaśnić kamerdynerowi, na co mam zwrócić szczególną uwagę.
        Dlaczego ojcu zależało, żeby trumny przewieźć do domu? Co pragnął mi w ten sposób przekazać? Skąd takie dziwne życzenie? Setki pytań pojawiły się w mojej głowie. Walcząc z rozpaczą i bólem po stracie bliskich, nie umiałem na nie odpowiedzieć.
        Kamerdyner wyjaśnił również, że wszystkim zajął się doktor Ben Hart. Nie mogli dłużej na mnie czekać.
        – Zrobiliśmy, co się dało, by cię znaleźć – usprawiedliwiał się doktor.
        Nie było mnie trzy dni, trzy dni i wszystko się zmieniło! Mama i siostry zginęły na miejscu, a ojciec zmarł w szpitalu. „Jaki bóg pozwala na tyle zła?” – zadałem sobie w myślach pytanie, a w sercu szukałem odpowiedzi. Stałem bez ruchu i nie wiedziałem, jak po tym wszystkim mam żyć. Jak to możliwe, że wszyscy zginęli naraz? Ciężar osamotnienia przygniatał coraz mocniej, nie pozwalał złapać oddechu. Wszystko straciłem tak nagle, ale nie dało się zawrócić już czasu.
        Opanowałem się trochę i usiadłem w fotelu naprzeciw kominka. Doktor i kamerdyner nie opuszczali mnie nawet na chwilę. Przypuszczałem, iż bali się, że mogę zrobić coś głupiego. Stuart podał mi szklankę wódki z lodem.
        – Wypij, dobrze ci zrobi – zapewnił doktor, gdy się ociągałem.
        Przechyliłem naczynie i opróżniłem do dna. Pokrzepiony nieco mocą trunku zrozumiałem, co mnie teraz czeka, jakie trudne rozmowy muszę przeprowadzić i jakie decyzje podjąć. Musiałem zająć się pogrzebem, a przecież jeszcze nie byłem na górze i w bibliotece, gdzie spoczywały ciała moich bliskich. Postanowiłem teraz się z tym zmierzyć.



ROZDZIAŁ II                                                                                                 17




        – Idę – oznajmiłem i podniosłem się z fotela.
        Tym razem nikt już nie protestował. Obaj moi towarzysze widzieli, że wiele się we mnie zmieniło. Wciąż byłem wrakiem, ale jednak silnym. Dawny buntownik rozpłynął się jak mgła w ciemności.
        Podążyłem w stronę schodów. Z wielkim ciężarem w sercu powoli zdobywałem szczyt. Na górze zatrzymałem się i popatrzyłem na otwarte drzwi sypialni sióstr. Pamiętałem, jak całymi nocami gadały o swoich pomysłach i planach. Ruszyłem w tamtą stronę, ale ledwie zrobiłem pierwszy krok, a już zatrzymał mnie donośny głos kamerdynera. Oznajmił mi, że trumny z ciałami sióstr i matki znajdują się w sypialni rodziców. Odwróciłem się gwałtownie i zmieniłem kierunek. Stanąłem przed drzwiami pokoju skrywającego znaną mi już tajemnicę. Położyłem dłoń na zimnej jak lód mosiężnej klamce i poczułem przytłaczający mnie ciężar. „Odwagi” – usłyszałem głos dobiegający chyba z głębi serca. Delikatne skrzypienie starych zawiasów zwiastowało widok śmierci.
        Trumny stały obok siebie, przed łożem rodziców. Wypełniały prawie cały pokój. Dwie mniejsze, białe jak śnieg, miały falbanki obszyte złotymi nićmi. To w nich spoczywały ciała mych ukochanych sióstr. W niewiele większej, ale brązowej, spała na wieki moja mama. Serce biło mi tak mocno, jakby chciało wyskoczyć z piersi i uciec z tego pokoju. Stałem w progu i nie mogłem zrobić ani kroku. Zalałem się łzami i ledwie łapałem oddech. Po chwili podszedłem jednak tak blisko trumien, że dotknąłem jednej z nich czubkami butów. To spowodowało, że zacząłem myśleć odrobinę trzeźwiej. „Zachowaj spokój” – powtarzałem sobie w kółko, próbując przekonać samego siebie, że to wszystko dzieje się naprawdę. Pierwszy raz w życiu musiałem wykazać się odpowiedzialnością. Ukląkłem i w milczeniu próbowałem się modlić, jednakże nie znalazłem odpowiednich słów. Otarłem łzy i po chwili dotknąłem trumien. Pocałowałem każdą z nich, uświadamiając sobie jednocześnie, że nic więcej już nie mogę zrobić.



