Kategorie blog
Dziewczynka z ogrodu
Dziewczynka z ogrodu





















SPIS TREŚCI


Zauroczenie 13
Sielska cisza wiejskiego podwórka 17
Orka 29
Siadła pszczółka… 35
Kuchnia 39
Szuflada 45
Tajemnice i eksperymenty 49
Niebieskie migdały 55
Ucieczka z domu 61
Szmaciarz, kwiaciarka i cygański tabor 65
Wujek i fuks 69
Młodsza siostra 73
Szkoła 77
Uczennica 83
Dzikie odcienie codzienności 93
Bajki 97
Gwiazdka 101
Teatr 105
Orzechy z marchwi 109
Ogród 115
Droga 123
Makowa panienka 129
Sklep 133
Pożegnanie 139
Epilog 145







        Pomarańczowo-czerwone promienie słońca oślepiają ogród w  ciepły wrześniowy wieczór. Młode drzewa nieśmiało tulą niewielki dom przy cichej drodze. Rozedrgane ciepłem światło wpada przez bawełnianą firankę prosto na stół i biały kuchenny kredens. Za szybą tatusiowa jabłoń, brzemienna czerwienią rajskich owoców.
        Jestem tutaj od pewnej ciepłej wiosny. Uczę się siebie i przeglądam w kilku parach niebieskich oczu. Bez obawy sięgam do otwartych serc i otulam ich miłością. Coraz śmielej też wypatruję tego, co zmierza w moją stronę.








ZAUROCZENIE






        Letni wieczór w kolory stroi kuchenkę,
Tu za chwilę dla gościa zaśpiewam piosenkę





        Mam trzy, może cztery lata i z niecierpliwością wyglądam przez okno. Czekam na przyjaciela moich rodziców, pana Antoniego. Gdy tylko dostrzegam wysoką sylwetkę gościa, znikam w  małej komórce obok kuchni. Zakładam bordowy szlafrok mojej mamy, wytworną suknię i królewski płaszcz w jednym. Głowę przystrajam welonem z  jedwabnej chustki, ściągniętej gumką do włosów, i już jestem zamorską księżniczką.
        Tak wystrojona wkraczam na scenę kuchennego teatru. Czyjeś ręce stawiają mnie na taborecie, a zebrani witają oklaskami. Uciecha dorosłych, zręcznie ukrywana, umknie mojej uwadze. Dowiem się o tym znacznie później. Teraz śpiewam piosenkę i jestem w siódmym niebie…
        To jeden z pierwszych zapamiętanych przeze mnie prawie publicznych występów.
        Radosny zachwyt moich bliskich działa na mnie tak intensywnie, że odtąd pożądać będę takich doznań, trawiąc życie na ich nieustannym poszukiwaniu.







        Tu wyraźnie widać, że świat należy do mnie i nie zawaham się go użyć – później niezbędna okaże się tylko para zgrabnych szpilek…








SIELSKA CISZA

WIEJSKIEGO PODWÓRKA






       
       
        Latem podwórko przed naszym domem porośnięte było pachnącym kobiercem rdestu i dzikiego rumianku. Biegałam tam boso i z dziecięcą beztroską oddawałam się odkrywaniu uroków świata. Rodzeństwo było już dużo starsze, zajęte kolejnymi etapami swojej szkolnej edukacji. Zanim więc na świecie pojawiła się Izabela, miałam tylko dla siebie sielską ciszę wiejskiego podwórka. Właściwie była to jednak pełna harmonii organiczna symfonia z hałaśliwymi partiami sporej gromady kur, pianiem zadziornego koguta i ćwierkaniem szczęśliwej gromady wróbli. W porach karmienia do gospodarskiego rozgardiaszu dołączały jeszcze donośne głosy mieszkańców obory. Przy drodze zaś wiatr grał na liściach starych drzew, a dzikie ptaki toczyły melodyjne dyskusje. Wszystkie te dźwięki łączyły się w jedno, tworząc jedyne w swoim rodzaju tło dla moich poszukiwań i odkryć. Bywało, że przez ten niemały zgiełk przebijał się charakterystyczny, metaliczny dźwięk. Tatko siedząc na drewnianym klocu, pod pochyłą śliwką, ostrzył kosę, miarowo wystukując nieśpieszny rytm na stalowej, długiej klindze. Tylko wtedy wolno mi było podejść blisko do tego niebezpiecznego narzędzia. Kosa w rękach Taty była posłuszna i gotowa do likwidacji najwyższych traw i chwastów zabierających przestrzeń roślinom uprawianym w ogrodzie. Staranny proces ostrzenia czynił z niej prawdziwą bestię.


19


Dziewczynka z ogrodu



        Tak wiele działo się na tym podwórku. Z braku innych możliwości to ono właśnie z dnia na dzień stało się dla małej dzieweczki areną jej dzieciństwa. Za granicą bramy wjazdowej, gdzieś tam świat roztaczał swoje wdzięki. Na podwórku czas płynął odmierzany odkryciami, eksperymentami, zapatrzeniami. Bez wytyczonych celów i potrzeb nie do spełnienia. Co dzień wychodziłam przed dom po kolejną porcję ekscytujących doświadczeń. Mijały dni, miesiące, lata. Na razie czas poruszał się dostojnie i bez pośpiechu. Oczywiście to ciepłe pory roku miały dla małej dziewczynki najwięcej wdzięku. W  letnie dni z  lubością gubiłam się w pachnącej łące za domem i żyłam szczęśliwym rytmem wiejskiego dnia.



20


Sielska cisza wiejskiego podwórka



        Miałam niepełny rok, gdy wprowadziliśmy się do zbudowanego przez rodziców domu. Wcześniej mieszkaliśmy w centrum Szadółek. Rodzice z  wielkim trudem zaadaptowali tam na dwa mieszkalne pomieszczenia częściowo zburzoną w czasie wojny wozownię. Po pewnym czasie przenieśli się do nie mniej zrujnowanego domku przy dawnej karczmie. Jednak brak perspektyw w tym miejscu i bardzo uciążliwe sąsiedztwo zdopingowało ich do podjęcia decyzji o budowie własnej siedziby. Zanim skończyłam rok, szczęśliwie przeprowadziliśmy się do nowego, niezupełnie wykończonego domu. Po kilkunastu latach małżeńskiej tułaczki Rodzice wreszcie znaleźli się na własnej ziemi. Jakim to musiało być szczęściem? Najpierw dzieciństwo przerwane potworną wojną. Całe lata niewoli i  tułaczki. Po wyzwoleniu nie mniej przerażająca peerelowska rzeczywistość. To miejsce było pierwszym promykiem po latach beznadziejnej walki z przeciwnościami. Mama, wiele lat później, opowiedziała mi o obietnicy, którą sobie wtedy z Tatą złożyli, że ich dzieci już nigdy nie będą tęsknić za smakiem świeżych owoców. Dzisiaj brzmi to banalnie, ale oni całym późniejszym życiem dali wyraz temu, jak poważna to była deklaracja.
       
        Kilka szczodrych drzew i  krzewów zasadzonych na pustej działce rozpoczęło wieloletni proces budowania rodzinnego dobrostanu. Ziemia po wojennej zawierusze była wypoczęta. Uprawy udawały się znakomicie, a  Rodzice oddali się temu miejscu całym sercem. Planowali, pracowali i cieszyli się każdym ciężko uzyskanym rezultatem.
        Kolejno pojawiały się zabudowania gospodarcze, a  różne fragmenty działki zajmowały nowe uprawy. Oboje wspaniale rozumieli potrzeby roślin i  do wszystkich przejawów życia podchodzili z  należnym szacunkiem. Tatusiowa zdolność


23


Dziewczynka z ogrodu



szczepienia i sadzenia drzew stała się z czasem legendarna. Pani Zdzisława lubiła powtarzać: >Nawet grabie puszczą korzenie, jak je Stromski niechcący przydepnie…<.
        Na początku większość czasu spędzałam, siedząc w wózku. Zapamiętałam jego szary kolor i co najmniej kilka sytuacji, kiedy go używałam. Jakiś chłodny poranek przy kuchennej westfalce. Leżę w wózeczku, a Mama, bujając nim, miesza w garnku i śpiewa Wisi na krzyżu… No, może to nie najsłodsza kołysanka, ale oczywiście wtedy najważniejszy był dla mnie jej uspokajający głos.
        Następny obrazek to ja i mój wózek między krzaczkami agrestu w otoczeniu zbierających owoce domowników. Słońce mnie oślepia, więc wiercę się i protestuję. Słyszę rozbawione głosy, szelest gałązek i dudnienie wpadających do koszyków owoców. Potem usypia mnie pięknie brzmiący wspólny śpiew. Pamiętam zbiory warzyw. Tonę w plątaninie marchewkowej natki. Mama popędza wszystkich, bo robi się ciemno. Obserwuję mycie i  wiązanie pęczków zakończonych pięknym pomarańczowym wachlarzem. Pakowanie równych stosów na drewnianą skrzynię tatusiowej furmanki.
        Sadzenie kapusty i brukwi było żmudne, ale mogłam bawić się rozplątywaniem delikatnych korzonków wiotkiej rozsady. Nabierały wilgoci, mocząc się przed zasadzeniem w metalowej wannie. Przyglądałam się, jak Mama pewnie, ale delikatnie sadzi drobne roślinki w równych rządkach. Następnego dnia zawsze sprawdzałam, czy wszystkie żyją. Jak się domyślacie, miały się znakomicie.
        Rosłam razem z sadzonymi przez Tatę drzewami. Pamiętam każdy krzak agrestu, białych, czerwonych i czarnych porzeczek. Każde nowe, starannie pielęgnowane drzewko. Wiedziałam, a raczej czułam, kiedy i które będą owocować. Wiosenny dzień zaczynałam zwykle od wędrówki wzdłuż ogrodzenia wybiegu



24


Sielska cisza wiejskiego podwórka



dla kur i sprawdzałam wszystkie owoce pod względem przydatności do spożycia. Pierwsza dojrzewająca jabłoń to papierówka. Krótko po niej rosnące obok soczyste closy. Przy płocie kilka dorodnych krzewów agrestu i  czerwonej porzeczki. W  sierpniu owocowała tam pierwsza i najbogatsza w smaku samotna granatowa śliwa. Jednak wiosenne ucztowanie zaczynało się od słodkich czereśni. Następnie długie oczekiwanie na pierwsze rubinowe wiśnie. Ich niewielkie owoce miały niezwykle intensywny kolor i wspaniały słodko-winny smak. Zaprawione jesienią królowały w spiżarni, deklasując pod każdym względem najsmakowitsze specjały.
        Po jakimś czasie za domem pojawiło się duże poletko moich ulubionych owoców – czerwonych porzeczek. Sporządzona z nich domowa galaretka jest najwspanialszym dodatkiem do słodkich deserów.
        Początkowo Tatuś sadził szczepionki pozyskane z opuszczonych siedlisk, pozostałych po przedwojennych mieszkańcach. Były to stare zahartowane odmiany. Zachwycające smakiem i  sprawdzonym zastosowaniem. Wsady rosły na potęgę, obdarowując starannych gospodarzy obfitymi zbiorami. Jeszcze nie było ich wiele, ale zaspokajały już potrzeby naszej spiżarni. Można się było też nimi z kimś podzielić. Z czasem stały się znaczącym dodatkiem do sprzedawanych wcześniej warzyw. Z  niecierpliwością smakowałam wszystko, gdy tylko stawało się zbliżone do jadalnego. Wiosną i latem, codzienny rytualny obchód ogrodu sprawiał, że każdy pierwszy, prawie dojrzały egzemplarz był mój. Z tamtych czasów zostało mi uwielbienie dla kwaśnych, twardych i soczystych owoców.
        Życie w naszym raju płynęło zgodnie z naturalnym porządkiem. Pory roku, święta, wschody i zachody słońca. Sadzenie, sianie, pielenie, zbiory, jesienne zaprawy, trochę zimowego


26


Dziewczynka z ogrodu



odpoczynku i… wszystko od nowa. Póki byłam za mała, by pomagać w pracy, całe dnie spędzałam, asystując rodzinie w pełnym ciekawostek ogrodzie. Zimą zaś przez kuchenne okno obserwowałam karmazynowe gile i złote sikorki, ucztujące na pozostawionych dla nich jabłkach i zawieszonym na desce pasku słoniny. Wtedy jeszcze przylatywały całymi stadami. W sadzie i na podwórku zawsze znalazły coś do jedzenia, a w zakamarkach zabudowań schronienie przed zimnem i zawieruchą. Spektakularne zamiecie, niebotyczne zaspy i  misterne wzory malowane lodem na zamarzniętych szybach. Cała uroda mroźnego żywiołu z  lubością kontemplowana przeze mnie, najlepiej z wnętrza ciepłej kuchni. Przy oknie, zamalowanym przez mróz, nad kubkiem pełnym ciepłego mleka.
        Kiedy dni stawały się bardzo krótkie, nadchodziło Boże Narodzenie. Święto roziskrzone blaskiem świec i spowite aromatem pomarańczy. Wielkie sprzątanie. Potem pełne rozgardiaszu przygotowania wyjątkowych smakołyków. Wspólne z Tatą strojenie pachnącej choinki i  długo wyczekiwany prezent od nieuchwytnego Mikołaja.
        Potem zima traciła powab. Szczególnie gdy trwała zbyt długo i  rządziła bezlitośnie. Ogród zastygał w  oczekiwaniu, a  ja niecierpliwie wypatrywałam pod drzewami zwiastujących wiosnę skromniutkich przebiśniegów.
        Pewnego dnia śnieg znikał. Niespokojny wiatr, wbrew słonecznym obietnicom, smagał jeszcze chłodem. Aż po pierwszej łagodnej nocy godziła szamoczące się żywioły ciepła wiosenna mżawka. Potem zieleń eksplodowała bujną obfitością, a ziemia parowała ciepłem i tkliwą czułością dla wszelkiego stworzenia.
        Wiosenny sad. Kto choć raz spacerował wśród drzew, odurzony wonią wabiącego owady kwiecia, rozumie pewnie moją wdzięczność. Może nawet przyzna mi rację, że móc nazywać


26


Sielska cisza wiejskiego podwórka



takie miejsce domem, było wspaniałym przywilejem. Mój wszechświat zamknął się w tym ogrodzie i darował małej dziewczynce całe swoje szczęście.
        Tymczasem, jak zwykle po gwałtownych wiosennych spektaklach, ogród z  rozkoszą przywdziewał szmaragdową szatę. Delikatne zawiązki owoców pęczniały obiecująco, świadcząc o rzetelnej pracy miliardowej owadziej braci. Słońce, dopełniając obowiązków, z  zapałem malowało wszystkimi odcieniami czerwieni, złota i  granatu. Letnimi nocami owoce odbierały roślinom całą nagromadzoną słodycz, a  my kolejno zbieraliśmy plony, zachwycając się ich obfitością. Wiele upalnych dni i ogromnie dużo pracy później sad, pozbawiony ciężkiego brzemienia, układał się znowu do snu. Nadchodziło dla niego, jak co roku, zimowe wytchnienie.
        Obserwacja otoczenia i toczącej się w nim codzienności była nieustającą przygodą. Każdy zwyczajny dzień dla dorosłych dla mnie pełen był nierozwiązanych zagadek i pytań wymagających odpowiedzi. Na dodatek miałam podwórko, a na nim pogrążone w swoich rytuałach zwierzęta.
        Na przykład kury. Po porannym karmieniu wyruszały pod wodzą koguta na poszukiwanie tłustej zakąski w postaci niczego niespodziewającej się owadziej braci. Pasowałam wzrostem do stada, więc kogut traktował mnie jak jedno ze swoich kurcząt i  często rozorywał pazurami ziemię, zachęcając do degustacji swojego wyszukanego menu. Parę razy nawet wykazałam się zainteresowaniem, niestety nie do końca satysfakcjonującym dla pierzastego przywódcy. Zawiedziony moją ignorancją poganiał stadko do kolejnej stołówki. Chyba nie powinnam się zastanawiać, jakie miał plany na moją przyszłość. Niestety, a może na moje szczęście, jego panowanie nad stadem nie trwało zwykle długo…


27



do góry

Wykonane przez Onisoft.pl

2017 Wszelkie prawa zastrzeżone oceanksiazek.pl

Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl