Kiedy byłam małą dziewczynką, tak mniej więcej czteroletnią, na pytanie, o czym marzę, odpowiadałam jednym tchem: „O sukience kręcowance (takiej, co się idealnie kręci), o ślubotnym pierścionku i o mężu”. Oczywiście jako córeczka tatusia nie wyobrażałam sobie nikogo innego na stanowisku mojego przyszłego wybranka, oprócz właśnie mojego tatusia.
A praca, która mnie w tamtych czasach fascynowała, to praca konserwatorki powierzchni płaskich, choć nie miałam bladego pojęcia, na czym ta profesja polega. Ale wyobrażałam sobie, że pod tak wyrafinowaną i tajemniczą nazwą musi kryć się coś niezwykłego i bardzo odpowiedzialnego. Na dodatek przedstawicielką tego zawodu była nasza sąsiadka, pani Jadwiga Nowakowska, zatrudniona w szkole lotniczej, niezwykle elegancka kobieta o wielu zdolnościach. Potrafiła świetnie gotować, szyć i rysować. Chciałam być dokładnie jak ona – po prostu piękną i utalentowaną konserwatorką powierzchni płaskich.
Życie jednak zweryfikowało moje plany zawodowe i marzenia małej dziewczynki nie zdążyły się rozwinąć. Droga, która zawiodła mnie do wykonywanego dziś zawodu, była kręta, bolesna i zupełnie niezgodna z oczekiwaniami moich rodziców. Ale nie żałuję…
7
Bo podążając nią w tamtych burzliwych czasach lat osiemdziesiątych, towarzyszył mi dotyk miłości.
I nie byłabym tym, kim jestem, gdyby nie mój przyjaciel i pewien mały chłopiec…
Wracam ze szkoły do domu. Rozglądam się dookoła – niebo czyste, bezchmurne… Poprawiam opaskę na głowie, trzymającą w ryzach moje gęste, rozpuszczone tego dnia włosy. Czuję radość i pachnący maj. Mama obiecała zrobić na obiad moje ulubione naleśniki. Przeskakuję z nogi na nogę niczym mała dziewczynka. Napotkanym znajomym mówię grzeczne „dzień dobry” i uśmiecham się w myślach do talerza z naleśnikami z serem i dżemem truskawkowym. Przed podaniem dania mamcia podsunie mi z pewnością talerz zupy. W naszym domu obiad musi mieć dwa dania. Na pierwsze obowiązkowo zupa. Na nieszczęście dla mojego taty najczęściej jest to zupa warzywna. Ja natomiast nie mam nic do warzyw w zupie pod warunkiem, że jest to fasolowa, ogórkowa, pomidorowa lub barszcz czerwony. W szkole jak zwykle pasmo sukcesów, jak mawia mój tata. Bilans zajęć lekcyjnych to: z geografii – piątka, z matematyki – piątka, z rosyjskiego – piątka. Jednak moim największym osobistym sukcesem tego dnia jest… Rysiu.
Rysiu Dreger, szczupły, niewysoki brunet z nadpobudliwością psychoruchową jest utrapieniem naszej wychowawczyni. Skutecznie obniża średnią ocen klasy, co niewątpliwie psuje pedagogiczne samopoczucie pani Jabłońskiej, która najchętniej uniemożliwiłaby promocję tego nieuka, jak zwykła nazywać Rysia, do następnej klasy.
8
Rysiu jest sierotą wychowywaną przez siostrę swojej zmarłej mamy i jej męża, czyli wujka Bronisława. Bycie sierotą w latach siedemdziesiątych wzbudza bardziej pogardę i społeczne odrzucenie niż współczucie. Ale ja współczuję koledze, pomagam w nauce i chętnie spędzam czas na przerwach, podczas których odkrywam, że Rysiu potrafi szybko wymówić każdy wyraz od tyłu i to, że pięknie śpiewa. Na podstawie tych dwóch umiejętności zaczynam budować autorytet Rysia w środowisku szkolnym. Nie raz, nie dwa, ratując mu skórę, sama przy okazji wpędzam się w kłopoty… Jak choćby wtedy, gdy zaczytany jakąś lekturą pod ławką (a wiadomo, że najciekawsze lektury, i to niekoniecznie szkolne, czyta się właśnie pod szkolną ławą) zwrócił na siebie uwagę naszej wychowawczyni.
– Dreger, powtórz moje pytanie… Co mówiłam?!
Ryś, niespodziewanie wytrącony z czytania, wstaje jak wystrzelony z procy z wypiekami na twarzy:
– Słucham?
– Co słucham! Co słucham! Co ty, głuchy jesteś?!
Jabłońska, z błyskawicami w oczach i niemal pianą na ustach, podchodzi do naszej ławki. Zabiera Rysiowi jakieś przedruki z ilustracjami, które nawet przede mną skrzętnie starał się zakryć.
– Dreger! O mój Boże! Co to jest?! Skąd to masz?!
Ryś sprawia wrażenie, że już odchodzi… Okrutnie robi mi się go żal. Nieodwołalnie czeka go kolejne lanie od wujka Bronisława.
Podnoszę rękę i mówię:
– Proszę pani, to jest moje. Ja mu tylko dałam do potrzymania – składam fałszywe zeznanie.
9
Zaskoczona Jabłońska wręcza mi przedruki i prosi mojego tatę o jak najszybsze złożenie jej wizyty. W domu wyciągam feralne pismo z torby i z zainteresowaniem przeglądam, kartkuję… i czuję, że palę się ze wstydu. Boże! Ludzie naprawdę robią takie rzeczy?! Odrzucam przedruk jak poparzona. Za chwilę jednak ciekawość wygrywa i sięgam po niego jeszcze raz, i jeszcze raz… I tak poznałam najciekawsze fragmenty Sztuki kochania Michaliny Wisłockiej. I to na stojąco!
W szatni szkolnej, w boksie z tabliczką KLASA VIII A, siedząc na niskiej ławeczce, Ryszard dokonuje zmiany obuwia z codziennego na szkolne.
– Rysiu – zwracając się do niego, uderzam trochę w mentorski ton – pamiętaj, co obiecałeś. Masz się zgłosić z geografii do odpowiedzi. Jeśli tego nie zrobisz, na koniec dostajesz dwóję. – Każde wypowiedziane przeze mnie słowo chłopak przypieczętowuje przytaknięciem, niczym pięściarz wsłuchujący się w rady swojego trenera przed walką życia. – Dwója z geografii zachęci Kołaczkowską do usadzenia ciebie z matematyki… I tym sposobem na własne życzenie powtarzasz klasę. Pomyśl o cioci! – Tu już wytaczam najcięższą artylerię: – Poświęciła się tobie. Jaką przyszłość sobie budujesz?
Mój ton zawsze działa na kolegę. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że Rysia najbardziej przeraża wizja ograniczonych kontaktów ze mną, jeśli będzie musiał powtarzać klasę.
Tego dnia, gdy w domu czekają naleśniki, Rysiu dostaje z geografii czwórkę. Nie bez przyczyny czuję się matką chrzestną tego sukcesu.
10
Wchodzę do klatki schodowej. Przeskakuję co drugi stopień schodów prowadzących na pierwsze piętro z rozlokowanymi na nim trzema mieszkaniami. Zamieram… Na drzwiach z numerem sześć, pod wizytówką Dr med. Stanisław Ostrowski, przyklejona jest kartka. A na niej duży czerwony napis: TU MIESZKAJĄ CZERWONE ŚWINIE.
Delikatnie ją odklejam. Poślinionym palcem próbuję zetrzeć z drzwi resztki taśmy klejącej. Czuję się tak, jakbym popełniała akt wandalizmu. Mam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje i za chwilę wyskoczy zza kąta z pretensjami, że niszczę jego kartkę. Kartkę, której przeznaczeniem jest informowanie całego świata, że w mieszkaniu pod numerem sześć mieszkają czerwone świnie.
Po chwili zgnieciony papier chowam do tornistra. Kluczem powieszonym na szyi otwieram drzwi. Słyszę, jak mama krząta się po kuchni, z której rozchodzi się zapach smażonych naleśników.
– Cześć, mamcia! – witając się z nią, silę się na wesołość.
– Cześć, córeczka. Jak w szkole?
– Super! Z matmy pięć, z ruskiego pięć i z geografii pięć… Ale wyobraź sobie, mamo… Ryś dostał czwórkę z geografii! Uwierzysz w to?! – streszczam szybko ostatnie sześć godzin.
– Brawo dla ciebie i Rysia! Zawsze mówiłam, że to niegłupi chłopak. Jeszcze wyjdzie na ludzi.
Czerwone świnie dzwonią mi w uszach cały dzień. Naleśniki mają inny smak. Smak – CZERWONE ŚWINIE.
Gdy zapada wieczór, ze szpitala przychodzi tata. Myje ręce z taką dokładnością, jakby właśnie miał przystąpić do kolejnej operacji. Ten widok mycia rąk w sposób szczególny zapadnie mi w pamięć. Podając zupę, mama czule całuje go w czoło.
11
Ten, z wyraźnym brakiem entuzjazmu na widok warzyw pływających w talerzu, bierze łyżkę do ręki i zanurza niczym wiosło, za pomocą którego przyszło mu się zmierzyć z bezkresnym oceanem.
– Emilko, czy coś się stało? – Moje stany emocjonalne nigdy nie są dla niego tajemnicą.
– Wszystko okej – przekonuję.
Nie dając jednak wiary zapewnieniom, podejrzliwie łypie na mnie znad parującego talerza. Z zupy wynurza się liść laurowy. Wyjmuje go palcami w taki sposób, jakby widział w nim dżdżownicę. Szybko połyka kolejne łyżki. Widać, że się nimi raczej nie delektuje… Od czasu do czasu spogląda błagalnym wzrokiem na mamę. Jej wyraz twarzy zdaje się mówić: „Jeszcze jeden łyk. Dasz radę, kochanie!”.
– Tato, czy nie zastanawiasz się nad rzuceniem legitymacji? – Wyrzucam z siebie od dłuższego już czasu nurtujące mnie pytanie, które w połączeniu z przełykaną właśnie zupą powoduje u niego reakcję wykrztuśną.
– Emi, co ci przyszło do głowy? Dlaczego tata miałby to zrobić? Te wszystkie oszołomy mącą ci w głowie!
– Aniu, daj spokój – wtrąca tata, wycierając z koszuli plamy po zupie. Odkłada szmatkę. – Emilko, czasami mam chwile zwątpienia. Ale widzisz, jestem przekonany, że to wszystko jest słuszne… Pochodzę z nizin społecznych, z biedoty. Pierwszy w rodzinie zrobiłem maturę. Ukończyłem studia. Przed wojną prawdopodobnie bym tego nie dokonał. Leczę ludzi i kocham to, co robię. Co wakacje jeździmy na wczasy, ty na kolonie. Mamy tysiąc szkół na tysiąclecie. Ty, córko, nie wiesz, co to analfabetyzm. A ja pamiętam! – Wyraźnie poruszony wstaje od stołu. Sięga po papierosa. Zapala.
12
Mama nie cierpi, kiedy pali. Nie znosi tego, co papierosy robią z ludzkimi płucami i z jej białymi zasłonkami w oknach. Mimo to idzie do pokoju, po chwili wraca z popielniczką i podaje ją ojcu z takim wyrazem twarzy, jakby mówiła: „Na zdrowie, kochanie”. Ojciec mocno się zaciąga. Przetrzymuje w płucach dym, potem powoli go wypuszcza nosem i kontynuuje:
– Własną matkę nauczyłem pisać i czytać. Mam córkę, która żyje w bezpiecznych czasach. Może się realizować. Jestem pewien, że ukończy studia i również będzie wspaniałym chirurgiem. Ludzie nas szanują, Emilio.
W mojej głowie na zmianę kołaczą „Czerwone świnie” i „Ludzie nas szanują”.
– Tatusiu, czy chcesz powiedzieć, że bez partii nigdy byś tego nie osiągnął?
– Emi, nie bądź bezczelna! – Mama marszczy brwi i łapie się pod boki.
– Spokojnie, Aniu… Dziewczyna zadaje mądre pytania. Ta rozmowa jest bardzo potrzebna. Emilko – zwraca się do mnie – gdybym teraz rzucił legitymację, byłabyś ze mnie dumna? Wiele rzeczy mi się nie podoba. Wkurzam się, gdy wciskają mi coś, z czym się nie zgadzam. Ze swojej pozycji widzę wiele złych rzeczy. Ale nie jestem chorągiewką. Nie przefarbuję się… Moje przekonania – kładzie rękę na sercu – są tu… po lewej stronie. A ty, ty wybierzesz swoją ścieżkę. Ale mam nadzieję, że nie zapomnisz o korzeniach. Najważniejsze, aby ludzie szanowali się nawzajem, i to bez względu na przekonania polityczne czy wiarę. Sama widzisz – można wszystko pogodzić pod jednym dachem. Ja jestem ateistą, a mama głęboko wierząca. Każdego wieczoru na kolanach klepie pacierz. – Mamie wyraźnie nie podoba się, że klepie.
13
– Co niedzielę biega z tobą do kościoła. A ja… Ja ostatnio byłem na mszy podczas twojej pierwszej komunii świętej. Kiedy to było? Pięć, sześć lat temu?
– No właśnie, tato! Byłam wtedy mała, ale pamiętam, jak oburzony powiedziałeś do pana Karbowskiego, że chyba odejdziesz z partii.
– Bo przekonywali mnie, że ty, jako moje dziecko, nie powinnaś przystępować do komunii, że góra się dowie i będzie dym. Wkurzyli mnie i postawiłem sprawę na ostrzu noża. – Dusi papierosa w popielniczce. – A ironią losu jest to, że niektórzy z nich teraz właśnie są w opozycji. – Siada zamyślony przy stole. Na splecionych nad talerzem dłoniach opiera głowę.
Nie do końca zgadzam się z ojcem. W szkole coraz częściej słyszę o prawdziwych oprawcach z Katynia. Kiedyś nawet poruszam ten temat z rodzicami. Wywołuje to olbrzymie oburzenie z ich strony. Przestrzegają mnie wtedy, bym miała swój rozum i nie wierzyła ludziom mącącym w głowach dzieciom, młodzieży i prostym robotnikom, rękoma których dążą do obalenia jedynie słusznego systemu. Może nieidealnego, ale sprawiedliwego.
– Tatusiu, bez względu na to, co zrobisz, zawsze będę z ciebie dumna. – Tym wyznaniem kończę naszą dyskusję sprowokowaną kartką z napisem TU MIESZKAJĄ CZERWONE ŚWINIE. Ojciec wyraźnie wzruszony podchodzi do mnie i przytula…
Czerwiec tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku jest dla mnie miesiącem ogromnych nadziei. Wkrótce mam pożegnać smutny okres w moim życiu, czyli edukację w beznadziejnej szkole podstawowej, i rozpocząć nowy jego rozdział.
14
Przez te osiem lat spędzonych w murach jednej z tysiąca tysiąclatek jestem świadkiem wielu bolesnych upokorzeń, jakich uczniowie zaznali ze strony tych, którzy zgodnie ze swoim powołaniem powinni być dla młodych ludzi dobrymi przewodnikami po niuansach wiedzy i życia. Obserwuję, jak ich emocjonalna postawa wpływa w sposób świadomy lub nie na usposobienie i zachowanie uczniów.
Zakończenie roku szkolnego jest dla mojego rocznika wyjątkowo uroczyste. Od tego dnia możemy cieszyć się mianem absolwenta szkoły podstawowej.
Stojąc na mównicy z orzełkiem bez korony na tle biało-czerwonych szarf, żegnam szkołę, grono pedagogiczne i młodszych kolegów w imieniu wszystkich absolwentów. Spoglądam ukradkiem w kierunku zebranych na uroczystości rodziców. Matka ze wzruszenia połyka łzy. Ojciec ze spuszczonym wzrokiem obserwuje swoje wyglancowane buty. Zawsze tak robi, gdy chce ukryć swoje emocje. Zarówno te złe, jak i te dobre. Nigdy nie widziałam go płaczącego, nawet na pogrzebie babci Władzi. W chwili otrzymania z rąk pani dyrektor ostatniego świadectwa czuję ogromną ulgę, jakby worek kamieni osunął się z moich wątłych pleców.
Szkołę podstawową im. Karola Świerczewskiego spycham w zakamarki mej pamięci, podobnie jak z galerii wielkich Polaków wymazany zostanie wkrótce jej patron. Ale wtedy jeszcze na lekcjach historii moje pokolenie poznaje Karola Świerczewskiego, pseudonim Walter, jako wielkiego bohatera Polski i Hiszpanii, osławionego generała, który kulom się nie kłaniał.
Zgodnie z rodzinną tradycją w pierwszy dzień wakacji mama, tata i ja wybieramy się na lody do pobliskiej kawiarni Melba. Właścicielem kawiarni jest pan Juliusz Gondecki,
15
ojciec mojej koleżanki Lucynki. Podobnie jak Rysiu chodzenie do szkoły traktuje ona jako zło konieczne. Do naszego stolika podchodzi sam właściciel i z nieudawaną uprzejmością podaje menu.
– Witam serdecznie pana doktora i panią doktorową! Zgaduję, że przyszliście państwo uczcić sukces Emilki. Wspaniała dziewczyna! Moja Lucynka wielokrotnie podkreślała, że gdyby nie ty, Emilko, to… – zawiesza głos, jakby wciąż przeżywał niegodziwe czasami zachowania niektórych koleżanek szkolnych wobec jego córki. – No, ale co ja tam będę przywoływał smutne chwile… Mamy wakacje! Lucynkę wysyłam od września do szkoły, gdzie będzie się uczyć na cukiernika. Kiedyś to wszystko zostanie jej. – Mężczyzna dumnie rozgląda się po dwudziestu metrach kwadratowych swojej kawiarenki. Nasze wodzące za nim spojrzenia zatrzymują się na jego jedynej spadkobierczyni. Lucynka pięknie prezentuje się za ladą. Jej kruczoczarne włosy, misternie upięte w elegancki kok, stanowią największą ozdobę piętnastolatki. Czyściutki biały fartuch dodaje jej dostojności i pewności siebie. Dziewczyna, która jeszcze nie tak dawno była zaszczuta i gnębiona przez szkolne koleżanki za… Właściwie nie wiadomo za co. Może za sposób poruszania się? Amoże wypowiadania się? Może za swój indywidualizm? Nieważne za co… Dla niektórych zawsze znajdzie się jakiś pretekst. W każdym razie stojąc teraz w tym kitlu za ladą, Lucynka wydaje się świadomą swojej wartości i niepowtarzalności. Odpowiedni człowiek na odpowiednim stanowisku – chciałoby się rzec.
Lucynka jest jedyną radością w życiu pana Juliusza. Nie była jednak jego jedynym dzieckiem. Przed laty miał syna Jasia, którego przedwczesna śmierć związana była z tragicznym
16
wydarzeniem w powojennej historii Wrocławia. Od tamtego czasu szczęście rodziny Gondeckich zaczęło się rozpadać jak domek z kart.
Latem tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego roku na obrzeżach miasta usytuowano tablice ostrzegawcze z napisem ZAKAZ WJAZDU DO WROCŁAWIA OSOBOM NIESZCZEPIONYM PRZECIW OSPIE. Miasto zostało sparaliżowane i odcięte od reszty świata z powodu epidemii ospy prawdziwej, jednej z ostatnich w Europie. Wrocławianie nazywali ją Czarną Panią.
W mieście utworzono specjalne izolatoria, w których umieszczano osoby podejrzane o kontakt z chorymi. Wprowadzono zakrojony na szeroką skalę program profilaktyczny. Osoby niechcące się podporządkować ówczesnym zakazom i nakazom miały być surowo karane. Restrykcje jednak były bardzo rzadko stosowane, gdyż ludność w obliczu tragedii potrafiła się zjednoczyć i zdyscyplinować, czego wyrazem była stosunkowo niewielka liczba ofiar Czarnej Pani.
Światowa Organizacja Zdrowia przewidywała, że epidemia potrwa dwa lata i pochłonie setki ofiar. Tymczasem trwała dwa miesiące, od siedemnastego lipca do siedemnastego września. Oficjalnie siedem osób straciło życie w wyniku zachorowania. Mama Lucynki wraz ze swoim jedynym wówczas dzieckiem, dziesięcioletnim Jasiem, poddana była kwarantannie na terenie Psiego Pola, gdzie znajdowało się jedno z izolatoriów. Po ogłoszeniu wygaszenia epidemii pani Gondecka wraz z synem wróciła do domu, do stęsknionego męża. Jednak po dwóch tygodniach z niewyjaśnionych przyczyn mały Jaś zmarł. Jego mama zawsze twierdziła, że to Czarna Pani zabrała jej ukochanego syna i od tamtej pory nigdy już nie zaznała szczęścia.
17
Nawet wtedy, gdy po dwóch latach od tragicznych wydarzeń na świat przyszła Lucynka.
Córka nie zdołała jednak zagoić ran matczynego serca i wkrótce pani Gondecka dołączyła do małego Jasia, osierociwszy niespełna roczną Lucynkę. Trud wychowania dziewczynki spadł na ramiona skromnego cukiernika, ale za to wspaniałego ojca i bardzo przyzwoitego człowieka.
– Cześć, Emi. – Moje rozważania na temat losów rodziny Gondeckich przerywa stojąca tuż przy naszym stoliku Lucynka.
– Cześć, Lucy. – Odkładam wielki puchar spałaszowanych właśnie najlepszych lodów w okolicy. – Fajnie wyglądasz. Do twarzy ci w tym fartuchu. Słyszałam, że idziesz do szkoły cukierniczej. To super! Twój tata jest taki dumny z ciebie…
– No tak… To chyba jedyna szkoła, gdzie mogę się dostać… Ale się cieszę. Wreszcie nie będę musiała znosić Beaty, Anki i całego tego beznadziejnego towarzystwa. I Jabłońska nie powie mi: „Gondecka, jesteś głupia. Idź świnie paść”.
Słucham jej słów i wybiegam w przyszłość. Widzę ją w nowej szkole, z nowymi nauczycielami, nowymi koleżankami, którzy być może również staną się jej nowymi dręczycielami. I jest mi jej niezwykle żal.
Zgodnie z sugestią taty na kolejny etap swojej edukacji wybieram najlepszą szkołę w mieście. Rekrutacja do szkół średnich odbywa się na podstawie konkursu świadectw. Piątki z góry na dół widnieją na cenzurkach wielu uczniów, więc nie bez znaczenia są różne układy i koneksje, aby przejść przez gęste sito rekrutacji. Mam nieodparte wrażenie, iż fakt, że ojciec operował serce dyrektora szkoły, wpływa na decyzję o przyjęciu mnie do zacnego grona przyszłych abiturientów placówki
18
zarządzanej przez byłego pacjenta mojego taty. Rodzice konsekwentnie wychowują mnie na przyszłego chirurga. Zaprogramowali moje życie zawodowe, zgodnie z którym wybór szkoły średniej jest oczywisty. Ma to być szkoła najlepsza, a jej absolwenci stanowią narybek akademii medycznej. Tego chcą moi rodzice. A czego ja chcę? Wówczas chyba tego samego.
I tak, stojąc przed wyborem szkoły, podejmuję decyzję, że będę lekarzem. Najlepszym lekarzem.
Nowe środowisko szkolne rzuca nowe wyzwania mojej coraz to bardziej krytycznej postawie wobec nauczycieli, wobec ich słów niedbale rzucanych w kierunku młodych ludzi; wobec braku ich konsekwencji i samokrytyki. Nasi profesorowie (jak każą się tytułować) wyławiają z grona młodych ludzi jednostki, którym warto poświęcić swój cenny czas i zaangażowanie, gdyż mogą one wkrótce powiększyć grona olimpijczyków przedmiotowych i tym samym przyczynić się do wiecznej chwały ich mentorów. Słabsze jednostki są z góry na straconej pozycji – są to uczniowie stanowiący tło dla wybrańców. Tak zwana szara masa. Ich zdolności rozwijają się po kryjomu, jakby w obawie przed niezrozumieniem, wyśmianiem i upokorzeniem. Często nie znajdując zrozumienia dla swojej wyjątkowości, młody człowiek świadomie gasi dar, którym wyróżniła go natura, i jedynym jego pragnieniem jest wtopić się w szare tło przeciętności.
Moja licealna klasa liczy trzydziestu pięciu uczniów. Przewagę liczebną stanowią dziewczyny, ponieważ chłopców jest jedynie dziesięciu. Mówimy na nich trochę pieszczotliwie „rodzynki”. Aż do bólu nastawieni są na życiowy sukces. Ale poza tym to wręcz nieprzyzwoicie grzeczni młodzi ludzie. Już od początku staramy się integrować poprzez różne formy aktywności,
19
począwszy od jesiennego wyjazdu na ziemniaczane wykopki, gdzie co niektórzy czas spędzany na świeżym powietrzu skwapliwie wykorzystują na popalanie papierosów, a skończywszy na wspólnych wyjściach na nielegalne manifestacje antykomunistyczne, rozpędzane gazem łzawiącym. W przypadku wykopków zamiast wspólnego popalania papierosów swój udział zaznaczam dość swobodną interpretacją piosenek Edwarda Stachury, przygrywając sobie na gitarze. Te muzyczne występy nad pieczonym ziemniakiem w towarzystwie wlepionych we mnie kilkudziesięciu par oczu skutkują moją rozpoznawalnością w całym środowisku szkolnym.
Jak w każdym zespole są wśród nas osoby bardzo wyraziste, jak i te mniej wyróżniające się. Z całej klasy najbardziej intryguje mnie Gabrysia – dziewczyna o twarzy anioła z wielkimi błękitnymi oczami, jasnej karnacji i z mocno skręconymi lokami.
Gabrysia Franków jest typem cichej myszki. Nigdy nie inicjuje rozmów z rówieśnikami. Nie bierze udziału w czasami bardzo burzliwych dyskusjach. A wywołana do odpowiedzi milczy, co powoduje irytację profesorów. Ale podczas pisemnych form sprawdzania wiadomości (sprawdziany, kartkówki, wypracowania) wypada doskonale.
Wśród nauczycieli naszym utrapieniem jest profesor Zenobia, czyli pani od rosyjskiego. Zenobia w każdym zespole klasowym wybiera po dwoje uczniów, z których jedno to jej pupil, a drugie to ofiara. Reszta klasy stanowi zwykle publiczność do raczej marnego spektaklu, jakim są lekcje języka rosyjskiego. Bycie ofiarą przypada Gabrysi, a ulubienicy – mnie… Od zawsze jestem postrzegana przez nauczycieli jako grzeczna, miła, taktowna – taka kandydatka na przyszłą synową.
20
– Moi drodzy. Jak wiecie, największym poetą rosyjskim był Puszkin. Śmiem twierdzić, że z całej bogatej galerii wielkich twórców rosyjskiej literatury tylko to nazwisko jest wam znane. – Nieco uszczypliwie, podczas jednych z zajęć poświęconych rosyjskiej literaturze, zwraca się do nas Zenobia. – Czy ktoś jest w stanie wytrącić mnie z mojego przekonania?
– Ja to bym cię chętnie nie tylko wytrąciła, ale i przetrąciła, suko jedna! – rzuca pod nosem siedząca za mną Beata, wysoka blondynka z wielkim biustem wyeksponowanym przez trochę przyciasnawą bluzkę w wielkie groszki. Czy w groszki, czy w kwiatki, czy gładka – wszystkie jej bluzki zawsze są przyciasnawe. Cel jest ten sam: odciągnąć uwagę od jej poziomu intelektualnego i skupić na hojnie obdarowanych przez naturę atrybutach kobiecych. Tego dnia humor Beaty ewidentnie uległ zniszczeniu przez kolejnego porzuconego chłopaka, który w akcie zemsty przykleił dziewczynie do pleców kartkę z napisem: „Szukam nowego fagasa. Dobrze płacę”.
– Pani profesor, myślę, że wszyscy słyszeliśmy, a niektórzy z nas z pewnością czytali Dostojewskiego, Tołstoja, Majakowskiego, Gogola, Achmatową czy Błoka – wymieniając sławne nazwiska, czuję się trochę jak adwokat reszty klasy.
– Kujonka… – rzuca cicho Beata. Zresztą nie pierwszy raz i nie ostatni.
– Michaił Szołochow, Borys Pasternak, Aleksandr Isajewicz Sołżenicyn.
Wszyscy oglądamy się do tyłu. Nieznany dotąd głos należy do wiecznie milczącej Gabrysi.
– No proszę, niemowa mówi! – komentuje Beata.
21
– Dziecko drogie, co to ma być? Popisówka? – Po sekundach konsternacji profesor Zenobia próbuje zgasić Gabrysię. – Wyrzuciłaś nam te nazwiska jak z rękawa. Co ty o nich wiesz? Czytałaś coś?
Dziewczyna zaczyna jakby się kurczyć po uszczypliwej uwadze złośliwej kobiety. Nauczycielka triumfuje. Z kpiącym uśmiechem odwraca się od niej i zmieniając wyraz twarzy na sympatyczniejszy, zwraca się do mnie:
– Emilko, co ty mogłabyś zarekomendować swoim kolegom i koleżankom z twórczości Dostojewskiego czy Tołstoja? A może Gogola? Coś na pewno przeczytałaś… Oczywiście nie wszystko. – Z przyklejonym uśmiechem zwraca się do reszty: – Bo młodzi w waszym wieku jeszcze nie są w stanie ogarnąć tej literatury.
Czuję się głupio. Znane mi są główne dzieła wspomnianych pisarzy, ale tylko z tytułów. Niczego jeszcze nie przeczytałam. Co za wstyd! Jednak bardziej niż poczucie wstydu ogarnia mnie złość i chęć odegrania się na Zenobii za upokorzenie Gabrysi. Jej próba przełamania swojej nieśmiałości i być może pierwsza w życiu wypowiedź na tak licznym forum robi na mnie ogromne wrażenie. Nie mówiąc o tym, że zaimponowała mi również treścią swej wypowiedzi. Dlaczego nauczycielka nie potrafi tego docenić?
– Wszystko. Przeczytałam wszystko – kłamię bezczelnie.
– Taaaak? – reaguje zdezorientowana nauczycielka.
– Kujonka! Kujonka i lizus! – rzuca znajomy głos.
Po tej lekcji o wielkiej literaturze rosyjskiej ja i Gabrysia zbliżamy się do siebie. Dziewczyna otwiera przede mną swój zamknięty dla innych świat. Stajemy się nierozłączne niczym przysłowiowe papużki. Nie tylko zyskuję przyjaciółkę, lecz także wzbogacam swoje konto przeczytanych książek o wszystkie (no prawie wszystkie) utwory Dostojewskiego, Tołstoja, Gogola, Błoka, Achmatowej… I robię to w ich ojczystym języku. Po rosyjsku.