18                                                                                  KROCZĄC WŚRÓD CIERNI




Potem podniosłem się i wyszedłem z pokoju, nawet nie oglądając się za siebie, jakby w obawie, że nie zdołam tego znieść. Drzwi zostawiłem otwarte. Niemal biegiem pokonałem schody.
        Doktor i kamerdyner wciąż byli w salonie. W milczeniu obserwowali, jak szedłem do biblioteki. Idąc wśród cieni zmarłych, podążałem do tego, który mnie wychował. Czekał na mnie. Drżącą ręką otwarłem ogromne dębowe drzwi i mym oczom ukazała się jeszcze jedna trumna, brązowa jak matki, tyle że większa. Tato był postawnym mężczyzną. Znowu klęknąłem do modlitwy, powtarzając obrządek. Okazałem zmarłemu należny szacunek i wyszedłem. To było jak spotkanie ze śmiercią twarzą w twarz, miałem tego nigdy nie zapomnieć. Pokora wobec zmarłych zmuszała mnie do opanowania się i prowadzenia spokojnej rozmowy. Wiele pytań czekało na swoją kolej. Jedno było pewne: nie spocznę, dopóki nie ustalę prawdy, a jeśli będzie trzeba, sam znajdę winnych tej tragedii.
        Czemu tak się stało? Czy gdybym był z nimi, to wszystko potoczyłoby się inaczej? Nie odczuwałem już obecności miłosiernego Boga, czułem tylko żar połykającego mnie piekła.
        Przez resztę dnia wydawałem kolejne dyspozycje i składałem jakieś podpisy. To konieczne, by mógł odbyć się pogrzeb, którego zorganizowaniem i tak zajął się doktor. Tłumaczył mi, że muszę odpocząć, aby dojść do siebie. Rozumiał, że jestem załamany, dlatego wziął na swe stare barki większość przygotowań.
        Uroczystość miała miejsce dwa dni później. Była dla mnie wyjątkowo przytłaczająca. Tłum ludzi, którzy przybyli, by pożegnać moich bliskich, wprawił mnie w osłupienie. Z pewnością wielu z nich przyciągnęła sama tragedia, tak nagła i tak zbędna. W końcu zginęła niemal cała rodzina. Nie mogłem patrzeć na znajomych sióstr ze szkoły. Zamknąłem się w sobie i podążałem razem z konduktem żałobnym, jakby mnie tam w ogóle nie było. Powoli dochodziło do mnie, co straciłem. Na sam koniec pożegnałem ich, rzucając garść ziemi na wieka trumien, i zostałem sam na sam ze wspomnieniami, jak również wyrzutami sumienia.



ROZDZIAŁ II                                                                                                 19




Marsz żałobny powodował conocne koszmary, które pozbawiały mnie snu i nie pozwalały zapomnieć. Kolejne dni przyprawiały mnie o drżenie.
        Mijały tygodnie i nic się nie zmieniało. Rozpacz zmieszana z poczuciem winy była jedyną formą mego istnienia. Po około ośmiu tygodniach, nie mogąc już wytrzymać wciąż nasilającego się bólu po stracie bliskich, zacząłem szukać ukojenia w alkoholu. Chciałem wreszcie zasnąć, pozwolić ciału i umysłowi odpocząć choćby sekundę podczas tej walki o normalność. Z rana sięgałem po coś łagodniejszego, a pod koniec dnia zalewałem organizm mocniejszymi trunkami. Duch obumierał, a ciało podążało za nim. Znajomi i przyjaciele robili, co mogli, żeby nie dać mi upaść na dno. Ja jednak odrzucałem ich rady oraz sugestie, nie widząc w życiu żadnego sensu. Odsyłałem wyciągających pomocną dłoń przyjaciół z kwitkiem, nie chciałem z nimi nawet rozmawiać. Przez ten krótki czas posiwiałem, a na mojej poszarzałej twarzy pojawiły się zmarszczki. Z podkrążonymi oczami błąkałem się po nocach jak wampir, podupadając na zdrowiu. Straszyłem zarówno swoim wyglądem, jak i zachowaniem. W końcu porzuciłem również myśl o wyjaśnieniu okoliczności śmierci najbliższych i ukaraniu tych, którzy przenieśli mnie do świata samotności i lęku, choć przecież złożyłem obietnicę.
        Minęło siedem miesięcy i nadal nic się nie zmieniało. Wyjście pozostawało tylko jedno, podpowiadało mi je cierpienie, które stało się dla mnie nie do udźwignięcia. Decyzję podjąłem w bibliotece, gdzie przesiadywałem całymi godzinami, nie chcąc się z nikim widzieć.
        W domu panowała cisza. Była wyjątkowo późna pora. Z trudem podniosłem się z ciepłej skórzanej kanapy, zamroczony odrobiną alkoholu, i ruszyłem w stronę dobrze mi znanego biurka ojca. Kupione dawno temu gdzieś na włoskiej prowincji na targu staroci przez mamę było prezentem urodzinowym i od lat stało w tym samym miejscu. Prawdziwy antyk. Przypomniałem sobie, że tato cieszył się z prezentu jak dziecko, choć raczej nie chodziło



20                                                                                  KROCZĄC WŚRÓD CIERNI




o ten zabytek, a o to, że dostał go od wyjątkowej dla niego osoby. Sięgnąłem po omacku i trafiłem na znany uchwyt. Wysunąłem odrobinę szufladę i bez jakiejkolwiek obawy włożyłem dłoń do środka. Wiedziałem, na co się tam natknę – na doskonale przygotowane do działania zło. Ciemność nocy pasowała mi idealnie. Nawet nie próbowałem włączyć lampy, światło by tylko wszystko utrudniło. Wyczułem zimną stal i rękojeść ze sztucznego tworzywa i niespodziewanie doznałem ulgi. Ufnie wyjąłem broń, myślami będąc już gdzie indziej. Decyzję podjąłem dawno, podejmowałem ją właściwie w trakcie każdej nieprzespanej, pełnej koszmarów nocy. Upewniałem się wielokrotnie, że jest to jedyne słuszne rozwiązanie w tej sytuacji.
        Przystawiłem lufę do głowy i, nie myśląc o niczym, nacisnąłem spust. Kiedyś sądziłem, że będę żyć wiecznie, lecz los zadecydował inaczej, zsyłając katusze, których nie byłem w stanie przetrwać. Śmierć moich bliskich spadła na mnie jak grom z jasnego nieba.
        W tamtej chwili godziłem się na wszystko. Obarczałem się winą za to, co się stało, czując, że swym postępowaniem pomogłem Bogu odebrać mi rodzinę. To, co zamierzałem zrobić, miało przynieść ulgę nie tylko mnie, lecz także kamerdynerowi Stuartowi oraz doktorowi Benowi Hartowi, którzy do tej pory troskliwie się mną zajmowali.
        Nie czułem już nic. Upadłem na podłogę, kładąc kres własnemu cierpieniu.






ROZDZIAŁ III

        Światło, biały sufit. Nie znałem tego miejsca. Czy to raj, czy wręcz odwrotnie – piekło, o które sam się prosiłem, wykonując na sobie wyrok? Wodziłem oczyma po białych ścianach. Gdzie ja trafiłem? Nocą znajdowałem się w ciemnym pokoju, a teraz był jasny dzień. Próbowałem podnieść odrobinę głowę, ale poczułem niezbyt mocny, niemniej bardzo dokuczliwy ból. Po chwili pojawiły się też zawroty głowy. Udało mi się jednak podnieść i przez ogromną szybę w drzwiach zobaczyłem znajomą postać. Uznałem, że wzrok płata mi figle. Ból zaczynał narastać. Spojrzałem jeszcze raz w kierunku drzwi.
        Tak, to jednak doktor Ben Hart. Stał odwrócony bokiem i z kimś rozmawiał. Nie znałem tej drugiej osoby, ale pojąłem już, co mogło się wydarzyć. Postać ubrana na biało to lekarka, a więc niestety żyłem. Znów nie potrafiłem zrobić tego, co należało. Nagle oboje popatrzyli na mnie i od razu weszli do sali.
        – William! Synu, jak się cieszę! – zawołał doktor Ben, podchodząc do mojego łóżka.
        Spojrzał mi w oczy, chwycił mą dłoń i mocno ścisnął. W jego spojrzeniu dostrzegłem żal i poczucie winy.
        – Nigdy więcej! Pamiętaj, masz po co żyć, synu! – tłumaczył mi dobitnie swym grubym głosem, podkreślając słowo „żyć”.
        Zastanawiałem się, czy może mieć rację, tak jakby to wszystko nigdy się nie wydarzyło.



22                                                                                  KROCZĄC WŚRÓD CIERNI




        Pani w białym fartuchu się nie odzywała, pozwalając Benowi na wyrzucenie z siebie potoku słów. Słuchałem go, nie mając siły przerwać. Wyjaśnił mi, jak się tu znalazłem i czemu wciąż żyłem. To z powodu mojego słabego obeznania z bronią i czujności Stuarta, który potrafił się odpowiednio zachować nawet w takiej sytuacji. Nie spał jeszcze, a gdy tylko usłyszał huk, wpadł do biblioteki i natychmiast wezwał pogotowie. Udzielił mi także pierwszej pomocy, co uratowało mi życie. Kula prześlizgnęła się po skroni, uszkadzając jedynie fragment kości, a opatrunek, który zrobił, zapobiegł wykrwawieniu. Późniejsza operacja umożliwiła powrót do świata żywych, pozostawiając po wszystkim niewielką, choć rzucającą się w oczy bliznę na pamiątkę mojego poddania się i słabej woli.
        Stuart zmarł na zawał niedługo po moim powrocie ze szpitala. Wcześniej jednak, podczas jednej z naszych nocnych pogawędek, zapewnił, że wierzy we mnie i jest przekonany, iż będę miał długie i szczęśliwe życie. Powiedział też, że to dzięki łasce Boga udało mu się mnie uratować. Wątpiłem w to, zważywszy na to, jak srogo Stwórca sobie zażartował z mojej rodziny. Nie wiedział w tamtej chwili, że ten sam Bóg tak szybko się o niego upomni. Podziękowałem mu jednak za dobre słowo, bo znał życie i wiedział, że zarówno słabość człowieka, jak i jego siła mają wpływ na losy innych.
        Minęło pięć lat. Z upływem czasu zacząłem dostrzegać dobre strony życia i nabierałem ochoty na korzystanie z nich. Miałem teraz cudownego przyjaciela, z którym uwielbiałem spędzać czas. Tuliłem go w samotności i bawiłem się z nim w każdej wolnej minucie. To on, po śmierci kamerdynera, był moim jedynym druhem i najwierniejszym słuchaczem
        . – Prawda, mały? – powiedziałem do małego psiaka.
        York milczał, patrząc mi ufnie w twarz.
        – Co tam, jak się dziś czujesz? – spytałem, choć wiedziałem przecież, że może mi odpowiedzieć jedynie swym świdrującym wzrokiem i szczeknięciem. – Chodź! – zawołałem i podniosłem go do góry jak dziecko, a potem wziąłem na kolana.



ROZDZIAŁ III                                                                                                23




        Ten maluch nigdy nie narzekał, choć też był po przejściach. Zabrałem go jako szczeniaka z nielegalnego chowu. Dzięki niemu zacząłem znów dostrzegać blaski życia i zrozumiałem, że żałoba musi się kiedyś skończyć. Postanowiłem ofiarować mu tę odrobinę pozostałej jeszcze w moim sercu miłości.
        Pogodziwszy się z tym, co mnie spotkało, zacząłem patrzeć w przyszłość i wykupiłem całą ziemię wokół mojej rodzinnej posiadłości. W ciągu następnych dwóch lat wybudowałem bliżej głównej ulicy nową, potężną willę. Wyglądała jak nowoczesny pałac i nic a nic nie przypominała rodzinnego domu. Planowałem zacząć wszystko od nowa. Dom rodziców powierzyłem opiece Mary, Alojzego oraz ich synowi Viktorowi, którzy tam pracowali, a obecnie byli zatrudnieni w mojej nowej posiadłości. Pozostałą po rodzicach spuściznę wyposażyłem wedle potrzeb i uznania obecnych użytkowników. Odkąd pamiętam Mary i Alojzy pomagali mamie w opiece nad naszą trójką oraz troskliwie dbali o dom, więc takie posunięcie wydało mi się słuszne. Zabrałem stamtąd jedynie najcenniejsze pamiątki, które umieściłem w przeznaczonym na nie pokoju.
        Nowa rezydencja była ogromna, kilkukrotnie większa od tej, w której dorastałem. Majątek odziedziczony po ojcu udało się powiększyć i teraz stać mnie było naprawdę na wszystko. Jego pomnażaniem zajmował się głównie doktor Ben, który przejął moje obowiązki w czasie trwającej dość długo niedyspozycji. Był w tym znakomity, choć powtarzał, że to dzięki obecnej koniunkturze.
        Siedem sypialni, baseny, ogrody... Stworzyłem sobie miejsce, które miało mi wynagrodzić lata udręki i osamotnienia. Moim nowym kamerdynerem, a właściwie asystentem, został James Eliot. Poznałem go podczas jednej z wizyt kontrolnych w klinice, na które musiałem się zgłaszać po próbie samobójczej. Zaprzyjaźniliśmy się, a gdy wspomniał, że poszukuje pracy, bez chwili wahania zaproponowałem mu stanowisko u siebie. Traktowałem Jamesa jak brata, ceniłem sobie jego rady, wysłuchiwałem ich z uwagą. Nigdy



24                                                                                  KROCZĄC WŚRÓD CIERNI




mnie nie zawiódł. Miał trzydzieści trzy lata, ale był bardzo dojrzały jak na swój wiek. Nie był wysoki, ale za to wyjątkowo przystojny. Zauważyli to także bywający w mym domu nieliczni znajomi. Były to głównie kobiety, ale nie tylko one zwracały mi na to uwagę. Gdy mu o tym wspominałem, robił się purpurowy na twarzy. Powtarzałem mu, że przesadza z tą swoją skromnością i powinien wykorzystać swój urok osobisty, by znaleźć prawdziwą miłość.
        Pewnego razu przyjechała moja znajoma Samantha i jej dwie córki – Izabella oraz Eva. W ich towarzystwie poczułem się jak za dawnych, szczęśliwych lat. Samantha to wesoła, pełna energii i pomysłów trzydziestopięciolatka, a jej nastoletnie córki były nad wyraz urodziwe, a do tego bardzo dowcipne. Ciągle się przy nich śmiałem, co było dla mnie najlepszym lekarstwem. Moja koleżanka mieszkała w Hiszpanii. Poznałem ją w klinice, przychodziła do mojego pokoju kilka razy dziennie. Jej spokój i mądrość pozwoliły mi inaczej spojrzeć na swoje życie. Byłem jej bardzo wdzięczny za każdą poświęconą wtedy minutę. Wpadała do mnie również po moim wyjściu ze szpitala, aż poznała pewnego przystojnego Portugalczyka i przeprowadziła się do stolicy Katalonii. Nasze drogi rozeszły się na dość długi okres, pisywaliśmy do siebie i rozmawialiśmy przez telefon, ale tylko sporadycznie. Niedawno dała znać, że rozstała się z tym gościem, jak to go teraz nazywała, i jest gotowa skorzystać z mojego zaproszenia, gdyż znajduje się w trudnej sytuacji i potrzebuje mojej pomocy. Wynająłem jej dobrego adwokata. Alfredo, były Samanthy, okazał się zwykłym oszustem i łowcą majątków. Ponoć nieźle się przy tym bawił. Wyciskał kolejne zdobycze jak cytryny, a potem szukał następnej złotej rybki. Tym razem jednak nie poszło mu tak łatwo, postanowiłem ukrócić ten proceder i dać lowelasowi nauczkę. Nie szczędziłem grosza na ten cel. Jeden z moich znajomych, a raczej znajomych doktora Bena, był świetnym detektywem i momentalnie rozpracował kochasia. Zebrał mnóstwo obciążających go dowodów i przekazał je hiszpańskiej policji. Wiele pokrzywdzonych kobiet zgodziło się przeciw niemu zeznawać.



ROZDZIAŁ III                                                                                                25




Po szybkim procesie pan Alfredo trafił za kratki. Okazało się, że ma na sumieniu liczne malwersacje i inne przekręty. Taki był koniec znajomości tego oszusta z Samanthą. Ona również sporo przez niego straciła, choć nie została, jak inne panie, zupełnie bez kasy. W porę zorientowała się, z kim ma do czynienia. Jej duma odrobinę ucierpiała, ale była przecież silną kobietą. Można rzec, że jak szybko się zakochała, tak szybko zapomniała o uroczym Alfredo i żyła dalej. Wiedziała, że los czasem bywa łaskawy, a czasem wręcz przeciwnie.
        Gdy Samantha z córkami wyjechały, znów zostałem sam z moim psiakiem Mafim i mnóstwem wspaniałych wspomnień. Tak mijały kolejne nudnawe, bo pozbawione damskiego towarzystwa, tygodnie. Zarządzanie akcjami i pilnowanie giełdy papierów wartościowych to były moje jedyne zajęcia. Przejąłem w całości sprawy majątkowe po doktorze. Kończyłem również urządzać dom.
        Pewnego piątkowego południa dostałem szokującą wiadomość. Telefon zadzwonił kilka razy, zanim zdążyłem zejść z góry. Dzień wcześniej zostawiłem go w bibliotece, gdzie wieczorem raczyłem się whisky. Gdy odebrałem, usłyszałem nieznany męski głos. Był to policjant. Nie mogłem uwierzyć w to, co mówił. Straciłem kolejną ważną dla mnie osobę. Dwa dni wcześniej Samantha zginęła w wypadku samochodowym, który wydarzył się nocą. Bezwładnie osunąłem się na fotel, bo ból i przykre wspomnienia powróciły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Podły los zsyłał mi takie cierpienie, a do tego pozbawił matki dwie bardzo młode dziewczyny. „Czy to ja ściągam na najbliższych nieszczęścia? Może jestem przeklęty?” – dręczyłem sam siebie. Te dwa zdarzenia miały ze sobą tyle wspólnego… Ale nie zamierzałem się nad sobą rozczulać, tak naprawdę tylko córki Samanthy miały teraz do tego prawo. Czułem, że moim obowiązkiem jest im pomóc, zająć się tym, co konieczne, by dorastały w dostatku i szczęściu.





do góry

Wykonane przez Onisoft.pl

2017 Wszelkie prawa zastrzeżone oceanksiazek.pl

Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl