Kategorie blog
Nekrowersum
Nekrowersum




















PROLOG


        Nie należę do tych szczęściarzy, którzy mogą powiedzieć, że nie cierpieli. Umierałem długo i ból był nie do zniesienia. Moja śmierć była uosobieniem tego, czego ludzie najbardziej się w niej boją. Byłem częściowo świadomy, że nie zostało mi już zbyt wiele czasu, ale śmierć przyszła zbyt szybko. Nie byłem na nią wtedy gotowy. Przede wszystkim chciałem umrzeć we własnym domu, wśród znajomych ścian, ale nie było mi to dane. Zważywszy na to, jak umierałem, być może odejście w szpitalu było zbawieniem dla żony i syna. Już sama moja choroba była dla niej ciężarem nie do udźwignięcia. Przed śmiercią mówiłem o niej „moja stara”, ale to nie tak, że jej nie szanowałem. Była dla mnie wszystkim – choć zrozumiałem to odrobinę za późno: znosiła wszystkie moje wybryki i wychowała naszego syna. Nigdy jej za to nie podziękowałem. Kiedy zrozumiałem, że moje dni na tym łez padole są już policzone, pomyślałem: „Powiem starej, że bez niej byłbym nikim i że dziękuję jej za wszystko, co dla mnie zrobiła”. Z czasem uświadomiłem sobie, iż należą się jej także przeprosiny. Kawał był ze mnie drania, czasami zdawałem sobie z tego sprawę, ale musiałem się do tego przyznać także przed nią. Leżąc kolejny tydzień w szpitalu, postanowiłem, że wyznam jej wszystko po powrocie do domu i wtedy już będę mógł umrzeć z czystym sumieniem.


5




Przeprosiny należały się też mojemu synowi. Ale jakie to ma teraz znaczenie, skoro wyzionąłem ducha w szpitalu i wszystko, co powinienem był powiedzieć swojej rodzinie wiele lat temu, zabrałem ze sobą do grobu?
        Stara odwiedzała mnie codziennie, już od wejścia świeciła szerokim uśmiechem, ale jej napuchnięte i zaczerwienione oczy zawsze przypominały mi o tym, jak bardzo ze mną źle. Ten jej uśmiech, zamiast maskować, podkreślał tylko tragizm sytuacji. Stawiała owoce, których i tak nie jadłem, na stoliku i siadała na brzegu łóżka przy moich stopach. Pytała, jak się czuję, zupełnie jakby nie usłyszała tego niedawno od pielęgniarek albo lekarzy.
        – Lepiej – odpowiadałem za każdym razem, nawet jeśli trzymałem na kolanach miskę, do której przed chwilą rzygałem. Oboje wiedzieliśmy, jaka jest sytuacja, a mimo to udawaliśmy, że jest dobrze, a będzie lepiej.
        Mówiłem jej, że nie musi codziennie przychodzić, ale nie potrafiła mi tego obiecać i przychodziła dzień w dzień. Czasami zastanawiałem się, czy nie jestem dla niej zbyt szorstki i czy nie lepiej by było wykrzesać z siebie trochę miłych słów. Ostatecznie dałem sobie spokój. Pomyślałaby, że się żegnam i tak czy owak wypłakiwałaby sobie oczy. Miałem już plan, że w domu będę takim mężem, na jakiego zasługiwała. Stało się, jak się stało, i do samej śmierci byłem wobec niej niewdzięcznym chamem.
        Syn nie przyszedł do szpitala ani razu i słusznie zrobił. Pokazał staremu, gdzie go ma, a miał tam, gdzie powinien był mieć. Jego matka ciągle go usprawiedliwiała: a to egzaminy, a to praca, a to chory. Ale widziałem, że kłamie, bo kłamca zawsze był z niej marny. Jednak doceniałem jej trud, chciała mi oszczędzić zmartwień. Cała stara, uwijała się jak


6




w ukropie, żeby wszystkim dogodzić, i brała cały ciężar roboty i problemów na własne przygarbione plecy. W każdym razie ja nie miałem pretensji do syna, ale do siebie, chociaż też nie od razu. Najpierw miałem pretensje do Boga, w którego i tak nie wierzyłem, jednak kogoś musiałem obarczyć winą za raka, który panoszył się w moim ciele. Potem były pretensje do lekarzy, którym wymyślałem od rzeźników, łapówkarzy i konowałów. W gorsze dni wyżywałem się nawet na facecie leżącym w łóżku obok. Nie omieszkałem wypomnieć mu, że sra w pieluchy i ma brzydką żonę, z czego tylko to pierwsze nie było kłamstwem. Zacząłem się złościć na siebie, kiedy pojechał do domu. Leżałem na sali sam, więc mogłem się wyżyć tylko na sobie i na starej, jeśli akurat miałem na to wystarczająco dużo siły. Co prawda po tygodniu z powrotem przywieźli faceta z pieluchą, ale wyglądał tak marnie, że nawet ja musiałem sobie darować wszelkie uwagi. Odkąd wrócił, nie wypowiedział ani słowa, sądziłem więc, że jedną nogą stoi już po drugiej stronie. Późnym wieczorem usłyszałem jego słaby głos. Myślałem nad komentarzem, który by mu w pięty poszedł, ale zawołałem tylko:
        – Co jest?
        Przez chwilę roznosił się po sali tylko jego rzężący oddech, więc zamknąłem oczy. Wtedy odezwał się znowu:
        – Szkoda życia na złość.
        Bredzi – uznałem, doskonale wiedząc, do czego nawiązuje.
        – Byłem taki jak ty – mówił dalej. – Nienawiść jest gorsza niż rak, zżera człowieka od środka, aż nic poza nią nie zostaje. Najpierw nienawidzisz innych, a potem samego siebie. Pewnie zastanawiasz się, dlaczego jesteś taki nieszczęśliwy, co?
        – Przestań pieprzyć, człowieku! – warknąłem, ale on mówił dalej niezrażony:


7




        – Nie uszczęśliwisz tego, którego nienawidzisz. Jeśli zostało w tobie choć trochę czegoś poza tą złością, to możesz spróbować… – Z jego piersi wydobył się potworny kaszel, jakby coś rozrywało mu płuca i gardło na strzępy. – Przestań się tak złościć na siebie.
        – Mam powody, żeby się złościć – odparowałem zniecierpliwiony. – Paru ludziom uprzykrzyłem życie.
        – Wiem. – W jego głosie dało się wyczuć uśmiech. Był jedną z tych osób, wobec których zachowałem się jak ostatni gbur. – Wszyscy ci to wybaczyli albo wybaczą, jak już wyciągniesz kopyta. Pytanie: czy ty sobie wybaczysz?
        Pomyślałem o moim synu. On nie wybaczył mi teraz i mało prawdopodobne, że wybaczy kiedykolwiek. Zresztą wcale tego od niego nie wymagałem, bo sam nie wybaczyłem nigdy własnemu ojcu, w którego bardziej się wdałem, niżbym chciał. Nie życzyłbym sobie nawet, żeby mnie przeprosił, i to dało mi do myślenia. Czy powinienem przeprosić mojego syna? Dlaczego właściwie chciałem to zrobić? Aby oczyścić swoje brudne sumienie? Czy dla chłopaka miałoby to jakieś znaczenie? Czułby się zmuszony do tego, by mi wybaczyć, a potem nienawidziłby siebie za każdym razem, kiedy uświadamiałby sobie, że i tak mną gardzi. Czy ja w ogóle potrzebowałem czyjegoś wybaczenia? Sam sobie wybaczać nie zamierzałem.
        – Znam takich jak ty i ja – powiedział facet bardzo słabym głosem. – Najpierw karze ich życie, a potem karzą samych siebie, bo myślą, że tylko na to zasługują. Tylko kto na tym cierpi najbardziej?
        Zamilkł i ponownie słyszałem jedynie charkot wydobywający się z jego gardła.
        – I co, wybaczyłeś sobie? – zapytałem go obojętnie.


8




        Zaśmiał się. Był to doprawdy upiorny dźwięk, od którego ciarki przebiegły mi po plecach.
        – Jasne, że nie – odpowiedział. Były to jego ostatnie słowa, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem.
        Zrobiło mi się trochę głupio, że tak się uczepiłem tej jego pieluchy, ale oczywiście zostawiłem to dla siebie i poszedłem spać. Rano obudziło mnie dyskretne zamieszanie. Zobaczyłem pielęgniarki wywożące mojego sąsiada. Jego sztywne ciało okryte było zacerowanym prześcieradłem.
        Stara przyszła około południa, położyła siatkę z bananami obok wczorajszych pomarańczy i przedwczorajszych jabłek. Spojrzała na pusty kąt, z którego wywieźli faceta z pieluchą.
        – Rano wywieźli go nogami do przodu – poinformowałem ją.
        Walczyła ze łzami, chociaż jej znajomość z gościem ograniczała się do „dzień dobry” i „do widzenia”.
        – A ty jak się czujesz?
        – Lepiej.
        Zaczęliśmy swoje przedstawienie. Ona na siłę poprawiała mi poduszkę, próbowała zmusić do założenia czystej piżamy i zjedzenia owoców. Czekałem, aż zacznie usprawiedliwiać syna, ale milczała na jego temat. Korciło mnie, żeby zapytać, ale ugryzłem się w język i międliłem w ustach obrzydliwie kwaśną pomarańczę. Powiedziała mi za to, że odmalowała pokój na mój powrót. Miałem wyjść ze szpitala za dziesięć dni i nie mogę powiedzieć, że czekałem na to z utęsknieniem. Tutaj miałem starą na głowie przez godzinę, góra dwie. W domu będzie mnie bez przerwy uszczęśliwiać na siłę.
        Kiedy wreszcie podniosła płaszcz z krzesła, odetchnąłem z ulgą. Obserwowałem, jak ubiera się bez pośpiechu, i wtedy odniosłem wrażenie, że coś ją gryzie.
        – Szkoda, że zostałeś sam na sali – powiedziała, oplatając szyję szalikiem.


9




        – Przynajmniej pieluchami nie śmierdzi – odparłem.
        Skrzywiła się, jakby już wcześniej nie wiedziała, że jestem sukinsynem i dbam tylko o własną wygodę. Pocałowała mnie w nieogolony policzek, jak zawsze przed wyjściem. W drzwiach zatrzymała się na chwilę i spojrzała na mnie z winą malującą się na twarzy.
        – Jutro nie będę mogła przyjść – odezwała się. Oczekiwała chyba, że będę żądał wyjaśnień, ale nie odezwałem się ani słowem. – Opowiem ci wszystko następnym razem.
        Zniknęła w jaskrawym świetle wlewającym się z korytarza do ciemnej sali, w której leżałem nieruchomo i biłem się z myślami. Ignorancja walczyła we mnie z dziwnym poczuciem, że tracę kontrolę nad tym, co dzieje się poza szpitalem. Udawałem sam przed sobą, że nie interesuje mnie powód, dla którego stara zaniedbuje swój zasrany obowiązek odwiedzin u chorego męża. Nie dowiedziałem się, jaki to powód ani dwa dni później, ani trzy, ani cztery. Stara nie przychodziła do mnie przez tydzień. Miałem spokój, nie musiałem żreć tych jej owoców i znosić jej troski, ale i tak chodziłem wściekły i w końcu poczułem się tak źle, że nie miałem nawet siły siedzieć. Każdego dnia czekałem na starą, żeby podziękować jej wylewnie za taki stan rzeczy, ale ona uparcie się nie zjawiała. Siódmego dnia jej nieobecności zasypiałem z nadzieją, że będę miał okazję przypomnieć starej, jak ciężką mam rękę. Niedługo po zaśnięciu obudził mnie mój krzyk. Ostry ból rozlewał się po całym brzuchu, czułem, jakby wątroba płonęła mi żywym ogniem. Myślałem, że to najgorszy ból, jakiego może doświadczać człowiek, ale on wciąż się nasilał. Moje wrzaski zwabiły lekarzy i pielęgniarki, wszyscy usiłowali mnie uspokoić i dowiedzieć się, gdzie boli. Ktoś próbował mnie przytrzymać i wbić igłę w zgięcie łokcia. Szamotałem się, dopóki nie opuściły mnie wszelkie siły. Ból opanowywał całe


10




moje ciało, miałem wrażenie, że kręcące się wokół mnie białe postacie obdzierają mnie ze skóry. Wrzeszczałem najpierw z bólu, a później po to, by wszystkich odgonić. Myśli mieszały mi się w głowie tak, że nie wiedziałem, gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Głos uwiązł mi w gardle, miałem wrażenie, że coś rozpycha mi przełyk, i chwilę potem zwymiotowałem. Widziałem białe fartuchy zachlapane krwią i czymś jeszcze. Pomyślałem nielogicznie, że wyrzygałem swoje wnętrzności, które paliły tak, jakby ktoś przepuścił je przez maszynkę do mięsa. Kolejna porcja wymiocin buchnęła ze mnie jak fontanna i widziałem już tylko czerwień.
        Bez przerwy czułem jednostajny ból, mimo leków, które mi podawali. Słyszałem wszystko, co się wokół mnie działo, zapewne dlatego, że nie wrzeszczałem już na całe gardło. Leżałem w zupełnej ciemności, nie mogąc się ruszyć ani poskarżyć na ból i niewygodną pozycję. Mogłem tylko cierpieć i słuchać personelu przekonanego, że jestem nieprzytomny i nieświadomy. Określali mnie mianem pijaczyny i zwyrodnialca, który dostał to, na co zasłużył. Chwilami moja wściekłość zagłuszała nawet ból i zastanawiałem się, czy czasem złość nie była paliwem, które napędzało mnie przez całe życie. Doszedłem do wniosku, że tak musiało być, skoro porzuciłem błagania o szybką śmierć i powziąłem walkę o życie tylko po to, by pokazać tym szmatom, co zwyrodniały pijaczyna o nich myśli, i dać im to, na co zasłużyły.
        Wydawało mi się, że leżę tak całe wieki, kiedy ból znów zaczął narastać. Odzyskałem władzę w rękach i otworzyłem oczy. Od razu zobaczyłem twarz mojej starej, stojącej za oszkloną ścianą i płaczącej z żalu za swoim zapijaczonym mężem. Jej widok wyprowadził mnie z równowagi, zacząłem zrywać wszystkie rurki, które łączyły mnie z piszczącą aparaturą.


11




Próbowałem wrzasnąć, ale z mojego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Zamiast tego poczułem silny odruch wymiotny z powodu rurki umieszczonej w gardle.
        – Zobacz, jak mnie urządziłaś, ty dziwko! – próbowałem krzyczeć.
        Lekarze wbiegli do sali, udało im się zapiąć mnie w pasy, a ta głupia dziwka rozbeczała się jeszcze bardziej i odwróciła plecami do szyby. Szamotałem się, rozjuszony jej widokiem, i wtedy jakby coś we mnie pękło. Na ułamek sekundy poczułem potworny ból w brzuchu i klatce piersiowej, a potem wszystko znikło. Niczego nie widziałem i nie słyszałem, nareszcie niczego nie czułem. Byłem sam w jakiejś próżni, a potem nie było już nic.




12




NEKROWERSUM


        Coś wbijało mi się w ramię. Usłyszałem szmer rozmowy i w jednej chwili przypomniałem sobie szpital i zapłakaną twarz starej. Zdałem sobie sprawę, że oprócz drażniącego kłucia w ramię nie czuję żadnego bólu. Z trudem otworzyłem powieki, które wydawały się cięższe niż kiedykolwiek. Spodziewałem się ujrzeć salę szpitalną, ale obudziłem się w zgoła innym miejscu. W miejscu, gdzie nikt nie chciałby się nigdy obudzić. Jak się okazało, w ramię wbijał mi się kant przewróconego wazonu, z którego wypadły stare, wysuszone kwiaty. Rozejrzałem się ospale i zrozumiałem, na czym leżę. Za mną wznosiły się owalna kamienna płyta i skromny krzyż. Nieopodal moich stóp płonął raczej nie pierwszej świeżości znicz. Z każdej strony otaczały mnie krzyże i pojedyncze migoczące znicze, które nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do tego, że jestem na cmentarzu. Zdawałem sobie sprawę, iż moje poczucie całkowitego spokoju i opanowania jest nienaturalne, choć wolałem to niż strach i panikę. Ponadto byłem poza szpitalem, czułem się dobrze, więc nikt nie będzie miał do mnie pretensji, jeśli pójdę na piwo. Ta myśl dodatkowo koiła moje uczucia. Wpadł mi też do głowy pomysł, który wyjaśniałby moje położenie. Już mi się wcześniej zdarzało obudzić w dziwnym miejscu i nie pamiętać kilku dni wstecz.


13




        Nieopodal mnie na szerokim pomniku i stojącej obok ławce siedziała grupa mężczyzn, sądząc po odgłosach, grających w karty. Być może to z nimi piłem. Jednak w ustach nie czułem, jak dawniej w podobnych sytuacjach, smaku alkoholu czy wymiocin. Nie wydawało mi się też, że mógłbym się upić w towarzystwie zupełnie obcych ludzi, w dodatku na cmentarzu. A wizje, jakie pamiętałem ze szpitala, świadczyły o wyjątkowo marnych szansach na okazję do wypicia. Coraz bardziej prawdopodobne wydawało mi się rozwiązanie najbardziej absurdalne. Podniosłem się z trudem, moje kości i mięśnie zastały się tak bardzo, jakbym leżał nieruchomo przez kilka miesięcy. Odwróciłem się i spojrzałem na kamienną tablicę przytwierdzoną do owalnej płyty. Było ciemno, więc musiałem się do niej przybliżyć na tyle, że prawie zetknąłem się nosem z zimną, gładką powierzchnią. Spełniły się moje przypuszczenia: widniały tam moje imię i nazwisko oraz data urodzenia i śmierci. Westchnąłem z rezygnacją i spojrzałem przed siebie, czyli w stronę grających w karty mężczyzn. Nie starali się być cicho, śmiali się i rozmawiali bez skrępowania i bez szacunku dla miejsca, w którym się znajdowali. Nie miałem ochoty do nich podchodzić, ale nie pozostawało nic innego. Miałem leżeć na swoim grobie aż do zmartwychwstania? Ruszyłem naprzód, ale zaraz przytrzymałem się krzyża, kiedy nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Musiałem leżeć naprawdę długo. Aby dotrzeć do grupki facetów, rozruszałem trochę kości i szurając po żwirze, poszedłem dalej. Zauważyli mnie dopiero, kiedy stanąłem za plecami jednego z nich.
        – Przyłączysz się? – zapytał któryś naturalnie.
        – Zaraz kończymy rundkę, możesz wejść w następnej – dodał inny.


14




        Zastanowiłem się, jak muszę wyglądać jako trup, skoro reagują na mnie, jakbym był jednym z nich. Oczy przyzwyczaiły mi się już do ciemności i zrozumiałem, widząc ich bladosine twarze, wytarte i brudne ubrania, że istotnie jestem jednym z nich. Skoro wszystko wydawało się jasne i klarowne, przysiadłem na pomniku obok i czekałem, aż skończą partyjkę. Byłem trupem, który grał na cmentarzu z innymi trupami w pokera.
        Podobna sytuacja powtarzała się przez następne trzy dni, podczas których ani razu nie wzeszło słońce i cmentarz otulał nieprzyjemny mrok. Wstawałem ze swojego grobu i grałem w karty z kumplami. Wszelkie nasze rozmowy ograniczały się do tematu gry: kto ma szczęście, kto ma dobry blef, a kto gra jak frajer. Frajerem był niejaki Wiesiek, a najlepszym blefem obdarzony był Andrzej, którego pochowano z kartami, zgodnie z jego życzeniem. Franek, mój najbliższy sąsiad z cmentarnego osiedla, lubił wkładać sobie w zęby kawałek drewna, że niby pali cygaro. Po wygranej rundce udawał, że zagarnia z marmuru górę pieniędzy, chociaż nie graliśmy nawet na zapałki. Zastanawiałem się, czy tak będzie zawsze i co zrobię, jeśli obudzę się któregoś razu i nie zobaczę kolegów pochłoniętych grą. Czwartego dnia po śmierci miałem okazję się o tym przekonać. Przebudziłem się w kompletnej ciszy, a w pobliżu znajdował się wyłącznie Franek. Leżał na swoim lastryko z rękami pod głową, pogwizdując jakąś wesołą melodię. Usiadłem obok niego i rozejrzałem się. Jakoś wcześniej nie miałem kiedy przyjrzeć się okolicy, być może dlatego, że zawsze było ciemno i każdy grób wydawał się podobny do pozostałych.
        – Dzisiaj nie ma pokera? – zapytałem.
        – Andrzej zgubił gdzieś dwa asy. Szukają z Wieśkiem – odpowiedział.
        – A w rękawach szukał? – zażartowałem.


15




        Franek roześmiał się głośno, flegma zagulgotała mu w gardle. Nie kontynuowaliśmy rozmowy, więc wrócił do pogwizdywania. Siedziałem tak parę minut, po czym wstałem, kierując się ku swojej kwaterze.
        – A ty gdzie? – zdziwił się Franek. – Usiądź i powiedz coś o sobie.
        Nie bardzo miałem na to ochotę, ale nie było nic innego do roboty. Usiadłem z powrotem i zastanowiłem się, od czego zacząć. Moje życie nie było szczególnie ciekawe.
        – Zdaje się, że wykitowałeś niedawno – zagadnął mój sąsiad.
        – W dwa tysiące dziesiątym – odpowiedziałem. I chociaż w ogóle mnie to nie obchodziło, zapytałem o datę jego śmierci.
        – W pięćdziesiątym czwartym, był wybuch w kopalni – mówił. – Ledwie się zorientowałem i było już po mnie.
        Tak więc Franek należał do szczęściarzy. Chociaż ból śmierci był dla mnie już tylko wspomnieniem, poczułem ukłucie zazdrości. Całe życie miałem pod górkę i umrzeć też musiałem gorzej niż inni. Nawet mój stary umarł we śnie, a był z niego kawał skurwiela. A co tam, był królem wszystkich skurwysynów.
        – A ty dlaczego nie żyjesz? – dopytywał nadal Franek. – Nie wyglądasz mi na staruszka.
        – Rak – odpowiedziałem krótko i odruchowo spuściłem wzrok. Nigdy nie byłem rozmowny i teraz już osiągnąłem granice otwartości. Wyczekujące spojrzenie Franka powiedziało mi, że on jeszcze nie skończył i najlepiej by było się ewakuować. Pożałowałem tych cholernych zagubionych asów Andrzeja, przy kartach nikt nie zadawał głupich pytań. – Słuchaj, przeszedłbym się, jeśli nie masz nic przeciwko.
        Aby podkreślić, że jego zdanie gówno mnie obchodzi, wstałem z pomnika i poszedłem w pierwszym lepszym kierunku.


16




Lawirowałem między pomnikami na swoich zdrętwiałych nogach. Kiedy tuż za mną zachrypiał żwir, przewróciłem ostentacyjnie oczami.
        – Przyłączę się, jeśli nie masz nic przeciwko – zawołał pogodnie Franek za moimi plecami.
        Chwilę szliśmy w ciszy. Rozglądałem się wkoło, udając, że podziwiam groby i pomniki. Czułem na plecach spojrzenie Franka, który za wszelką cenę postanowił zepsuć mi dzień. Wyobrażałem sobie, jak usilnie szuka tematu do rozmowy, aż z uszu unosi mu się dym. Zaśmiałem się bezgłośnie.
        Jakiś czas później dotarliśmy do muru odgradzającego cmentarz. Stanąłem jak wryty, gapiąc się na odrapaną ścianę z cegieł pociągniętych odpadającym tynkiem. Tego się nie spodziewałem. Popatrzyłem na Franka z zaskoczeniem wymalowanym na mojej twarzy trupa. Rozłożył ręce i uśmiechnął się blado na znak, że nie rozumie mojego zdziwienia.
        – Co to jest? – wykrztusiłem.
        – Wygląda jak mur, nie sądzisz? – Zaśmiał się.
        – Co jest po drugiej stronie?
        Wzruszył ramionami i pokręcił głową na boki. Nadął policzki i wypuścił głośno powietrze.
        – Miasto tam jest – odpowiedział w końcu. – Prawie takie samo jak za naszego życia, tylko że…
        Dopiero po chwili dotarło do mnie, co powiedział. Wytężyłem wzrok, aby ogarnąć okolicę na tyle, na ile się dało w tych ciemnościach. Kiedy już wiedziałem, czego szukam – zobaczyłem. Daleko przede mną górowała nad cmentarzem wieża kaplicy, a obok niej wznosiła się płacząca wierzba. Właściwe drzewo na właściwym miejscu. Nawet mur, który stanął na mojej drodze, wydał się teraz znajomy: jego wysokość, stopień zniszczenia i szczerbate zwieńczenie z kruszących się cegieł.


17




Ruszyłem pędem przed siebie. Utykając i chwiejąc się, brnąłem przez żwirową drogę wzdłuż muru. Dotarłem w końcu do grobu, którego szukałem, i w szaleńczym pośpiechu pochyliłem się, aby przeczytać napis wyryty w kamieniu. Przez moje nieskoordynowane jeszcze ruchy potknąłem się o podest z omszałego cementu i wyrżnąłem nosem prosto w kamienny stopień. Puściłem długą wiązankę, która miała złagodzić moją złość, po czym podpierając się rękami o pomnik, odczytałem imiona moich rodziców. Upewniłem się kilka razy, że widzę to, co widzę, a kiedy z ociąganiem i chrzęszcząc głośno po żwirze, dołączył do mnie Franek, zapytałem go gorączkowo:
        – Gdzie oni są?
        Uśmiechnął się i nie odpowiadając, przeszedł jeszcze kilka kroków. Stanął przy mnie i pochylił się nad grobem moich rodziców. Pokiwał głową i popatrzył na mnie. Nadal nie odpowiadał i poczułem, jak moje pięści zaciskają się ze zniecierpliwienia.
        – No? – ponagliłem go.
        – Co? – zdziwił się.
        – Gdzie oni są? – powtórzyłem przez zęby. Jemu chyba w pierwszym rzędzie rozkładał się mózg.
        – Kto? – dziwił się dalej.
        – Oni. – Wskazałem ręką grób.
        – Co pytasz, jak wiesz. – Roześmiał się. – Gryzą ziemię kilka metrów pod nami.
        Nie wiedziałem, czy to on nie rozumie, czy ja. Rozejrzałem się. Na kilku pomnikach dostrzegłem zemrzyków siedzących w samotności lub w towarzystwie. Dotychczas wydawało mi się, że wiem, gdzie jestem, ale teraz znowu poczułem się lekko zdezorientowany.


18




        – Nie wszyscy tu trafiają – powiedział ze względną powagą Franek. – Krewni nigdy się tutaj nie spotykają. Przynajmniej ja o tym nie słyszałem.
        Dał mi do zrozumienia, że od początku wiedział, o co pytam, i drwił sobie ze mnie. Nigdy nie tolerowałem robienia ze mnie głupka, ale teraz nie miałem ochoty na awantury, nawet z przygłupem stojącym obok mnie z tym swoim idiotycznym uśmiechem, który łatwo mogłem zetrzeć z jego twarzy. Chciałem zostać sam.
        Usiadłem na pomniku rodziców. Suche liście zaszeleściły pod moim tyłkiem. Unikałem wzroku Franka, miałem go powyżej uszu. Myślałem, że jak będę go dłuższy czas ignorował, to sobie pójdzie, ale on nie tylko nie poszedł sobie, a jeszcze usiadł naprzeciwko mnie.
        – Też inaczej to sobie wyobrażałem – powiedział niepytany. – Ale lepsze to niż kocioł ze smołą, co nie?
        Może i miał rację, ale gdybym wpadł do kotła ze smołą, przynajmniej wiedziałbym, gdzie jestem. Nie to, żebym zasłużył na ten kocioł. Oczywiście święty nie byłem, ale piekło byłoby grubą przesadą. Dbałem o swoją starą i syna. Co z tego, że czasem wypiłem i zdarzyło mi się zdenerwować, skoro mieli co jeść i co na siebie włożyć? A jak przyłożyłem starej, to też nie za darmo. Sprawiedliwie się stało, że nie trafiłem do piekła. Ale w takim razie gdzie trafiłem? Miałem gdzieś, że nie spotkałem tu ojca, mógłbym mu jedynie dać w mordę za te wszystkie czasy. To myśl, że utknąłem gdzieś między światami, nie dawała mi spokoju. Jaki sens miało życie czy raczej egzystencja na cmentarzu? Nie musiałem jeść, nie musiałem pić. Nie odlewałem się. Nie odczuwałem żadnych potrzeb, jakie znałem. Po prostu spałem na swoim grobie, budziłem się i nie robiłem nic przez cały dzień, a potem znowu szedłem spać. Czy dzień, czy noc, zawsze było


19




tak samo ciemno i ponuro. Truposze spacerowali, rozmawiali, grali w karty, niektórzy podśpiewywali, pogwizdywali, leżąc na grobach jak na hamaku w środku lata. Potem zasypiali i po przebudzeniu znowu robili to samo. Na mój chłopski rozum nie miało to żadnego sensu i to mnie wnerwiało. Zastanawiałem się, ile Franek wie na temat tego miejsca. Spojrzałem na niego i wydał mi się strasznym głąbem. Siedział i nad niczym nie myślał. Brał to, co mu dano. Dano mu bezsensowną egzystencję na cmentarzu, to wziął, co się będzie zastanawiał. Jak moja stara. Była dobrą gospodynią, ale nie grzeszyła rozumem. Jak kroiła cebulę, to myślała o krojeniu cebuli, jak szorowała podłogę, to myślała o szorowaniu podłogi. Jak wracałem do domu łyknięty, to myślała o zawracaniu mi dupy. Syn to co innego, ten myślał za dużo. Wydawało mu się, że wszystkie rozumy pozjadał i próbował mi udowodnić, że jestem złym ojcem. Do końca nie udało mi się go naprostować. Może miał to po mnie, bo ja też się staremu nie dałem. Był z niego kawał skurczybyka – mam na myśli mojego starego – i jestem dumny, że nie poszedłem w jego ślady. Lubił wypić, ale czy to pijany, czy trzeźwy, zawsze bił matkę z byle powodu. Nienawidziłem tego, wolałem już, żeby to mi złoił skórę, ale on zostawiał dla mnie zaledwie obelgi, które nauczyłem się ignorować. Uderzył mnie tylko raz, matkę bił prawie codziennie. Miałem przez to poczucie winy, tym bardziej że wolałem się wynieść z domu, niż postawić ojcu, kiedy byłem na to wystarczająco silny. Nie mógłbym zrobić czegoś takiego swojemu synowi, więc i jemu czasem przyłożyłem, a ze starą rozprawiałem się, jak go nie było. Może się wydawać, że nie byłem dobrym mężem i ojcem, ale to nie była moja wina, że trafiłem na upierdliwą babę, która dała mi przemądrzałego syna.
        Franek otrzepywał swoje pogrzebowe odzienie z niewidzialnych pyłków. Z nudów spojrzał, na czyim grobie siedzi,


20




kiwnął sam do siebie głową i podrapał się po wysokim czole. Zachciało mi się śmiać, kiedy tak na niego patrzyłem.
        – Byłeś kiedyś za murem? – zapytałem.
        Zaskoczony moim pytaniem wydał z siebie gulgoczący dźwięk, a potem odpowiedział obojętnie:
        – Nie było po co.
        Czy mogłem się po nim spodziewać czegoś innego?
        – A wiesz, co tam jest?
        – Nic – odpowiedział, wzruszając ramionami. – Puste domy i ulice. Niektórzy tam byli, ale mi tutaj dobrze i nigdzie się nie wybieram.
        Chciałem zapytać o wiele innych spraw, ale lawirując pomiędzy grobami, zbliżał się do nas Wiesiek.
        – Wszędzie was szukam – powiedział zgorszony. – Zagracie w pokerka?
        – Karty się znalazły? – zapytał ucieszony Franek.
        – W kieszeni miałem – odpowiedział zmieszany Wiesiek. – Zapomniałem, że je tam włożyłem.
        – Najważniejsze, że już są. – Franek poderwał się z pomnika i zwrócił się do mnie: – Idziesz?
        – Zostanę tu chwilę – odpowiedziałem.
        Zrobili zdziwione miny, ale w końcu odeszli. Usłyszałem wątpliwie dyskretny ton Franka, który mówił do Wieśka:
        – Rodziców tam ma.
        Kiedy zniknęli mi z oczu, jeszcze raz spojrzałem na imiona moich rodziców wyryte w kamieniu. Gdzie teraz byli? Może i nie miałem ochoty na spotkanie ze starym, ale chciałem zobaczyć matkę. Być może nawet przeprosiłbym ją za to, że nie obroniłem jej przed ojcem. Czy za nią tęskniłem? Jeśli tak, to nie potrafiłem się do tego przyznać. Czy tęskniłem za czymkolwiek? Za sensem życia, którego tutaj nie było. Jak to możliwe, że komuś mogło być


21




tutaj dobrze? Wprawdzie w tej formie życia nie istniało poczucie nudy – nawet jeśli leżało się na grobie przez cały dzień, nie miało się poczucia monotonii – ale najgorsza dla mnie była niewiedza. Zastanawiałem się, czy zostanę tutaj na zawsze, czy to dopiero początek mojej drogi w zaświatach.
        Dźwignąłem się z grobu i poszedłem przed siebie bez pośpiechu, a może nawet ociągając się. Prawdopodobnie miałem dużo czasu, wyścig szczurów dla mnie już się skończył, więc nie było sensu spieszyć się z czymkolwiek. Mijałem towarzyszy niedoli pogrążonych w nieróbstwie lub innych bezproduktywnych czynnościach, kiwnąłem facetowi, który upychał do butonierki wyschnięty kwiat wyjęty z wazonu. Uśmiechnął się, ukazując żółtobrązowe zęby, i wrócił do swojego zajęcia.
        Dotarłem do bramy cmentarza. Niewielka furtka – część ogromnej żelaznej bramy – była uchylona, ale nikogo w pobliżu nie zauważyłem. Podszedłem bliżej i złapałem za kraty. Poznawałem niektóre budynki wyłaniające się z ciemności. Tak, to było miasto, w którym się urodziłem i w którym umarłem. Mogłem przejść przez bramę, opuścić cmentarz na chwilę lub na zawsze, ale rzeczywiście nie miałem po co, jak Franek. Umarłem i moje miejsce było na cmentarzu. Wyjście poza jego mury nie mogło przywrócić mi życia. Jeśli kogoś tam spotkam, będzie to z pewnością trup, więc czy był sens tam iść?
        Obróciłem się na pięcie i ruszyłem do swojej kwatery. Andrzej, Wiesiek i Franek grali w karty na pomniku tego ostatniego. Przerwali, widząc, że nadchodzę, ale nie miałem ochoty się przyłączyć. Położyłem się na swoim grobie odwrócony do nich plecami. Wrócili do gry, a ja, katując się dylematami i rozmyślaniami, wreszcie zapadłem w sen.
        Następnego dnia obudziłem się jeszcze przed Frankiem. Pochrapywał na swoim posłaniu z rękami pod głową. Leżał na


22




boku, a z jego otwartych ust ściekała strużka śliny. Zwlokłem się ze swojego miejsca spoczynku z zamiarem rozprostowania kości i zauważyłem grób, którego wcześniej nie było w pobliżu. Siedział na nim młody facet, który patrząc pod nogi, trzymał się obiema rękami za głowę i kiwał w przód i w tył. Przyglądałem mu się z zaciekawieniem i w końcu też mnie zauważył. Spoglądał przez chwilę, po czym zasłonił dłońmi oczy i zaczął się kiwać dwa razy szybciej.
        – Nowy – powiedziałem do siebie.
        Byłem ciekaw, ile tak będzie się kołysał, zanim zrozumie, co się z nim dzieje. Jakiś czas później zjawił się Andrzej i dołączając do mnie, przyglądał się widowisku.
        – Biedaczek – wyszeptał.
        Wiesiek właśnie budził Franka, kiedy nowy odsłonił oczy i patrzył na nas z rosnącym przerażeniem. Czekałem na rozwój wydarzeń, a Wiesiek zwyczajnie, jakby nigdy nic, zawołał:
        – Te, umiesz grać w pokera?
        Roześmiałem się na cały cmentarz z absurdu tej sytuacji. Machnąłem na to wszystko ręką i zacząłem poranną gimnastykę. Nowy, jakby trochę bardziej ośmielony, przestał się kołysać. Wstał nawet ze swojego marmuru i wtedy zobaczyłem, że jego prawa noga w eleganckich spodniach jest powykrzywiana we wszystkie strony. Z jego twarzą też coś było nie tak, ale było zbyt ciemno i stał za daleko, by się dokładnie przyjrzeć. Zrobił kilka kroków w naszym kierunku, ale zatrzymał się i spojrzał na swoją nogę, która wyraźnie nie działała, jak należy. Próbował zgiąć ją w kolanie, ale zgięła się nieznacznie także w trzech innych miejscach. W końcu z wielkim trudem dotarł do nas i przyglądał się każdemu z osobna przez dłuższy czas. My też badaliśmy zaciekawionymi spojrzeniami jego poturbowaną twarz. Musiał być młody, gdy umarł, ale nie wyglądał


23




imponująco, nawet jak na umarlaka. Jedno oko miał podbite i nie otwierało się zbyt szeroko. Z czoła wystawały liczne guzy, szczęka wyglądała na lekko przekrzywioną, a płatek ucha był naderwany. Ciekaw byłem, czy chłopak miał świadomość zmian, jakie zaszły w jego obliczu. W każdym razie Wiesiek nie pozostawił go na długo w błogiej nieświadomości.
        – Stary, ale wyglądasz! – powiedział, krzywiąc się. Oglądał z bliska guzy oszołomionego chłopaka, który sięgnął dłońmi do twarzy i na własny dotyk przekonał się, o czym mowa. Jego mina, kiedy wymacał swoje obrażenia, świadczyła, że jednak nie zdawał sobie z nich sprawy.
        – Jasna dupa! – zaklął, łapiąc za płatek niekompletnego ucha. – Się narobiło.
        Na swój potwornie egoistyczny sposób ucieszyłem się, że nie tylko ja miałem tak trudną śmierć. Zrobiło mi się trochę szkoda chłopaka dopiero, kiedy jego oczy napełniły się łzami.
        – Co ci się stało, przyjacielu? – zapytał ze szczerą troską Franek.
        – Ostatnie, co pamiętam, to że jechałem na motorze – odpowiedział nowy i głos mu się załamał.
        – Już, już… – Andrzej poklepał go po ramieniu.
        Młody usiadł na ławce i położył rękę na powykręcanym, przemieszczonym i Bóg jeden wie co jeszcze kolanie. Gdyby się rozpłakał, oddaliłbym się pod byle pretekstem, ale zdołał się opanować. Westchnął ciężko i podniósł wzrok na stojącego najbliżej Andrzeja.
        – Musiało boleć – stwierdziłem. Oczekiwałem opowieści o łamiących się kościach, miażdżonej czaszce i rozcieranym na asfalcie uchu. Może to brzmi potwornie, nie życzyłbym tego nikomu, ale musiała być jakaś sprawiedliwość na tamtym świecie.


24




        Nowy zastanawiał się chwilę, jakby próbował sobie przypomnieć.
        – Pamiętam tylko, że wszystko dokoła zawirowało – powiedział. – A potem… – Wytężał pamięć, ale ostatecznie wzruszył tylko ramionami. Na jego twarzy znowu pojawił się wyraz szoku i strachu. – Czy ja…?
        – No – przytaknął Andrzej.
        Zapadła chwila ciszy. Nie wiem, o czym myśleli tamci, mnie osobiście szlag jasny trafiał. Zawirowało mu w głowie i już. Jeszcze się śmiał mazgaić! Oglądał garnitur, w którym go pochowali.
        – A tyle razy mówiłem, że chcę być skremowany – zbulwersował się. Sięgnął do kieszeni marynarki, jakby spodziewał się tam drobnych albo papierosów. Oczywiście nie znalazł niczego. Splótł dłonie na podołku.
        Wyglądał jak siedem nieszczęść i przez chwilę przypominał mi syna. Poczułem jakiś dziwny ucisk w sercu i musiałem wziąć kilka dyskretnych głębokich oddechów, żeby się go pozbyć.
        – Ale to nie jest piekło, co? – zapytał nowy z miną nieszczęśliwego człowieka.
        Andrzej, Franek i Wiesiek spojrzeli po sobie i roześmiali się. To najwyraźniej nie pocieszyło chłopaka, bo dalej wyglądał, jakby był bliski rozpaczy.
        – Jak ci na imię, kolego? – zapytał Franek, żeby odwrócić jego uwagę.
        – Bartek.
        Wszyscy przedstawili mu się imieniem prócz mnie. Celowo trzymałem się na uboczu. Zresztą nie miałem ochoty na serdeczne powitania, pocieszanie i wymuszanie zainteresowania. Wycofałem się dyskretnie i poszedłem przed siebie.


25



do góry

Wykonane przez Onisoft.pl

2017 Wszelkie prawa zastrzeżone oceanksiazek.pl

Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl