Kategorie blog
Dzieci z trójkątnego podwórka
Dzieci z trójkątnego podwórka





















*


        Samolot lecący ze stolicy Izraela wylądował z niewielkim opóźnieniem na warszawskim lotnisku Okęcie. Pilot sprawnie ustawił maszynę blisko budynku terminalu, pierwsi pasażerowie mogli już opuszczać pokład. Wszystko przebiegało zgodnie z planem aż do chwili, gdy w drzwiach samolotu pojawił się starszy pan z laską. Chciał zejść po stromym trapie, ale szybko z tego zrezygnował, zapewne czując, że nie podoła temu zadaniu. Zablokował przejście pozostałym pasażerom, a do kolejki oczekujących na wyjście wkradło się zdenerwowanie. Na widok zamieszania przy drzwiach stewardesa zaczęła przepraszać zniecierpliwionych pasażerów, po czym podeszła do mężczyzny.
        – Pomogę panu zejść po trapie. Proszę robić to, co powiem – zwróciła się do niego uprzejmym tonem.
        Mężczyzna skinął głową na znak aprobaty. Zanim stewardesa zdążyła wykonać pierwszy ruch, jedną ręką chwycił poręcz trapu, drugą oparł na ramieniu stewardesy. Po kilku minutach oboje stali już na płycie lotniska. Starszy pan, zadowolony, że udało mu się pokonać tę przeszkodę, sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął portfel. Widząc to, stewardesa uśmiechnęła się i poprosiła, by z niej nie żartował, ale on obstawał przy swoim. Otworzył skórzany portfel. Nim jednak zdążył wyjąć z niego banknot, stewardesa grzecznie podziękowała mu, odwróciła się i zaczęła wchodzić po schodkach. Zatrzymała się dopiero w drzwiach pustego samolotu. Popatrzyła na zdumionego mężczyznę, który schował portfel do kieszeni i poszedł w kierunku ludzi oczekujących na odprawę. Stewardesa weszła do samolotu, a tymczasem starszy pan okazał paszport do kontroli, odebrał swój niewielki bagaż i wszedł do poczekalni. Mimo pory obiadowej panował tu spory ruch. Zaciekawiony ogromem terminalu rozejrzał się wokół.


5




Wśród grupy oczekujących na pasażerów z Tel Awiwu ujrzał mężczyznę z kartką w rękach. Przyjrzał się informacji na niej i zadowolony przeczytał swoje nazwisko. Uradowany, że wszystko układa się po jego myśli, podszedł do chłopaka.
        – Nazywam się Jan Celarek. Przyleciałem z Izraela. Poproszę o zawiezienie mnie do hotelu – odezwał się.
        – Oczywiście, zaraz tam pana zawiozę – odparł z uśmiechem taksówkarz. – Najpierw jednak muszę schować pana bagaż do samochodu, a potem ruszamy.
        Wyszli przed terminal i skierowali się do postoju taksówek. Starszy pan wsiadł do auta.
        – Dokąd jedziemy? – zapytał kierowca, gdy ściszył radio. Starszy pan podał nazwę miejscowości i hotelu, w którym chciał się zatrzymać na dobę. – A ja myślałem, że przyjechał pan z Izraela do swojej rodziny. – Usłyszał zawiedziony głos taksówkarza.
        – Mojej rodziny już nie ma na tym świecie – rzekł starzec smutnym głosem. – Rodzice zginęli w pierwszym dniu wojny w czasie bombardowania, a moja żona zmarła miesiąc temu w Izraelu.
        – To pan nie jest Żydem? – zdziwił się taksówkarz.
        – Nie jestem żadnym Żydem – zaprzeczył starzec i roześmiał się głośno. – Moja żona była Żydówką, chociaż tak jak ja urodziła się w Polsce.
        – Jeśli wolno mi zgadywać – zażartował taksówkarz – przyjechał pan dzisiaj do Polski, żeby powspominać młode lata.
        – A żeby pan wiedział – potwierdził starszy pan z uśmiechem. – Właśnie taki mam zamiar. – Powiedziawszy to, stracił chęć do dalszej rozmowy. W aucie zapadła cisza.
        Kierowca skupił się na prowadzeniu auta. Zauważył, że jego pasażer nie ma ochoty na pogawędkę, zwiększył więc głośność radia. W ciszy wysłuchali wiadomości, a gdy znowu z głośników popłynęła muzyka, z tylnego siedzenia dobiegł głos pasażera.


6




        – Szkoda – powiedział starszy pan, przekrzykując radio – że moja Sara nie dożyła tej chwili. Nie przyjechała tu razem ze mną – dodał drżącym głosem.
        Kierowca taksówki ze współczuciem spojrzał na niego w lusterku wstecznym, ale nie podjął tematu. Nie miał powodu. Starzec rozpacza po śmierci żony, a on jej przecież nie znał. Ich milczącą podróż przerwał hejnał z wieży mariackiej w Krakowie, którego dźwięki popłynęły z radia.
        – Jesteśmy na miejscu – poinformował zadowolony kierowca. Zatrzymał samochód, otworzył drzwi i wysiadł z auta.
        Zanim starzec opuścił tylną kanapę taksówki, kierowca stał już przed nim z walizką obok. Starszy pan wcześniej przygotował należność za kurs.
        – Czy tyle wystarczy? – Podał kierowcy dwa studolarowe banknoty.
        – Ależ oczywiście! – odparł uradowany kierowca. – Nie spodziewałem się, że napiwek będzie tak duży.
        Starszy mężczyzna zmusił się do uśmiechu, a potem wziął swój niewielki bagaż i podreptał w kierunku wejścia do hotelu. Miał zarezerwowany pokój. Odebrał klucz z recepcji i wjechał windą na drugie piętro. Po wejściu do pokoju od razu umył ręce po podróży. Zadzwonił do recepcji, by zamówić taksówkę na godzinę dziesiątą następnego dnia. Nie chciał myśleć o tym, co czeka go jutro, otworzył więc butelkę czerwonego wina przywiezioną z Izraela. Popijał je małymi łyczkami i wrócił wspomnieniami do minionych lat. Dopiero wczesnym rankiem zdrzemnął się na chwilę, a kwadrans przed dziesiątą zszedł już do recepcji. Wręczył recepcjonistce klucze do pokoju i zaklejoną kopertę z prośbą, by przekazała ją osobie, która zgłosi się do recepcji jeszcze tego dnia koło południa i zapyta o niego.
        – To dla pani. – Położył na blacie banknot studolarowy. Żeby nie słuchać podziękowań recepcjonistki, obrócił się na pięcie i wolnym krokiem skierował ku wyjściu. 


7




        Taksówka przyjechała po niego punktualnie co do minuty. Starzec usiadł na tylnym siedzeniu i podał kierowcy adres, pod który chciał dotrzeć. Zanim dopowiedział ostatnie słowo, usłyszał zawiedziony głos taksówkarza:
        – Przecież to nie jest tak daleko, żeby nie można było iść tam pieszo.
        – Wiem – odparł starzec – że to blisko, ale jak ma się tyle lat co ja, to wszędzie poza śmiercią jest już tylko daleko.
        Kierowca taksówki uśmiechnął się do niego ze zrozumieniem, a potem dodał gazu i auto ruszyło. Już po kilku minutach dojechali do starej kamienicy z wielką bramą pośrodku, przez którą było widać fragment podwórka.
        – Dziękuję, bez reszty proszę. – Starzec podał kierowcy zielony banknot. Kierowca wziął obojętnie pieniądze do ręki i nagle jakby dostał zastrzyk energii. Wyskoczył z auta, obiegł samochód dookoła i otworzył swojemu wcześniej niedocenionemu klientowi drzwi.
        Starzec wygramolił się z taksówki i stanął twarzą do wielkiej bramy. W bramie nie było furtki, więc mógł zajrzeć na podwórko. Kierowca taksówki patrzył na niego przez chwilę i widząc, że jego klient jest czymś mocno zaabsorbowany, podziękował za hojny napiwek i szybko odjechał. Starzec tego nie zauważył. Stał w miejscu bez ruchu i patrzył na bramę tak, jakby chciał ujrzeć w niej cień minionego czasu. Wszystko jest tak jak dawniej – pomyślał, czując ogarniające go wzruszenie. Wziął do ręki walizkę i ruszył przed siebie. Uzmysłowił sobie, że ostatni raz byli tu z żoną Sarą, gdy powtórnie chowano zwłoki jej rodziców. Grabarze w lasku obok tartaku odkopali kości jej rodziców, a potem pochowali ich na cmentarzu żydowskim.
        Stanął w bramie i jęknął zawiedziony. Tu – pomyślał z żalem – już się coś zmieniło. Powodem jego chwilowego niezadowolenia był brak małej figurki Matki Boskiej na ścianie po prawej stronie bramy. Posążek znajdował się tu kiedyś na wysokości głowy.


8




Mimo zawodu starzec wyszedł z bramy na wciśnięte pomiędzy trzy kamienice trójkątne podwórko i poczuł, że łzy same cisną mu się do oczu. Żeby je osuszyć, spojrzał w niebo, a potem na dach kamienicy naprzeciwko bramy. Stado gołębi poderwało się do lotu. Gołębie odfrunęły z głośnym łopotem skrzydeł, a jemu zakręciło się w głowie. Zatrzymał się i przetarł oczy rękawem. Zrobił to tak samo jak wtedy, gdy był małym chłopcem i biegał po tym podwórku boso i w krótkich spodenkach.
        Gdy słabość ustąpiła, skierował się w stronę wejścia do klatki schodowej usytuowanej na wprost bramy. Mętnym wzrokiem wyszukał okno na parterze, a potem patrzył w nie tak, jakby chciał zobaczyć w nim twarz swojej matki i usłyszeć, jak woła: „Jasiu, wracaj natychmiast do domu”. Tu był kiedyś mój rodzinny dom – pomyślał, czując ogarniający go żal za tym co było, ale już nie wróci. Kto w tym mieszkaniu mieszka? Nie podszedł jednak do drzwi, żeby porozmawiać z nowym lokatorem, ale ruszył wolnym krokiem w stronę środka trójkątnego podwórka. Wiedział, dlaczego to robi, bo wchodząc przez bramę na podwórko, zauważył, że stoi tam ławeczka otoczona okrągłym klombem. Spodziewał się, że będą na nim rosły kwiaty. Gdy podszedł bliżej, ujrzał pusty klomb.
        Zawiedziony i trochę zmęczony pierwszym wrażeniem, jakiego doznał po przyjściu na podwórko, usiadł na ławeczce i rozejrzał się wokoło. Tam, na wprost mnie – pomyślał, patrząc na wejście do kamienicy – była kiedyś pralnia. Oczami wyobraźni ujrzał stary szyld zawieszony nad drzwiami pralni i przypomniał sobie biały potok mydlin płynący wzdłuż krawężnika. To wspomnienie spowodowało, że zapragnął o tym szybko zapomnieć. Spojrzał w lewo i bez trudu odnalazł dwa okna mieszkania właściciela rzeźni. To w tym mieszkaniu – pomyślał z mieszanymi uczuciami – mieszkali Hans Henke i jego rodzice. Ten widok też nie przywołał miłych wspomnień, więc mężczyzna odwrócił głowę w prawo. Zobaczył znane mu dobrze wejście do kamienicy, gdzie zostawił swoje młode serce. 


9




        – Tu, na tej klatce schodowej, urodziła się i mieszkała moja Sara – powiedział do siebie drżącym z przejęcia głosem.
        Chciał jeszcze wrócić pamięcią do początku tego, co przeżył na tym podwórku, ale zrozumiał, że już dłużej tego nie wytrzyma. Serce kołatało mu w piersi niczym uwięziony w klatce ptaszek, a w głowie panował chaos. Drżącą z emocji ręką wyjął z kieszeni marynarki fiolkę z trucizną i trzymał ją w dłoni tak, jakby był to wielki skarb. Żeby nie myśleć o tym, co chce zrobić, spojrzał na zegarek. Ku wielkiemu zdziwieniu zobaczył, że wskazówki zegarka nie obracają się do przodu, jak zawsze, ale szybko się cofają. Patrzył na to niewytłumaczalne zjawisko jeszcze przez chwilę, a potem wysypał na otwartą dłoń kilka białych tabletek i włożył je do ust. Połknął je i popił wódką z piersiówki, którą trzymał w kieszeni na tę jedną jedyną okazję. W drugiej kieszeni marynarki miał list, w którym napisał, że jego żona Sara Rosenbaum zostanie wkrótce przywieziona w trumnie do Polski. Sara chciała być pochowana w jednym grobie z rodzicami i nienarodzonym dzieckiem, a teraz jej pragnienie miało się spełnić. To właśnie dlatego przyjechał tu, gdzie wszystko się zaczęło, z zamiarem rozstania się z życiem, bo nie chciał po raz drugi przeżywać pogrzebu żony. W ostatnim przebłysku świadomości spojrzał w górę i najpierw zobaczył trójkątny skrawek błękitnego nieba, a potem zastąpiła go nieprzenikniona ciemność.


10





*


        Nie jest łatwo żyć razem ludziom o nazbyt odmiennej duchowo i kulturowo mentalności, bo wtedy wydaje się im, że są doświadczani przez zły los. Życie w takiej społeczności sprawia, że każdy walczy o swoje prawa, a jeśli komuś uda się zmienić swój trudny los, na pewno stanie się to kosztem tych, którzy mają pecha albo są mniej zaradni.
        Niemcy, Żydzi i Polacy mieszkali w tej liczącej sobie prawie dziesięć wieków osadzie blisko siebie, chociaż na pewno woleliby, żeby było inaczej. Gdy skończyła się pierwsza wojna światowa i zaczęto już kłaść fundamenty pod następną wojnę, w Polżynie mieszkało już kilka tysięcy osób. Najmniej było tu Niemców, którzy przyjechali w te strony stosunkowo niedawno w poszukiwaniu tego, czego – jak uważali – nie mogli znaleźć w swojej ojczyźnie. Około trzydziestu procent było obywatelami Polski, ale pochodzenia żydowskiego. Resztę stanowili rdzenni Polacy. Spośród tych trzech jakże odmiennych od siebie nacji dogadywali się ze sobą tylko Polacy i Żydzi. Niemcy od początku trzymali się na uboczu, pokazując tym samym, że uważają się za bardziej wartościowych od tych, których, delikatnie mówiąc, nie lubili. Wystarczyło przejść się wzdłuż jednej z czterech głównych ulic miasteczka, aby zrozumieć, że nie jest to siedlisko zgody, dobrobytu, a na pewno już nie jest to oaza szczęśliwości.
        Pośrodku miasteczka znajdował się wielki plac nazywany przez wszystkich rynkiem. Wybrukowano go wielkimi jak ludzkie głowy kamieniami i wyglądało to tak, jakby ktoś poobcinał przy pastewnych burakach nać, a same buraki pozostawił jeszcze w ziemi. Jednak wielkiego kłopotu z tym nie było, bo i tak te nierówne kamienie były pokryte końskimi odchodami, zbutwiałą słomą i resztkami siana, którym w każdą środę podczas targu karmiono zwierzęta domowe. Nikt tego nie sprzątał i leżało to aż do 


11




następnej środy, kiedy podczas targu zanieczyszczeń przybywało. Mimo że od centrum miasteczka rozchodziły się cztery drogi w cztery strony świata, ruch był tu niewielki. W każdą niedzielę mieszkańcy Polżyna spotykali się po mszy przed kościołem i żartowali, że ich życie jest ciężkie, dlatego że Bóg naznaczył ich miasteczko wielkim krzyżem. Mówiąc to, mieli na myśli dwie drogi krzyżujące się dokładnie w centrum Polżyna. Jednych to śmieszyło, inni nawet nie próbowali z tego żartować, bo wiedzieli, że to właśnie tymi drogami przyjechali tu przed wiekami ich praojcowie. To oni najpierw własnymi rękami zbudowali to miasteczko, a potem odwiedzali ich polscy królowie, którzy przyjeżdżali w te strony na polowania. To ich dziadowie zbudowali to miasteczko i jeśli wkrótce nie poprawi się ciężki los mieszkańców, to właśnie tymi drogami będą musieli stąd uciekać. Powodem takiego, a nie innego rozumowania rdzennych mieszkańców Polżyna, położonego blisko granicy polsko-niemieckiej, była coraz większa ekspansja osadników niemieckich. W Niemczech panował wielki kryzys, a tu było spokojnie, no i – co najważniejsze – tanio, zwłaszcza gdy chodziło o kupno gospodarstwa albo o tanią ziemię i siłę roboczą. Był jeszcze i drugi, kto wie, może nie mniej ważny powód ich troski. Była nim wyjątkowa „zaradność” ludności żydowskiej, która trzymała w swoich rękach drobne rzemiosło, bank handlowy i prawie cały drobny handel. Żydzi otrzymali od Boga dar – potrafili zarobić tam, gdzie wydawałoby się, że zarobić już niepodobna. Z czterech dzielnic, jakie tworzyło skrzyżowanie dróg, najbogatsza była zachodnia. Mieszkali tu skrzętnie ukrywający swoje bogactwo Żydzi oraz pracowici, ale butni i żyjący w odosobnieniu Niemcy. Polaków można było policzyć tu na palcach jednej ręki. Dzielnicę wschodnią i dzielnicę południową zajmowali na przemian Żydzi i Polacy, choć mieszkało tu też kilka biedniejszych rodzin niemieckich. Część północna miasteczka była siedliskiem biedoty, mimo że mieli tu swoje sklepiki zarówno Żydzi, jak i Niemcy. Polacy nie mieli tu sklepów, ale już chyba 


12




z przyzwyczajenia narzekali na ciągły brak gotówki i podejmowali się każdej pracy, żeby tylko zarobić na chleb.
        To właśnie w tej dzielnicy urodził się pod koniec 1920 roku Janek Celarek. Od dnia, w którym przyszedł na świat, minęło dziesięć długich lat i od nowego roku szkolnego Janek poszedł do czteroklasowej szkoły powszechnej. Nie był zadowolony, że musi chodzić do szkoły, bo jak pomyślał, ile lat trzeba będzie stracić na jakąś głupią naukę, to pięści same zaciskały mu się ze złości. Tego samego zdania co on był też jego ojciec, Henryk, który nie miał żadnego wykształcenia, a przecież jakoś żył. Winą, że musi się uczyć, Janek obarczał matkę, która chwaliła się, że ma ukończone gimnazjum dla dziewczyn. To ona postawiła teraz na swoim i Janek, a także jej niewykształcony mąż musieli się jej podporządkować.
        Jak na dziesięciolatka Janek był wyrośniętym chłopcem. Miał jasne włosy i duże piwne oczy. Jego babcia, Teodora, mówiła mu skrycie, że dzięki Bogu jest podobny do swojej matki, gdyż jego ojciec – jak twierdziła, uśmiechając się pod nosem – jest niski, łysy i brzydki jak mało kto na tym świecie. Państwo Celarkowie mieszkali w czynszowej kamienicy. Ojciec Janka skończył niedawno trzydziesty pierwszy rok życia. Matka Janka, Berta, była młodsza od swojego męża o dwa lata, chociaż na pierwszy rzut oka nie było tego widać. Janek nie miał rodzeństwa, bo tak zdecydował jego ojciec na początku małżeństwa. Pytany przez sąsiadów, dlaczego nie chce mieć więcej dzieci, odpowiadał zawsze tak samo. Perorował, kreując się przy tym na mędrca, że po pierwsze nie stać go na większą rodzinę, po drugie to i tak zaraz będzie następna wojna i nie chce, żeby jego dzieci ginęły za cudzą sprawę. Matka Janka popierała męża, ponieważ chciała pokazać ludziom, jak dobrym i zgodnym są małżeństwem. W rozmowie ze swoją przyjaciółką przyznała jednak, że chciałaby mieć więcej dzieci, ale jej mąż za mało zarabia w tartaku. Janek miał już tylko jedną babcię, Teodorę, która mieszkała w małym domku pokrytym słomianą strzechą w północnej części miasta.


13




Jego druga babcia, czyli matka ojca, oraz obaj dziadkowie, nie przeżyli wojny z 1914 roku, zostali pochowani na pobliskim cmentarzu. Teraz Janek uważał się za dużego chłopaka, ale dobrze pamiętał, że gdy był mały, często przesiadywał w oknie i obserwował, jak przez bramę w kamienicy naprzeciwko wjeżdżają furmanki z zaopatrzeniem. Widział wozy na żelaznych kołach załadowane węglem, ziemniakami i żywym inwentarzem, który był dostarczany do rzeźni znajdującej się tuż obok ich mieszkania. Obserwował, jak tragarze przynoszą w wielkich wiklinowych koszach brudną odzież do pralni, a na drugi dzień ładują ją z powrotem na wóz i wywożą w nieznanym kierunku.
        Przez całe lata kamienica z wielką bramą stała naprzeciwko jego okna. Z jednej strony była połączona z ich kamienicą, a potem obie rozchodziły się na boki w kształcie wielkiej litery V. Dopiero niedawno jakiś bogaty Żyd odkupił od gminy działkę i wybudował na niej kolejną czynszową kamienicę. Zamknął tym samym literę V i tak powstało trójkątne podwórko. Były trzy kamienice, ale brama umożliwiająca wjazd na podwórko – tylko jedna. Ta niedogodność wywoływała czasem komiczne sceny. Działo się tak, gdy jedna furmanka nie zdążyła jeszcze wyjechać z podwórka, a woźnica drugiej furmanki chciał wjechać na podwórko od strony ulicy. Konie spotykały się pośrodku bramy, a furmani starali się wymusić batem pierwszeństwo przejazdu. Sypały się przezwiska i dopiero gdy któryś koń się wystraszył i cofnął, wypychając tym samym furmankę z bramy, drugi woźnica podcinał konia batem i ruszał ostro do przodu. Obrywał czasem za to batem, ale i tak był zadowolony, że wygrał.
        Porządku na trójkątnym podwórku pilnowała dozorczyni. Miała nie więcej jak pięćdziesiąt lat i na każdym kroku podkreślała swoje szlacheckie urodzenie. Mówiła wszystkim, że pochodzi ze starej polskiej szlachty, choć wcale na szlachciankę nie wyglądała. Miała długie, siwe włosy, męża pijaka i wrodzoną


14




niechęć do małych dzieci. Jedynymi cechami wyróżniającymi ją spośród mieszkańców trzech kamienic były piskliwy głos i dar do ciągłego narzekania. To właśnie od niej wzięła się nazwa ich trójkątnego podwórka. Codziennie rano dozorczyni wychodziła z mieszkania z miotłą w ręce i już w drzwiach krzyczała: „A co to za dziadowski trójkąt, gdzie wszystko jest tylko na mojej głowie”. Ta wymyślona przez nią nazwa przylgnęła do ich podwórka tak bardzo, że nikt z mieszkańców Polżyna nie mówił o nich inaczej, jak tylko „ci z dziadowskiego trójkąta”. Większość mieszkańców miasteczka, mówiąc o „dziadowskim trójkącie”, miała na myśli trójkątny kształt podwórka. Inni kojarzyli to z tym, że w kamienicach przylegających do podwórka mieszka najwięcej biedoty wywodzącej się z trzech narodowości: Polaków, Niemców i Żydów. Tylko matka Janka sprzeciwiała się takiemu określaniu ich podwórka. „Jak można – pytała – tak obelżywie nazywać miejsce, w którym się żyje?” Innego zdania był ojciec Janka. Murem stawał po stronie dozorczyni i w każdej rozmowie ze znajomymi udowadniał, że tam gdzie Niemcy, Żydzi i Polacy żyją blisko siebie, tam Polakom dzieje się krzywda.
        Mimo że dorośli mieszkańcy kamienic starali się żyć po swojemu i unikali się nawzajem, to ich dzieci już od samego rana biegały z głośnym krzykiem po podwórku. Gdy się nudziły, ściągały i tak już podarte obuwie i wchodziły boso do płynących wąską strużką mydlin z pobliskiej pralni. Czasami dozorczyni obserwowała dzieci z okna swojego mieszkania i gdy miała już dość takiego widoku, podchodziła do nich z miotłą w ręce i rozlegał się jej przeraźliwy krzyk. Wystraszone dzieciaki uciekały do najbliższej kamienicy i stamtąd ją przedrzeźniały. „Co to za zbieranina brudasów!” – wołała dozorczyni na cały głos. „Włażą boso do mydlin, bo matki nie myją ich w domach”. Jedynym wyjątkiem, jaki dozorczyni robiła, mówiąc o dzieciach z trójkątnego podwórka, był syn właściciela rzeźni. Od początku stawiała tego chłopaka za wzór inteligencji i porządku.


15




        Hans miał dziesięć lat i był synem miejscowego rzeźnika o niemiecko brzmiącym nazwisku: Willi Henke. Wszyscy dziwili się, dlaczego ten bogaty Niemiec nie wyprowadził się z ich podwórka, skoro stać go było na lepsze mieszkanie. Ale Henke trwał uparcie przy swoim. Zabijał świnie, sprzedawał mięso i kiełbasę w swoim sklepie i ani myślał o wyprowadzce. Jego jedyny syn, Hans, miał tyle samo lat co Janek Celarek, ale wiodło mu się nieporównanie lepiej. Paradował elegancko uczesany po podwórku i chwalił się swoimi nowymi ubrankami.
        W tym dniu miał na sobie krótkie spodenki na szelkach, kupione przez rodziców gdzieś w austriackim Tyrolu albo niemieckiej Bawarii. Na nogach miał zielone wełniane podkolanówki i rzemienne sandały, o których inne dzieci mogły tylko pomarzyć. Stał pod ścianą kamienicy, w której jego ojciec prowadził sklep i rzeźnię, i obserwował, jak bawią się polskie i żydowskie dzieci. Widząc, że dzieci nie zwracają na niego uwagi, zawołał do nich łamaną polszczyzną, żeby uważały na niego, bo ma na sobie nowe ubranie. Zaciekawione dzieciaki przerwały zabawę i zaczęły go oglądać jak maskotkę. Jedne podziwiały jego nowe spodenki, inne oglądały nowe sandały i białą jak śnieg koszulę z czarną muszką pod szyją. Trwało to jakiś czas, aż nagle Hans poczuł się pewniej i postanowił wyjawić dzieciom, co takiego wymyślił w ostatnim czasie jego Vater, czyli ojciec.
        – Wczoraj – powiedział Hans donośnym głosem – mój ojciec powiedział mi, że każdy Niemiec potrafi zrobić coś takiego, co na pewno przyda się ludziom. Żyd potrafi wszystko sprzedać, a Polak wszystko przepić.
        Dzieci, obojętne na jego słowa, milczały, a Hans jako jedyny śmiał się na cały głos. Przebierał nogami, aż w końcu pośliznął się na krawężniku i runął jak długi w płynący potok mydlin z pralni i zwierzęcej krwi wymieszanej z wodą z masarni jego tatusia. Dzieci, wystraszone widokiem pokrytego brudną pianą Hansa, cofnęły się najpierw kilka kroków, a potem uciekły w popłochu


16




każde w swoją stronę. Hans darł się wniebogłosy, aż w końcu usłyszała go jego matka. Wybiegła z mieszkania i gdy tylko zobaczyła, co stało się jej synkowi, zamiast mu pomóc, zaczęła robić mu wyrzuty.
        – Tyle razy ci mówiłam – rzuciła ze złością – żebyś nie bawił się z tą polsko-żydowską hołotą. – Niewiele myśląc, złapała syna za kołnierz i szarpnięciem ręki postawiła go na nogi.
        – To z kim mam się teraz bawić, jak nie mam nawet braciszka? – zapytał Hans ze łzami w oczach.
        W tej chwili wyskoczył z mieszkania ojciec Hansa. Miał na sobie biały fartuch poplamiony krwią, w ręce trzymał toporek. Przestraszone dzieci zaczęły uciekać w stronę bramy, ale zatrzymały się, gdy zobaczyły, jak ojciec złapał Hansa za ucho i wyprostowanego jak struna poprowadził w stronę wejścia do rzeźni. Strach zastąpiła wielka radość. Śmiały się i głośno komentowały to, co zobaczyły, a potem rozeszły się do domów, żeby powiedzieć rodzicom, jakiego to komicznego wydarzenia były świadkami.
        Rzeźnia Niemca zajmowała tylną część lokalu wychodzącego na podwórko, frontowa służyła mu jako sklep mięsny. Nad wejściem znajdował się duży szyld. W sklepie na hakach wisiały marynowane szynki, balerony i suche kiełbasy. Na ladzie leżały różne gatunki mięsa i kiełbas. Żona właściciela, Helga, stała przez cały dzień przy kasie i palcami prawej ręki wybijała należność za sprzedany towar. Ojciec Hansa, Willi, ciął toporkiem mięso na kawałki i wychwalał pod niebiosa swoje masarskie wyroby. Każdego, kto przychodził do jego masarni, zapewniał, że mięso jest z ostatniego uboju, a młodą i zdrową świnię zabił właśnie ostatniej nocy. Powtarzał to każdego dnia, ale wszyscy dobrze wiedzieli, że gdyby właściciel masarni mówił prawdę, to musiałby sprzedawać w ciągu tygodnia mięso z sześciu świń, a sprzedawał co najwyżej z jednej.
        Od strony podwórka znajdowało się wejście do mieszkania żydowskiej rodziny Rosenbaumów, gdzie sprzątała matka Janka, aby zarobić na życie.


17




Brała czasem Janka do pomocy, gdy musiała wytrzepać ogromny dywan albo długi chodnik. Janek szedł z matką do tej ciężkiej pracy bez najmniejszych oznak niezadowolenia. Czasami jego dojrzała postawa zastanawiała matkę, ale brała to za dobrą monetę. Głaskała wtedy syna po głowie i mówiła: „Dobre z ciebie dziecko, mój kochany Janku. Mały jeszcze jesteś, ale rozumiesz już, że rodzicom trzeba pomagać”. Nie wiedziała, że jej kochany syn idzie do Rosenbaumów nie tylko po to, żeby jej pomagać, ale także z chęci spotkania z małą Sarą.
        O tej ośmioletniej żydowskiej dziewczynce krążyły po całym miasteczku przeróżne plotki. Jedni mówili, że ta żydowska blondynka, jak ją nazywali, to na pewno anioł, o którym zapomniano w niebie. Ci bardziej złośliwi śmiali się i powtarzali, że matka Sary puściła się z młynarzem. Co to znaczy „puścić się z młynarzem”, Janek nie wiedział, ale wiedziała to na pewno jego matka, bo gdy ją o to zapytał, bardzo go skrzyczała. Sara była rzeczywiście cudem w całej żydowskiej społeczności miasteczka. Chociaż była Żydówką z krwi i kości, miała włosy jasne jak len. Oczy niebieskie, a cerę bladą i delikatną niczym jedwab. Jej rodzice wyglądali inaczej i być może dlatego traktowali córkę, jakby się jej wstydzili. Zakazali jej wychodzić na podwórko. A gdy tylko jeden jedyny raz w ostatnim półroczu zdarzyło się, że Sara wyszła na podwórko, to mimo że był upał, miała na sobie płaszcz i chustkę, która zakrywała jej włosy. Ludzie mówili, że malutka Sara, choćby już tylko ze względu na długi, ciężki płaszcz, zamiast biegać po podwórku, stała smutna pod ścianą i obserwowała bawiące się dzieci. Z czasem jej rodzice doszli jednak do wniosku, że nie mogą bez końca trzymać dorastającej córki w domu. To chyba dlatego obecność Sary na podwórku stała się coraz częstsza, a jej wrodzona skromność ustąpiła miejsca odwadze i dziewczynka zaczęła bawić się z dziećmi. To znaczy próbowała się bawić, ale tylko za nimi biegała. Z początku nie szło jej najlepiej, bo długi płaszcz utrudniał jej ruchy, a dzieci śmiały się z niej głośno, mówiąc, że wygląda jak strach na wróble.


18




Było tak przez cały miesiąc, aż w końcu upatrzyła sobie Janka na tego, z którym chciałaby się bawić i nie mieć później z tego powodu przykrości.
        Z początku bardzo to chłopaka denerwowało, gdyż ilekroć biegnąc za szmacianką, obejrzał się za siebie, widział Sarę biegnącą tuż za nim. Gdy się zatrzymywał, Sara stawała przed nim i uśmiechała się do niego bez żadnego powodu. Gdy w końcu stracił cierpliwość i zapytał ją, dlaczego biega tylko za nim, Sara bez namysłu odpowiedziała: „Bo ty jeden jesteś inny”. Nie bardzo wiedział, o co jej chodzi, więc machnął ręką i pobiegł dalej. Gdy poczuł się zmęczony bieganiem i ciągłym oglądaniem się za siebie, siadł na schodkach przy wejściu do kamienicy, żeby odpocząć. Sara od razu zajęła miejsce obok niego na schodku i siedzieliby tak w milczeniu jeszcze długo, gdyby matka Janka nie zawołała go do domu. Wieczorem, gdy Janek leżał już w łóżku, przywołał Sarę w pamięci i zastanowił się, o co jej chodzi.
        Odpowiedź przyszła na drugi dzień, gdy poszedł z matką pomóc jej wytrzepać wielki dywan w domu Rosenbaumów. Najpierw z dużym zaciekawieniem obejrzał to, co wisiało na ścianach. Najbardziej spodobał mu się obraz przedstawiający wielką bitwę. Patrzył jak zauroczony na płótno i oczami wyobraźni widział, jak ogromne armaty strzelają, a żołnierze wyskakują z okopów i ruszają do ataku. To wydawało mu się tak naturalne, że nawet nie przyszło mu do głowy, że zostało namalowane na płótnie. Odszedł od obrazu, gdy poczuł wielki smutek na widok konających na ziemi żołnierzy. Potem obejrzał inny obraz, na którym cztery oszalałe ze strachu konie ciągnęły po śniegu potężne sanie, a tuż za saniami biegły wygłodniałe wilki. Na końcu podszedł niepewnym krokiem do fortepianu. Obejrzał go i nagle zapragnął dotknąć choć jednego białego klawisza, żeby usłyszeć jego dźwięk. Chciał tego bardzo, i to nawet za cenę śmieszności, gdyby przypadkiem zobaczyła go matka. Obejrzał się za siebie, chcąc upewnić się, czy matka już go nie obserwuje, i nacisnął klawisz po prawej stronie.


19




Drgnął przestraszony na dźwięk, jaki wydobył się z fortepianu. Gdy już myślał o ucieczce, przez otwarte drzwi wbiegła do pokoju mała Sara. Przemknęła obok niego i z uśmiechem na twarzy zaczęła naciskać klawisze. Słyszał na przemian niskie i wysokie tony, ale jego wzrok utkwiony był w Sarze. Ubrana w białą sukienkę, z rozpuszczonymi na plecy blond włosami wyglądała jak anioł. Stał nieruchomo, oczarowany jej wyglądem i tym, co dochodziło do jego uszu z fortepianu. Stałby tak jeszcze dłużej, gdyby nie jego matka.
        – Bierz się do roboty. – Usłyszał nagle głos matki dochodzący z przedpokoju. – Nie gap się na Sarę jak wół na malowane wrota.
        Bez zastanowienia podbiegł do dywanu i zaczął go zwijać, a matka uśmiechnęła się pod nosem i szepnęła:
        – Ta Sara to cudo, a nie dziecko.
        Sara nagle przestała naciskać klawisze i bez słowa wybiegła z pokoju. Janek zwijał ciężki dywan i zerkał co rusz na matkę.
        – Musimy znieść dywan na dół – powiedziała matka zmęczonym głosem – żeby go porządnie wytrzepać.
        Zeszli z dywanem po schodach na podwórko i od razu świat zmienił wygląd. Zamiast pokoju wypełnionego antykami Janek zobaczył odrapane ściany kamienic. Zamiast zapachu perfum poczuł przykry zapach ścieków. Trzepał dywan, a jednocześnie obserwował, co się dzieje na podwórku. Był poniedziałek i wszyscy wyznawcy prawa mojżeszowego, mający wejścia do mieszkań od strony podwórka, robili porządki. Dozorczyni zamiatała chodnik w drugim końcu dziedzińca, a wzdłuż krawężnika płynął z rzeźni czerwony potok krwi zwierzęcej i mieszał się z białą pianą mydlin wylewanych z pralni. Nagle Janek dostrzegł syna rzeźnika. Hans wyszedł z kamienicy i stanął pod ścianą.
        – Czeka, aż na podwórku pojawi się więcej dzieci – powiedział Janek do matki.
        Matka udała, że nie ma potrzeby zajmować się tym tematem i wzięła z jego ręki trzepaczkę. Biła po dywanie zawieszonym na grubej rurze, a on patrzył, co robi Hans.


20




Nie trwało to długo, ponieważ matka szybko się zmęczyła i zrobiła przerwę.
        – Mamo, zobacz. – Pokazał palcem. – Ten Szwab znowu się popisuje.
        – Nie gap się na Hansa, tylko trzep dywan. – Matka machnęła obojętnie ręką, dysząc ciężko.
        Janek wziął od matki trzepaczkę i uderzał w dywan z całych sił, a gdy i jemu zabrakło tchu, przerwał pracę i ponownie poszukał wzrokiem Hansa. Nagle z wejścia do kamienicy tuż obok nich wybiegła na podwórko trójka małych dzieci. Śmiały się głośno, ale gdy zobaczyły Hansa, natychmiast ucichły i zaczęły iść w jego kierunku. Hans stał teraz przy krawężniku i udawał, że obserwuje biało-czerwony potok z krwi i mydlin. Gdy doszedł do wniosku, że pora już na „dobry” żart z jego strony, pokazał dzieciom pianę i powiedział: So schwimmt die polnische Flagge („Tak płynie polska flaga”). Zaśmiał się na całe gardło, żeby rozweselić dzieci, ale i tym razem nie znalazł chętnych do naśladowania, bo dzieci wiedziały, że jeszcze nie tak dawno to on o mało nie popłynął tym biało-czerwonym ściekiem. Znudzone marnym przedstawieniem, rozbiegły się z krzykiem po podwórku, a zawiedziony Hans machnął ręką i jak niepyszny poszedł do domu.
        Janek z matką wytrzepali dywan i z trudem zanieśli go z powrotem na górę. Zanim weszli do mieszkania, matka zatrzymała się na chwilę przed drzwiami i dysząc ciężko, powiedziała:
        – Żebyś mi się więcej z tym Szwabem nie bawił.
        Janek dobrze wiedział, o kogo chodzi, więc wzruszył obojętnie ramionami, chcąc pokazać, że jest mu wszystko jedno, z kim się bawi. Nie przyznał się, ale już od dawna szukał kolegów na podwórku. Wielkiego wyboru tu nie miał, mimo że od wczesnego ranka dobiegały z zewnątrz dziecięce głosy. Najczęściej było tak, że w jednej części podwórka bawiły się dzieci polskie, nieco dalej – dzieci żydowskie, a z drugiej strony podwórka rozbrzmiewały gardłowe głosy dzieci niemieckich.


21




Chociaż nie przepadał za towarzystwem Szwabów, musiał przyznać, że niemieckie dzieci też były chętne do zabawy, tyle tylko że panicznie bały się rodziców. Żydowskie dzieci mówiły trochę w jidysz, wplatając wyrazy polskie, ale z charakterystycznym akcentem. Dzieci z rodzin niemieckich rozmawiały ze sobą tylko po niemiecku. Polskiego języka nie musiały się uczyć, ponieważ chodziły do szkoły prywatnej. Mimo że ich rodzice zabraniali im się bawić z polskimi dziećmi, a tym bardziej z żydowskimi, prawie każdego dnia Janek był świadkiem, jak dzieci szukają pretekstu do wspólnej zabawy. Czasami odnosił wrażenie, że ta odmienność, a może nawet wrogość podsycana przez rodziców w domach, jeszcze bardziej ich do siebie przyciągała. Wystarczyło, żeby jedno z dzieci kopnęło szmacianą piłkę gdzieś na środek podwórka, a ze wszystkich stron rozlegał się wesoły okrzyk. Dzieci wrzeszczały każde w swoim języku i goniły za szmacianką, nie przejmując się swoim pochodzeniem. Szmacianka odbijała się od ochlapanego resztkami świńskiej czy baraniej krwi podłoża i najczęściej lądowała w ściekach z mydlinami. To jednak nie powstrzymywało ich przed jej kopaniem. Dopiero głośny krzyk, najczęściej w języku niemieckim, powodował, że dzieci rozbiegały się jak spłoszone kuropatwy. Wtedy też wychodziła na dwór matka Janka i wołała go do domu: „Chodź już, mój synu, do domu – mówiła matczynym głosem – bo te Niemcy myślą, że wszystko im wolno, a przecież mieszkają u nas, w Polsce”. Janek szedł posłusznie za matką, ale się buntował.
        Pewnego dnia ze łzami w oczach zapytał:
        – To co ja mam teraz robić w domu?
        – Weź książkę i poczytaj – poradziła. – Chodzisz do szkoły, a nie umiesz jeszcze ani dobrze pisać, ani czytać.
        W odpowiedzi Janek zrobił głupią minę, co matka od razu zauważyła.
        – Tylko mi nie mów, że to cię nudzi! – krzyknęła ze złością.


22




        – Wcale mnie to nie nudzi, mamusiu – odpowiedział pokornym głosem. – Ale ile można się uczyć? Przecież dzisiaj straciłem na naukę przynajmniej ze cztery i pół godziny.
        – A skąd ci się wzięło jeszcze to pół godziny? – zapytała zdziwiona matka. – Przecież ostatnio masz w szkole tylko dwie godziny polskiego i dwie godziny rachunków.
        – A droga do szkoły i z powrotem to co? – dociekał oburzony. – To się nie liczy? – Aby całkiem matki nie denerwować, powolnym ruchem ręki wyciągnął z teczki zeszyt do polskiego.
        – Masz tu trochę zupy. – Matka postawiła mu talerz z zupą prawie pod nos.
        Janek wykorzystał nową sytuację i szybko schował zeszyt z powrotem do plecaka. Zabrał się do jedzenia i żeby odwrócić uwagę matki od szkoły, zapytał:
        – Mamo, a czy ojciec kupi mi w tym roku nowe buty? Przecież te stare już się rozlazły.
        – Powiem ojcu o tym jeszcze dzisiaj – obiecała. Po chwili popatrzyła na niego po matczynemu i z uśmiechem na twarzy rzekła: – To miała być dla ciebie niespodzianka, ale skoro już sam się upominasz, to wiedz, że jutro po szkole idziemy po nowe buty.
        Janek odskoczył od stołu jak oparzony. Podbiegł do matki i rzucił się jej na szyję. Zaczął całować ją po policzkach, a szczęśliwa matka śmiała się do utraty tchu.
        – Dziękuję, mamo! Dziękuję! – wołał uradowany.
        – No dobrze, już dobrze. – Matka starała się go uspokoić. – Jak ci obiecałam, że dostaniesz nowe buty, to dostaniesz.
        Tego wieczoru nie mógł usnąć – widział już siebie w nowych butach. Jeśli miał jakieś zmartwienie, to tylko takie, że do zimy było jeszcze trochę czasu i matka nie pozwoli mu teraz włożyć zimowych butów. Spróbował sobie wyobrazić, jak zareaguje mała Sara Rosenbaum, gdy zobaczy go w nowych butach.
        Wszystko to sprawiło, że spał źle i o mało nie zaspał do szkoły. Rano obudził go krzyk matki. W biegu napił się herbaty, a kromkę chleba ze smalcem wziął ze sobą z postanowieniem, że zje ją w drodze do szkoły.


23




Włożył stare buty i nie lepszą od nich kurtkę. Wybiegł wściekły z domu i już miał powiedzieć, żeby cholera wzięła tę całą szkołę, ale w porę zdążył się powstrzymać. Przecież dzisiaj po lekcjach idę po nowe buty – pomyślał uradowany i pobiegł w kierunku bramy. Do szkoły miał nie więcej jak dziesięć minut, a mimo to wbiegł do klasy w ostatniej chwili. Nauczyciel już stał przy tablicy z kredą w ręce i spojrzał na niego groźnie. Janek usiadł w ławce obok kolegi. Wyciągnął z plecaka zeszyt, a potem książkę i ołówek. Chciał jeszcze wyjąć gumkę do ścierania błędów w zeszycie, ale zostawił ją w domu na stole.
        – Ale się zmęczyłem – wyszeptał do kolegi.
        – Dobrze, że przynajmniej zdążyłeś, bo nauczyciel jest dzisiaj wściekły na cały świat i za spóźnienie postawiłby cię do kąta. – Rysiek spojrzał na niego z zakłopotaniem.
        A niech tam – pomyślał Janek, czując ogarniającą go radość. Dzisiaj to nawet stanie w kącie nie jest mi straszne, bo przecież od razu po lekcjach idę z matką po nowe buty. Spojrzał niechętnie w kierunku tablicy i zaczął słuchać nauczyciela.
        – Dzisiaj na dwóch pierwszych godzinach będziemy się uczyli polskiego, a przez kolejne zajmiemy się rachunkami. – Usłyszał stanowczy głos nauczyciela.
        Pierwsze dwie godziny polskiego jakoś mu zleciały. Za to z rachunkami musiał się już napracować, gdyż nauczyciel napisał na tablicy zadanie i trzeba je było rozwiązać. Uczniowie mieli policzyć, ile to jest: dwa jabłka i trzy gruszki, a potem dodać do tego dwie śliwki. Najpierw zaczął dodawać jabłka do gruszek za pomocą palców u obu rąk, a dopiero potem dodał do tego dwie śliwki. Tego sposobu nauczył go ojciec. Szło mu to nieźle i nawet napisał już odpowiedź w zeszycie, ale niepotrzebnie zaczął ściągać od kolegi. Gdy ujrzał, że to, co zanotował w swoim zeszycie, jest inne niż wynik kolegi, szybko poślinił palec i bez wahania zaczął wymazywać siódemkę. Tarł mokrym palcem po cyferce tak długo,


24




aż zniknęła. Zadowolony, napisał w tym miejscu cyfrę osiem i jeszcze raz zerknął do zeszytu kolegi, by się upewnić, że mają taki sam wynik. Nie zauważył, że kolega w tym czasie zrobił to co on i teraz w jego zeszycie widniała siódemka, którą on przed chwilą wymazał palcem ze swojego zeszytu. Przez chwilę poczuł się oszukany, ale zacisnął zęby i zaczął palcem mocno trzeć ósemkę, aż poczuł, że przez plecy przechodzą mu zimne dreszcze. Nerwowym ruchem ręki odwrócił kartkę i ujrzał, że w miejscu, w którym była ósemka, zrobił dziurę, i to nie w jednej kartce, ale w dwóch. Szybko wyrwał obie kartki z zeszytu i postanowił napisać równanie od początku. Szelest wyrywanych kartek nie uszedł uwagi nauczyciela, który zbliżył się do niego wolnym krokiem, wziął obie kartki, podniósł je nad głowę i pokazał dzieciom w klasie.
        – Gdybyś ty, Jasiu, był teraz na strzelnicy – powiedział nauczyciel – i strzelał do tarczy, miałbyś dwie dziesiątki, bo dziury w zeszycie są idealnie pośrodku kartki. A tak – dodał nauczyciel, uśmiechając się pod nosem – masz u mnie tylko jedną dwóję.
        Janek spuścił głowę i przesiedział obrażony do końca lekcji. Podczas drugiej godziny rachunków nauczyciel zrozumiał, że w tym dniu nic z Janka nie wydobędzie i zostawił go w spokoju. Gdy woźny zadzwonił spiżowym dzwonkiem, ogłaszając koniec zajęć, Janek szybko spakował zeszyty i pierwszy wypadł na korytarz. Przez całą drogę do domu biegł. Ciężko dysząc, wpadł do kuchni. Od razu zrozumiał, że coś jest nie tak, bo nie było w niej matki. Niepewnym krokiem poszedł do pokoju, mając nadzieję, że tam ją spotka, ale zamiast matki ujrzał siedzącego na łóżku ojca.
        – Co tam, Jasiu? – zapytał ojciec, uśmiechając się do niego przyjaźnie. – Już po szkole?
        – Tak, tatusiu – odparł. – Dzisiaj – dodał, udając zadowolonego – uczyliśmy się liczyć do dziesięciu i dodawania dwóch jabłek, trzech gruszek i dwóch śliwek.


25




        – Ucz się, Jasiu, ucz – pochwalił go ojciec. – Niby nie taka to znowu wielka sztuka to rachowanie, ale zawsze może ci się w życiu przydać.
        – A gdzie jest matka? – zapytał ojca, mając w pamięci, że trzeba iść po buty.
        – Zaraz przyjdzie – uspokoił go ojciec. – Nalej sobie zupy i zjedz, bo wiem, że idziesz z matką po nowe buty.
        Janek wrócił do kuchni i nalał sobie kartoflanki. Postawił talerz na stole i ukroił pajdę chleba. Zamieszał łyżką w zupie w nadziei, że znajdzie w niej chociaż kawałek mięsa, ale niepotrzebnie tylko zamoczył łyżkę w polewce. Odgryzł ze złością wielki kęs chleba i popił go zupą, chlipiąc przy tym niemiłosiernie. Nim skończył jedzenie, do kuchni wszedł ojciec. Zaniepokoiło go to trochę, bo ojciec uśmiechał się do niego podejrzanie. Stał na wprost, jakby nie wiedział, od czego zacząć.
        – A ty, Jasiu, jak jesteś taki uczony, to powiedz mi teraz, ile to będzie razem cztery jabłka, trzy gruszki i dwie śliwki? – zapytał.
        Janek szybko położył łyżkę i ukrył ręce pod stołem. Przeliczył na palcach jabłka, gruszki i śliwki raz, a potem dla pewności drugi raz i wyszło mu, że będzie dziewięć.
        – Razem będzie dziewięć, tato – powiedział zadowolony.
        Ojciec już wcześniej policzył sobie wszystko na swoich spracowanych palcach i musiał być przygotowany, że usłyszy coś innego, bo spojrzał na niego srogim wzrokiem i już miał krzyknąć, że jest osioł i tuman, ale w tym momencie do domu wróciła matka. Na jej widok Janek podniósł głowę i spojrzał na nią błagalnie.
        – Co tu się stało? – zapytała matka ze złością.
        – Dobrze, że już jesteś – powiedział ojciec, siląc się na uśmiech – bo twój syn znowu próbuje wmówić mi coś głupiego.
        – A co takiego? – Zdziwiona matka patrzyła raz na Janka, raz na swojego męża.
        Ojciec zadał matce to samo zadanie z rachunków co przed chwilą Jankowi i śmiejąc się na cały głos, oznajmił, że jego syn podał cyfrę dziewięć jako wynik.


26




        Matka zaczęła dodawać po cichu jabłka do gruszek, a ojciec triumfował:
        – W życiu nie może być dziewięć – powiedział pewnym głosem. – Jak byłem jeszcze małym chłopcem, to też chodziłem na jabłka i nigdy mi się nie pomyliło, kiedy trzeba było tymi jabłkami obdzielić wszystkich kolegów. – Ojciec, widząc, że jego żona ma już przygotowany wynik, przerwał swoją wypowiedź i czekał na to, co usłyszy.
        – Dziewięć – powiedziała matka spokojnym głosem. – To jest dziewięć – powtórzyła – i nasz syn ma rację.
        Ojciec aż podskoczył ze złości, ale nie powiedział ani słowa. Wyszedł szybko z kuchni, a matka poprosiła Janka, żeby kończył jedzenie, bo mieli iść do Żyda po nowe buty.
        – A ojciec w tym czasie – dodała na tyle głośno, żeby było ją słychać w całym domu – jeszcze raz wszystko sobie przeliczy i stuknie się w czoło.
        Janek wypił resztkę zupy prosto z talerza i wstał pospiesznie od stołu. Spojrzał błagalnym wzrokiem na garnek z zupą stojący na piecu i czując, jak burczy mu w brzuchu, oznajmił, że jest gotowy do drogi. Matka zauważyła jego spojrzenie i najpierw się zastanowiła, a potem powiedziała, że zje zupę po powrocie do domu z nowymi butami. Gdy wyszli z domu, Janek od razu obiegł wzrokiem wszystkie zakamarki podwórka, w których mogły bawić się dzieci. Nikogo nie zobaczył, więc pomyślał, że być może spotka któregoś z chłopaków na ulicy i będzie mógł pochwalić się nowymi butami.
        Wyszli z matką na ulicę i skierowali się w lewo, bo po tej stronie drogi znajdowało się najwięcej sklepów. Najpierw przeszli obok sklepu z odzieżą, potem był sklep z garnkami, następne okno wystawowe należało do sklepu papierniczego. Matka trzymała go mocno za rękę, a sama szła tuż przy ścianie kamienicy. Robiła tak, by Janek nie zawadzał na drodze innym przechodniom. Oglądali kolejne wystawy sklepowe, wypatrując butów, aż w końcu Janka


27




zabolała szyja i odwrócił głowę w prawo. Po drugiej stronie ulicy ujrzał sklep z odzieżą. Właściciel sklepu ustawił na chodniku długi stojak z ubraniami i głośno zachęcał przechodniów do kupowania. Sprzedawcą był Żyd ubrany w długi czarny płaszcz, z długą brodą i okrągłą krymką na głowie. Janek poczuł mocne szarpnięcie za rękę i spojrzał zdziwiony na matkę. Ta pokazała mu palcem wejście do sklepu, w którym na półkach stało może ze sto par obuwia. Matka poprawiła chustkę na głowie i z uśmiechem na twarzy weszła do sklepu. Janek poszedł za nią. Gdy przekroczył próg, jak spod ziemi wyrósł przed nimi sprzedawca w czarnym szynelu. Miał chyba ze czterdzieści lat i wyglądał tak jak ten, którego widział przed chwilą po drugiej stronie ulicy. Sprzedawca pokłonił im się nisko i rozkładając szeroko ręce, zaprosił ich do wejścia. Janek zrobił krok do przodu. Zauważył, że matka spojrzała na sprzedawcę obojętnym wzrokiem i bez pytania zdjęła but z półki.
        – Oooo – powiedział z zachwytem Żyd z krymką na głowie – widzę, że szanowna pani będzie potrzebowała dobrych i tanich bucików dla swojego ślicznego synka.
        – Tak – odparła matka dumnym głosem. – Chcę kupić mojemu synowi trzewiki, ale takie, żeby były dobre i na zimę, i na lato.
        – To bardzo dobrze – odparł uradowany sprzedawca. – To bardzo dobrze – powtórzył, kłaniając się nisko w stronę wchodzącego do sklepu następnego klienta – bo my innych butów jak te, które szanowna pani sobie życzy, w naszym sklepie nie mamy.
        Matka spojrzała wzdłuż regału z butami i zapewne pomyślała o kilku marnych groszach, które miała w kieszeni, bo już całkiem innym głosem zaczęła się tłumaczyć.
        – To znaczy – dodała skromnie – ja chciałabym tylko, żeby buty wytrzymały chociaż ze dwa lata.
        – Ale to nic nowego – odparł sprzedawca, kłaniając się usłużnie – bo w moim sklepie i tak nie znajdzie paniusia innych butów jak tylko na dwa lata i jeszcze jedną zimę. – Sprzedawca podał drugą parę butów, ale już o wiele gorszego gatunku, i stanął z boku gotowy do natychmiastowej pomocy.


28




        – Przymierzaj! – Matka spojrzała na Janka i podała mu but.
        Janek prawie wyrwał matce but z ręki i włożył go szybko na nogę. Tupnął kilka razy i zadowolony spojrzał na matkę, ale matka już na niego nie patrzyła. Odwróciła się w stronę sprzedawcy i zapytała:
        – A ile będą kosztowały te lepsze buty?
        Żyd najpierw skurczył się w sobie, a dopiero potem podał cenę. Matka, słysząc, ile pieniędzy musiałaby mieć, żeby kupić synowi takie buty, machnęła nerwowo ręką i krzyknęła do Janka:
        – Ściągaj to, ale już!
        Janek błyskawicznie zzuł but i podał go matce. Matka natomiast przekazała go sprzedawcy, w zamian dała Jankowi drugą, gorszą parę.
        – Przymierz teraz te – powiedziała głosem nieznoszącym sprzeciwu.
        Janek wziął pokornie buty i zaczął je powoli wkładać. Najpierw z trudem wcisnął but na lewą nogę. Potem stwierdził, że drugi też jest za ciasny, ale jak go już włożył, ze łzami w oczach wyznał, że pierwsza para podobała mu się o wiele bardziej. Matka zachowywała się tak, jakby go nie słyszała. Stała niewzruszona na wprost niego i czekała cierpliwie, aż się wyprostuje. W końcu Janek stanął przed nią i podniósł głowę. W oczach miał łzy i patrzył błagalnie raz na matkę, raz na sprzedawcę, który właśnie odstawiał na regał tę parę butów, która tak bardzo mu się podobała.
        – I co? – zapytała go matka z iskrą w oku. – Podobają ci się?
        Zamiast odpowiedzieć, przełknął głośno ślinę. Jak nie weźmie tych butów – pomyślał ze strachem – to nie będzie miał już żadnych.
        – Fajne – odparł krótko – tyle że trochę za duże.
        – To dobrze, że przyduże – odparła zadowolona matka. – Jak przyjdzie mróz, to będziesz mógł włożyć onuckę.


29




        – Święte słowa, święte słowa – przytakiwał jej sprzedawca w krymce.
        – A za te buty to ile? – zapytała matka sprzedawcę po raz drugi.
        – Ten podał jej taką cenę, że aż nią wstrząsnęło.
        – Za przyduże buty tyle pieniędzy?! – zawołała obrażona. – Ściągaj to, Jasiu – rozkazała. – Idziemy do domu.
        Janek, szczęśliwy, że nie będzie musiał chodzić w kiepskich butach, uwinął się błyskawicznie i po chwili stanął w swoich starych butach tuż obok matki. Żyd nie poddawał się jeszcze i próbował zachęcić do kupna innej pary, proponując nawet obniżkę ceny. Ale Janek nie chciał już na to patrzeć. Przemknął bokiem obok matki i wyszedł ze sklepu na ulicę. Rozejrzał się uważnie, czy któryś z kolegów nie widział go wychodzącego ze sklepu bez nowych butów, i czekał cierpliwie. Nie trwało to długo, bo już po chwili w drzwiach ukazała się matka.
        – Chodź, synu – powiedziała do niego wzburzona – ten parch chciał nas oskubać, ale się nie dałam. Jutro – dodała – jest dzień targowy w Polżynie i kupimy ci porządne buty na straganie, za o wiele mniejsze pieniądze.
        Janek poszedł posłusznie za matką, chociaż nie tak wyobrażał sobie powrót do domu. W domu matka od razu zaczęła szukać ojca. Zajrzała do pokoju i śmiejąc się na cały głos, powiedziała, że nie ma tego mądrali, bo widocznie wstyd mu było przed synem i uciekł do kolegi. Janek chciał choć na chwilę zapomnieć o porażce, jaką poniósł w sklepie z obuwiem, powiedział matce, że wychodzi na podwórko. Matka spojrzała na niego ze złością, po czym podeszła do szafki zawieszonej na ścianie obok kaflowego pieca i wyciągnęła z niej litrową kankę na mleko.
        – Jak chcesz dzisiaj wieczorem jeść – powiedziała głosem nieznoszącym sprzeciwu – najpierw przynieś od babci mleko.
        Wziął bez słowa kankę i poszedł tą samą drogą, którą przed chwilą szedł razem z matką po buty. Z tą tylko różnicą, że teraz musiał iść trochę dalej i wyjść na peryferie miasteczka. Gdy minął


30




ostatni dom, skręcił w prawo i wydeptaną ścieżką podszedł do furtki w ogrodzeniu. Miał przed sobą dom zbudowany z drewnianych belek, z dachem pokrytym słomianą strzechą, podobnie jak obora i stodoła stojące tuż obok domu. Otworzył furtkę i przeszedł przez podwórko, kierując się do wejścia. Chwycił za klamkę i w tym samym momencie usłyszał gwałtowne ujadanie psa. Mały Fido szczekał tak radośnie, że babcia zaczęła potrząsać w jego kierunku ręką uzbrojoną w ścierkę.
        – Dzień dobry, babciu! – zawołał radosnym głosem i podał kobiecie pustą kankę na mleko.
        Babcia wzięła ją od niego, a on, niewiele myśląc, chwycił psa na ręce i zaczął go głaskać. Fido nie pozostawał mu dłużny i lizał swojego ulubieńca. Z początku babcia milczała zadowolona, że Fido przestał szczekać, ale już po chwili straciła cierpliwość.
        – Przestań go całować! – zawołała do Janka. – Bo będziesz miał na wardze liszaje.
        Janek puścił psa na podłogę i usiadł na krześle.
        – A co tam u ciebie w szkole? – zapytała.
        – Dobrze, babciu – odparł wesołym głosem. – Uczę się pisać, czytać, a rachować to umiem już lepiej niż mój ojciec.
        – A, to możliwe – zgodziła się z nim bez wahania – bo ja zawsze dziwiłam się, jak moja córka mogła wyjść za takiego durnia jak twój ojciec. Dziesięć lat pracuje już w tym samym tartaku i żeby chociaż kierownikiem go zrobili, to też nie. – Moi rodzice są jeszcze młodzi – zaprotestował Janek. – Mają jeszcze czas, żeby się dorobić.
        – Nie broń ich – odpowiedziała babcia stanowczym głosem – bo jeśli mają się czeg

do góry

Wykonane przez Onisoft.pl

2017 Wszelkie prawa zastrzeżone oceanksiazek.pl

Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl