Kategorie blog
Dzwonnik z cmentarza St. Johannis w Norymberdze
Dzwonnik z cmentarza St. Johannis w Norymberdze

 

 

 

 

 

 

 

 

 


 

 

Spis treści

 

WSTĘP............................................................................................................ 7

LATA 1965–1986 – JESZCZE W POLSCE.............................................................9

Skąd wziął się pomysł napisania tej książki.....................................................9

Rok 1984 – mój pierwszy wyjazd do Niemiec................................................25

Rok 1985 – drugi raz pojechałem z moim bratem ........................................43

Rok 1986 – moja trzecia, samotna, podróż do Niemiec .................................55

LATA 1987–2008....................................................................................... 72

Pamiętny rok 1987 – zamiast do Warszawy… pojechałem do Norymbergi...........72

Początki nie były łatwe.............................................................................. 96

Nocne tury do Düsseldorfu oraz Kolonii.......................................................99

Jeszcze raz studiować............................................................................. 104

Niecodzienne ogłoszenie w gazecie...........................................................106

Siedemdziesięciu siedmiu ewangelików i jeden katolik................................107

Jeszcze jeden, dodatkowy język................................................................109

Wielki remont......................................................................................... 110

Nasz kotek Lucky uratował nam życie........................................................113

Sen czy jawa.......................................................................................... 113

Praca w charakterze konserwatora zabytków.............................................115

Norymberski grabarz...............................................................................117

Ciekawa historia grobu Andreasa Paumgartnera....................................... 121

Pomnik pana Münzera – (Münzers Denkmal).............................................124

Grób Wita Stwosza – wielkiego mistrza późnego gotyku.............................125

Grób Albrechta Dürera – przedstawiciela niemieckiego renesansu...............127

Rzemieślnik z pięcioma żonami............................................................... 128

Ciekawostka na płycie nagrobnej J1–1619.................................................130

Nazwy dawniejszych zawodów na starych płytach nagrobnych...................131

Mądrości życiowe odczytane z grobowca J1–F30.......................................134

Grób Williama Wilsona........................................................................... 136

Kataster – księga zmarłych.................................................................... 137

Opowiastki grabarzy z naszego cmentarza................................................138

Kradzież jako wynik zbierackiej pasji........................................................145

Złapałem na cmentarzu groźnego przestępcę ..........................................146

List do Sebastiana................................................................................ 148

Projekt artystyczny „Übergänge” – przemijanie....................................... 149

Norymberga – miasto, w którym mieszkam............................................ 154

Białe szaleństwa na austriackich stokach górskich................................... 157

Wygraliśmy proces sądowy z urzędem pracy........................................... 166

Od Nowego Jorku do San Francisco w 23 dni.......................................... 168

Powroty do Polski.................................................................................. 183

LATA 2009–2019.......................................................................................... 190

Czym się zajmuję? Mój przeciętny dzień pracy........................................190

Niesamowite! Znowu mamy się przeprowadzać?.....................................191

Jak ten czas szybko ucieka! Już jestem emerytem...................................199

Człowiek czasem choruje...................................................................... 202

Mam kilku imienników.......................................................................... 205

Geldregen – deszcz pieniędzy................................................................ 212

Moja miłość do muzyki Fryderyka Chopina rodziła się w Lubszy................214

Moja kuzynka z Wrocławia – prof. dr hab. Maria Zduniak..........................220

ZAKOŃCZENIE............................................................................................ 225

Postscriptum........................................................................................ 228

FOTOGRAFIE Z ARCHIWUM AUTORA ...........................................................229

 


 

 

WSTĘP


     Szanowny Czytelniku!

     Cieszę się, że zainteresowałeś się moją książką. Mam nadzieję, że zawarte w niej wspomnienia i opisy moich kolei życiowych na obczyźnie będziesz czytać z zainteresowaniem i przynajmniej poznasz cząstkę tych problemów, z jakimi tutaj, w Niemczech, musiałem/ musieliśmy się borykać. Pojęcie „borykać się” jest zbyt łagodnym określeniem większości spraw, z jakimi musieliśmy się konfrontować, zwłaszcza w pierwszym okresie naszego pobytu na terenie Niemiec, to jest pod koniec lat osiemdziesiątych oraz na początku lat dziewięćdziesiątych minionego stulecia.
     Bez tych przeróżnych zawiłości, jakie nam całymi garściami serwowało codzienne życie, bylibyśmy z pewnością bardziej szczęśliwi i z większym optymizmem spoglądalibyśmy w przyszłość. Zawsze jednak w najbardziej zaskakujących nas sytuacjach potrafiliśmy znaleźć właściwe rozwiązania.
     Potoczne powiedzenie „Polak potrafi” potwierdzało się coraz częściej i to nie tylko w naszym przypadku. W większości sytuacji wystarczały zwykle: spryt, wrodzona zaradność, organizatorska smykałka, pomysłowość, szybka decyzja czy też prowizoryczne, a więc tymczasowe rozwiązanie czegoś, co jednak, mimo wszystko, wytrzymywało próbę czasu! Skąd my, Polacy, to znamy? A dodając do tego takie najbardziej podstawowe cechy kultury osobistej, jak uprzejmość, szczerość, bezpośredniość, połączone z odrobiną humoru i koniecznie uśmiechem na twarzy, zawsze udawało się nam osiągnąć zamierzony cel.
     W ciągu trzydziestu dwóch lat pobytu w Niemczech tylko jeden raz byliśmy zmuszeni skorzystać z usług adwokata – z dużym zresztą sukcesem – ale o tym napiszę w dalszych rozdziałach tej książki. A teraz muszę się przyznać, że ja nigdy nie planowałem o czymkolwiek pisać, a tym bardziej wydać tego potem w formie książkowej. W szkole też nie byłem orłem w przedmiotach humanistycznych. Jak raz pozwoliłem pofolgować swojej fantazji i w jednym z wypracowań z języka polskiego pięknie opisałem treść oglądanego kilka dni wcześniej filmu przyrodniczego o pieskach preriowych, to… jedyną reakcją zarówno nauczycielki, jak i kilku uczniów było pytanie, z czego to odpisałem. Nie było wtedy ani pochwały, ani dobrej oceny…, więc nie było też żadnej motywacji, ani zachęty do pisania kolejnych wypracowań, które z tego przedmiotu zadawano.

     Nie miało zatem najmniejszego sensu „puszczanie wodzy fantazji” czy tworzenie czegoś nowego, niespotykanego bądź piękniejszego, bo z góry było to skazane na krytykę, a nawet ironię. Dzisiaj, oczywiście, żałuję, że wtedy nie próbowałem „walczyć i bić się o swoje”. Zbyt szybko się wtedy zniechęcałem i poddawałem, co potem niekorzystnie się na mnie odbiło.
     Takiego pedagogicznego błędu starałem się unikać za wszelką cenę, gdy sam zostałem nauczycielem. Zawsze pozwalałem moim uczniom odczuć, że wierzę w ich zdolności

 


                                                               DZWONNIK Z CMENTARZA ST. JOHANNIS W NORYMBERDZE


 



i możliwości. Nigdy ich nie zniechęcałem, tak jak kiedyś czyniono to w stosunku do mnie. Dlatego mogłem wyzwolić w nich przeogromny potencjał, zapał i chęć do nauki, a efekty nie pozwoliły na siebie długo czekać. Ale o tym później.
     Nasz pobyt w Niemczech to ogromna liczba spostrzeżeń, przeżyć i doświadczeń życiowych, jakich dane nam było tutaj na własnej skórze doznać, a nieraz boleśnie odczuć.
     Na szczęście jednak… nie były to tylko niepowodzenia, rozczarowania czy porażki, ale również małe i duże osiągnięcia. Stąd też doszedłem do wniosku, że warto, a nawet trzeba było to koniecznie w jakiejś formie utrwalić, z jednoczesnym wyciągnięciem wniosków, co oznaczać mogło tylko jedno: wszystko to opisać w formie książkowej, czyli napisać własną biografię.
Nie byłoby to w ogóle możliwe bez moich licznych notatek i zapisków, które zawsze, wszędzie i niejako automatycznie sporządzałem. A są to notatki i spostrzeżenia w rocznych, grubych kalendarzach, zapiski i uwagi, jakich mam pełno z licznych podróży, na przykład z naszych urlopów. Poza tym są to szczegółowe opisy z moich kilku wyjazdów na winobrania do Niemiec w latach 1984–1986, czyli pierwszych kontaktów z tym krajem. Wtedy jeszcze nie myślałem o wyjeździe na stałe, a tym bardziej o pisaniu jakiejkolwiek książki. Wyjazdy te jednak w dużej mierze przyczyniły się do późniejszych przemyśleń i decyzji. Dzięki nim na tyle poznałem zupełnie mi obcy język, że mogłem nim potem całkiem swobodnie się posługiwać. To było wspaniałe uczucie!
     Książkę wydaję w języku polskim, a to ze względu na moją liczną rodzinę i wielu przyjaciół oraz znajomych mieszkających w mojej Ojczyźnie. Nie wykluczam, że kiedyś podejmę się również tłumaczenia tej książki na język niemiecki. Może uda mi się nakłonić moją córkę do takiego wspólnego przedsięwzięcia. Bądź co bądź zna język polski wcale nie gorzej od języka niemieckiego, nie mówiąc już o językach angielskim i francuskim, które były obowiązkowe w gimnazjum, do którego uczęszczała.
     Jednak główną przyczyną, która skłoniła mnie do napisania tej książki, stał się przypadkowy, internetowy, kontakt z moimi byłymi uczniami ze Szkoły Podstawowej nr 17 w Tychach. Tak zatem – korzystając z okazji – chciałbym teraz powiedzieć:

     DZIĘKUJĘ WAM WSZYSTKIM ZA KONTAKT, ZA WSPANIAŁE MAILE I LISTY, ZA SŁOWA ZACHĘTY I PODTRZYMYWANIE MNIE NA DUCHU W TRAKCIE PISANIA TEJ KSIĄŻKI. JESTEŚCIE WSPANIALI! TA KSIĄŻKA TO W DUŻYM STOPNIU RÓWNIEŻ WASZA ZASŁUGA!

     A o tym moim pierwszym kontakcie znaleźć można informacje w rozdziale pt. Skąd wziął się pomysł napisania książki. Skoro już tak bardzo chcieliście wszystko o mnie wiedzieć, posłuchałem Was i prawie wszystko o sobie napisałem. W ten sposób odrobiłem swoje „zadanie domowe”, a teraz na Was kolej! Dlatego zarówno Wam, jak i wszystkim pozostałym Czytelnikom mojej biografii życzę przyjemnej lektury. Jednocześnie wyrażam nadzieję, że opisane na jej kartach wydarzenia zaciekawią czytających i – być może – w przyszłości zachęcą do utrwalenia własnych wspomnień z minionych lat życia.

Stefan J. Lorenz

 


 

LATA 1965–1986 – JESZCZE W POLSCE

SKĄD WZIĄŁ SIĘ POMYSŁ NAPISANIA TEJ KSIĄŻKI


     Tak naprawdę to napisanie tej książki jest w większości – jak już wspomniałem we Wstępie – zasługą moich byłych uczniów z pamiętnej „Siedemnastki” – nowej tysiąclatki w Tychach. To właśnie tam rozpoczęła się moja kariera zawodowa we wrześniu 1965 roku, po ukończeniu dwuletniego Studium Nauczycielskiego w Katowicach. A jeśli chodzi o pisanie książki, to było tak…
     Pod koniec roku 2008 z ciekawości zajrzałem na portal Nasza Klasa www.nk.pl.
     Chciałem koniecznie wiedzieć, czy ktoś z moich dawniejszych koleżanek i kolegów po fachu (czyli z tak zwanego grona nauczycielskiego) zapisał się tam. Aby móc swobodnie poruszać się po tym portalu, musiałem się zarejestrować, podając swoje dane osobowe. Były to jednocześnie moje pierwsze kroki w sferze internetu i popełniłem pomyłkę, której efektem stało się jednoczesne założenie sobie aż dwóch profili na tymże portalu. Potem nazwałem je kolejno „Stary profil” i „Nowy profil”. Można to sprawdzić poprzez zalogowanie się na owym portalu i wpisaniu mojego nazwiska, oczywiście prawdziwego nazwiska, a nie pseudonimu, którego użyłem, pisząc tę biografię. Moi dawni wychowankowie z byłych szóstych, siódmych i ósmych klas, gdzie uczyłem fizyki, przekazywali sobie tę wiadomość pocztą pantoflową i w dodatku z szybkością błyskawicy.
     Ktoś wtedy napisał: „Nasz fizyk jest w nk!”. No i tak się zaczęło…
     Prawie każdego dnia miałem na moich profilach następnych, kolejnych znajomych, czyli moich byłych uczniów z lat 1965–1977. W ciągu zaledwie kilku tygodni liczba ta urosła do prawie 150. Każdy z moich byłych uczniów chciał o mnie jak najwięcej wiedzieć, co aktualnie robię, gdzie mieszkam i w ogóle jak mi się powodzi. Dla przykładu przytoczę jedną z wielu wypowiedzi: Serdecznie pozdrawiam i witam. Już wcześniej wspominaliśmy i szukaliśmy Pana. Nareszcie doczekaliśmy się naszego ulubionego nauczyciela!
     Nie mogę więc w tym miejscu oprzeć się chęci zacytowania Waszych pierwszych wpisów, czyli komentarzy, jakie się pojawiły w listopadzie 2008 roku na moich profilach. To są przecież Wasze wpisy! To są wpisy moich kochanych uczniów sprzed dokładnie jedenastu lat! Moją winą jest jedynie to, że tak długo zastanawiałem się nad sensem wydania tej biografii. To jest tylko i wyłącznie Wasza zasługa, że książka ta ujrzy światło dzienne. A oto garść tych cytatów:

     – Witam! Nareszcie ktoś ma ciekawy profil. Czytałam jednym tchem.
     Nie wiem, czy mnie Pan pamięta, ale ja doskonale. Pan był moim i mojego brata wychowawcą. Mile wspominam te czasy. Pozdrawiam – Gabriela G.

 


10                                                              DZWONNIK Z CMENTARZA ST. JOHANNIS W NORYMBERDZE



     – Witam, Panie Stefanie! Miło wspominam Pana zajęcia z fizy oraz krótką przygodę z fotografią. Mój „Druh”, niestety, nie zachęcał do tego hobby. Pozdrowienia – Roland K.

     – Witam i serdecznie pozdrawiam Pana Profesora. Z zainteresowaniem przeczytałam historię Pana życia i o Jego wszechstronnych zainteresowaniach. Jest Pan niezwykłym człowiekiem. Zawsze mile będę wspominać lekcje, które Pan prowadził – Małgorzata S.

     – Nigdy nie zapominaj najpiękniejszych dni Twego życia! Wracaj do nich, ilekroć w Twym życiu wszystko zaczyna się walić – Ilona S.K.

     – Panie Stefanie, jest Pan niesamowitym człowiekiem. Tak pięknie Pan wszystko opisuje. Myślę, że nie tylko mnie się to podoba. Cudownie tak czytać, wspominając. Szkoda, że tylko Pan się wpisał do NK. Oj, długo by można wspominać i rozmawiać, tym bardziej że weszłam w grono nauczycielskie jako pracownik. Pozdrawiamy serdecznie i czekamy na dalsze komentarze – Irena J.Ch.

     – Chętnie czytam Pana wpisy-wyznania! Ja czytam je jak odcinki powieści! Pozdrawiam – Grażyna P.Sz.

     – Szanowny Panie Profesorze! (Za naszych czasów tak się tytułowało nauczycieli – rocznik 1957). Z zapartym tchem przeczytałam Pana wpisy, z jakże ciekawymi historyjkami. Jestem zaskoczona. Pan – fizyk, z takim humanistycznym zacięciem. Miałam zaszczyt być Pana uczennicą w Szkole Podstawowej nr 17 w Tychach. Łączę wyrazy szacunku – Ewa D.

     – Byłem, przeczytałem i… podziwiam! Dotyczy to obydwu profili. Teraz już nie wiem, czy jestem wśród tych, którym się zazdrości, czy wśród tych, którzy zazdroszczą! Pozdrawiam – Adam M.S.

W trakcie pisania przesyłałem moim serdecznym znajomym niektóre fragmenty mej książki z prośbą o szczere ustosunkowanie się do przedstawianych treści i obiektywną opinię. Oto niektóre z ich odpowiedzi:

     – Podziwiam Cię, że tak skrupulatnie analizujesz swoje życie i potrafisz je opisywać. Jesteś niesamowity w pisaniu. Nie znałam Cię z tej strony, bo nie było wcześniej takiej okazji. Masz świetny „język”, lekkość w wyrażaniu swoich myśli. Po prostu urodzony pisarz. Nie żartuję, czytałam „wbita” w krzesło!
     – Niesamowite! Andrzej Wajda zrobiłby z tego świetny film. Podziwiam Twoje poczucie humoru, kiedy o tym wspominasz. Nie było Wam lekko, jak widzę. Naturę masz delikatną, więc musiało Cię to bardzo niszczyć, ale i zahartować na przyszłość. Ale jeśli się ma u boku kochaną i kochającą osobę, to można wszystko znieść.
Dziękuję za zwierzenia.

     – Pytasz, co sądzę o Twojej biografii. Nadaje się na scenariusz filmu. Gdybyś to jako pisarz wymyślił, to byłby to doskonały materiał, ale przecież Ty to przeżyłeś „na własnej

 


LATA 1965–1986 – JESZCZE W POLSCE                                                                                   11


 


skórze”. Podziwiam. Wracając do Twojej książki, to widać, że było Ci bardzo „pod górkę”. Jeśli teraz jest już wszystko poukładane i jesteś szczęśliwy, to opłacało się to wszystko.
Nie wiem, czy byłabym zdolna to wszystko, co opisałeś, przejść.

     – Bardzo płynnie się czyta to, co napisałeś. Masz łatwość przekazywania myśli. Myślę, że byłby to dobry materiał na scenariusz filmowy. Takie ciekawe doświadczenia Polaka w trudnych czasach. Trochę pomagało Ci jednak to, że miałeś w różnych miejscowościach rodzinę.

     – Hallo, Stefan – witam! Oniemiałam z wrażenia, gdy otrzymałam przesyłkę od Ciebie. Przeczytałam uważnie i jestem pod wrażeniem narracji w opisach z detalami. Odnośnie do Twojej książki: masz talent i lekkie pióro, więc pisz dla potomnych o czasach, w których los kazał nam uczestniczyć na dobre i na złe.

     Odnalazłem też potem dwie osoby z mojego grona, ale najwięcej było moich byłych uczniów i wychowanków z tej szkoły. Jakaż to była niesamowita dla mnie niespodzianka! Dawniej byli to dla mnie kilkunastoletni uczniowie: Janek, Ewa, Stasia, Bożena, Irena, Krzysztof, Gabriela, Marek, Piotr, Roland, Jolanta, Lilia czy Adam. A po tych trzydziestu, czterdziestu latach zacząłem korespondować (mailować) z dorosłymi już ludźmi, nierzadko w roli babć i dziadków w wieku 45–55 lat, do których nadal zwracam się po imieniu.
     Niesamowite, jakie przeróżne koleje losu przechodzili oni w ciągu tych 30–40 lat. Wielu z nich mogłoby – podobnie jak ja – napisać książkę na temat własnych perypetii życiowych. Część z nich – również podobnie jak ja – wyjechała za granicę. Może uda mi się chociaż kilku z nich zachęcić do przelania na papier ich przeróżnych przygód życiowych i losowych przypadków. Jedna z takich osób to Ewka D., bardzo dobra uczennica, a w kilka lat później jeszcze lepsza sportsmenka, wspaniała narciarka, zawodniczka kadry narodowej. Niestety, dla niej los czy przeznaczenie nie były przychylne i bardzo ciężko ją doświadczyły, bo już od dłuższego czasu porusza się tylko za pomocą wózka inwalidzkiego. Przeczytałem kilka wpisów w jej blogu na portalu www.onet.pl (układ-z-życiem).
     Spora część tych osób to prawie stali bywalcy innych portali internetowych, na których i ja się zameldowałem i coś pisałem lub umieszczałem zdjęcia. Z wieloma regularnie koresponduję i do dnia dzisiejszego wymieniamy sobie ciekawe maile. Dlatego też chciałbym już na samym wstępie podziękować wszystkim tym, którzy podsuwali mi pomysł napisania takiej książki i nieustannie dodawali otuchy, abym uparcie i wytrwale dążył do celu i abym… broń Boże, nie zmienił zdania.
     Pierwszą wzmiankę o ewentualnej możliwości napisania książki przekazałem już w listopadzie 2008 roku na moim profilu w portalu Nasza Klasa, gdzie wówczas oświadczyłem: „Moje życie było i nadal jest bardzo ciekawe i urozmaicone. Cały czas myślę, czy nie warto byłoby tych wszystkich moich wspomnień, wrażeń, przygód i doświadczeń życiowych zamknąć w formie książkowej”. Wtedy było to tylko takie wtrącone i wcale niewiążące zdanie. Jak widać, nieraz nawet najśmielsze marzenia potrafią przeobrazić się w rzeczywistość.
     Napisanie książki to nie taka prosta sprawa, jakby się mogło wydawać. Przekonałem się o tym, przymierzając się do napisania niniejszej części wstępnej, a nawet jeszcze wcześniej,

 


12                                                              DZWONNIK Z CMENTARZA ST. JOHANNIS W NORYMBERDZE



gdy nie potrafiłem się zdecydować na wybór tytułu. Przygotowałem kilka wariantów, lecz dokonanie wyboru przychodziło z trudem. Podaję niektóre przykłady: TAGEBUCH – mój pamiętnik, Wspomnienia z pobytu w Niemczech, Wspomnienia Emigranta, Autobiografia, Pamiętnik z ćwierćwiecza, Dzwonnik z St. Johannis (podpatrzone z powieści Wiktora Hugo, a także z opartego na niej filmu pt. Dzwonnik z Notre Dame).


* * *

     Właściwie całe moje dotychczasowe życie można by po prostu nazwać „wielką przygodą”.                 Przynajmniej ja to tak odczuwam. A przygoda ta zaczęła się już w okresie mojej pierwszej pracy zawodowej w charakterze nauczyciela fizyki w Szkole Podstawowej nr 17 w Tychach. Bardzo miło wspominam moje pierwsze lata nauczania, kiedy to organizowałem nową pracownię fizyczną, wyposażoną w duże zaplecze pomocy naukowych. Często jeździło się do
CEZAS-u (Centrali Zaopatrzenia Szkół) w Bytomiu, gdzie kupowało się pomoce naukowe.
     Kierownictwo szkoły powierzyło mi prowadzenie kółka fotograficznego. W jednym z pomieszczeń gabinetu fizycznego urządziłem tak zwaną ciemnię fotograficzną. Należało w tym celu w pomieszczeniu pomalować czarną farbą wszystkie szyby w oknie, a na dodatek zasłonić je czarnym suknem. Kupiłem również niezbędny sprzęt: powiększalnik Krokus do robienia odbitek, koreksy do wywoływania filmów, kuwety na wywoływacz i utrwalacz, szczypce, czasomierz elektryczny, dwa reflektory, żarówki ciemniowe, no i oczywiście różnego formatu światłoczuły papier fotograficzny. Filmy kupowało się w metalowych puszkach, a potem – już w idealnej ciemni – cięło się je na odpowiednie kawałki i nawijało na kasety (szpule).
     Poniżej jedno z niewielu zachowanych zdjęć z tamtych czasów.

 

     Kontrola temperatury płynu do „wywoływania” filmów czarno-białych. Po lewej stronie zdjęcie Bożenki Dawid (muzyka) oraz Bogusi Cwynar (plastyka i nauczanie początkowe)

 


 

LATA 1965–1986 – JESZCZE W POLSCE                                                                                   13


 


Jeszcze inne zdjęcia, które przechowały się z tamtego okresu pracy:

Spotkanie Artystów Plastyków w SP nr 17 w roku 1968. Od lewej – Witek Pluta, Staszek Kocur, Eryk Pudełko, Celina Langer. Ja stoję i przyglądam się dyskusji


W szkolnej ciemni fotograficznej ze Staszkiem Kocurem. Po lewej stronie jedno ze zdjęć Krzysztofa Krawczyka, które zrobiłem w Mikołowie po koncercie Trubadurów

     Moim niezawodnym aparatem była Praktica MTL – tylko na 36 zdjęć! Aparat ten wszędzie mi towarzyszył. Członkowie kółka fotograficznego przynosili na zajęcia swoje prywatne aparaty. Pamiętam te dawniejsze popularne aparaty, jak na przykład Zorka, Smiena, Zenit, Start 66, Ami, Pentacon, Fenix, Alfa. Ciekawe, kto jeszcze sobie te marki przypomina?
     Czy pamięta ktoś jeszcze aparat Druh albo Druh-synchro, na duże szpule z błoną fotograficzną do zdjęć 6 × 6 centymetrów lub 6 × 4,5 centymetra? Na tej błonie, przesuwanej ręcznie, mieściło się około 12 zdjęć. A dzisiaj – na malutkiej karcie pamięciowej (SD Card) mieści się kilka lub kilkanaście tysięcy zdjęć o nieporównanie lepszej jakości niż te dawniejsze czarno-
-białe fotki! Fantastyczny jest ten współczesny, coraz szybszy rozwój techniki.
     W 1970 roku efektem mojej, pełnej zaangażowania, pracy była nagroda w formie wyjazdu na tygodniowy kurs fotograficzny do Poznania. Była to dla mnie okazja nie tylko do pogłębienia wiedzy w zakresie fotografiki, ale również do ciekawych spotkań i wymiany doświadczeń ze znanymi fotografikami. Uczestniczyliśmy tam w tak zwanych plenerach fotograficznych, podczas których wspólnie omawiało się przywiezione ze sobą zdjęcia. Nie wiedziałem, że można było tak dużo skorzystać i tak wiele nauczyć się w tak krótkim czasie. Poniższe zdjęcie jest jedynym z tego kursu fotograficznego w Poznaniu.

Na kursie fotograficznym w Poznaniu w roku 1970. Miałem wtedy 26 lat.
Zawsze z nieodłączną kamerą Praktica MTL

     W tyskiej „Siedemnastce” prowadzona była też klasa dla szczególnie uzdolnionych uczniów z kilku sąsiednich szkół osiedla „B”. W tym celu wytypowano we wspomnianych szkołach uczniów wykazujących nieprzeciętne zdolności w zakresie przedmiotów ścisłych, a więc matematyki i fizyki. Ten pedagogiczny eksperyment trwał, niestety, zaledwie trzy lata. Miałem okazję prowadzić tam lekcje fizyki w klasie ósmej.
     To było coś fantastycznego, jak szybko omawiało się z młodzieżą obowiązkowy materiał nauczania, aby potem zajmować się bardziej interesującymi zagadnieniami z poszerzonego programu.

 


 

LATA 1965–1986 – JESZCZE W POLSCE                                                                                   15


 


     Pamiętam, jak całymi godzinami rozwiązywałem z nimi zadania przygotowujące do olimpiady fizycznej na szczeblu powiatowym. Trójka moich uczniów nie miała żadnych problemów, aby w powiatowej olimpiadzie zwyciężyć i zakwalifikować się tym samym na kolejny szczebel – czyli na olimpiadę wojewódzką w Katowicach. Również tam okazali się najlepsi, zdobywając pierwsze, trzecie i piąte miejsce. Do dziś mam zachowane podziękowanie Wicekuratora Okręgu Szkolnego w Katowicach Zdzisława Rabickiego z czerwca 1972 roku: Za dobre przygotowanie uczniów w zakresie fizyki do III Wojewódzkiego Konkursu dla klas VIII pod hasłem: NAJZDOLNIEJSI UCZNIOWIE NASZYCH SZKÓŁ. Pięć miesięcy później cieszyłem się jeszcze bardziej, gdyż otrzymałem nagrodę pieniężną w wysokości 2500 złotych od Kuratora Okręgu Szkolnego: Za wybitne osiągnięcia w pracy dydaktycznej
i wychowawczej.


Z rąk Wicekuratora Okręgu Szkolnego w Katowicach otrzymałem podziękowanie za przygotowanie moich wychowanków do olimpiady wojewódzkiej z fizyki. Na olimpiadzie powiatowej zdobyli oni 1, 2 i 3 miejsce, a na wojewódzkiej – 1, 3 i 5 miejsce

 

     A moi podopieczni z tego okresu? Ciekaw jestem, jak poukładali sobie życie ci zdolni olimpijczycy. Może los pozwoli mi spotkać się kiedyś z Piotrem, Joanną i Karoliną. Dotychczasowe poszukiwania tej mojej trójki na różnych portalach internetowych okazały się, niestety, bezowocne. Trzeba jednak wierzyć w przysłowie: „Góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem zawsze”.
     Ciekawe, ilu z Was, uczniów, przypomina sobie jedną z moich pamiętnych lekcji fizyki, gdy po nieudanym eksperymencie na stole pojawiła się kałuża krwi! Na szczęście mojej krwi! Jeden z tematów wiązał się z zasadą działania destylacji. Miała to być praktyczna demonstracja za pomocą jakiegoś prostego urządzenia. Do tego celu przygotowałem sobie

 


16                                                    DZWONNIK Z CMENTARZA ST. JOHANNIS W NORYMBERDZE



wcześniej palnik gazowy, trójnóg z metalową podkładką i krążkiem azbestowym, szklane naczynie, czyli kolbę, kilka szklanych rurek, parę korków, menzurkę oraz chłodnicę do przepływu zimnej wody. To było jedyne doświadczenie z fizyki, którego nie dokończyłem na tej samej lekcji, bo się nieszczęśliwie skaleczyłem i musiałem udać się natychmiast do szkolnej pielęgniarki na parterze, aby mi w sposób fachowy zrobiła opatrunek. Co się takiego stało?
     W trakcie montowania tych poszczególnych części miałem szklaną rurkę włożyć do wcześniej przygotowanego korka z otworem w środku. Widocznie wykonany przeze mnie otwór nie był na tyle duży, bo szklana rurka „nie miała ochoty” do niego wejść! Zamiast powiększyć ten otwór, powtórzyłem tę czynność po raz drugi – tym razem z jeszcze większą siłą! Korek trzymałem w lewej ręce, a w prawej tę szklaną rurkę. Jakość owej rurki prawdopodobnie nie była wystarczająco dobra (albo ja miałem tego dnia za dużo energii), bo rurka złamała się w samym środku. To był zbyt mały ułamek sekundy, aby zareagować i nie dopuścić do katastrofy. Lewa część pękniętej rurki, o diabelnie ostrych brzegach, „przeleciała” wzdłuż wskazującego palca mojej prawej ręki! Momentalnie polała się krew, „zalewając” część katedry oraz położone tam rzeczy, między innymi dziennik lekcyjny! Pamiętam dokładnie, jak w sekundę później byłem już na tyle opanowany, że z uśmiechem wyciągnąłem z kieszeni chusteczkę, obwijając nią mocno krwawiący palec. Do dziś na wskazującym palcu prawej ręki mam widoczną bliznę długości 6 centymetrów. Ładna pamiątka z tamtych szkolnych czasów! Najszybciej uczy się człowiek na własnych błędach.
     W trzy lata później Związek Nauczycielstwa Polskiego w Warszawie zaproponował mi dwutygodniowy wyjazd do ZSRR. Tym razem była to wycieczka częściowo odpłatna dla
„aktywnych i dobrze zapowiadających się fotografików” – tym razem również dla nauczycieli kółek fotograficznych. W pierwszym tygodniu naszego pobytu tamże zwiedzaliśmy Lwów, Kijów i Odessę. W następnym tygodniu natomiast odbyliśmy wspaniały i niezapomniany rejs po Morzu Czarnym. Płynęliśmy ośmiopiętrowym statkiem pasażerskim „Szota Rustaweli” – nazwanym tak na cześć gruzińskiego poety z XII wieku. Pierwszy postój był w porcie Jałta na Półwyspie Krymskim. Mieliśmy wtedy cały dzień do dyspozycji na zwiedzanie tego pięknego miasta portowego. Wieczorem wróciliśmy na statek i całą noc płynęliśmy do następnego portu. W ten sposób kolejno zwiedziliśmy następujące miasta portowe Morza Czarnego: Noworosyjsk, Soczi, Suchumi oraz Batumi z przepięknymi ogrodami botanicznymi. Jaka szkoda, że wtedy nie było jeszcze tych wspaniałych aparatów cyfrowych, które mamy dzisiaj.
     Krótko pracowałem również w redakcji tygodnika „Echo Tyskie”, na tak zwanej umowie-
-zleceniu. Pani redaktor, Natalia Stachowiak, przeprowadzała wywiady, a moim zadaniem było wykonywanie zdjęć. Do dziś jako pamiątkę z „Echa Tyskiego” przechowuję zaświadczenie, potwierdzające, że byłem „współpracownikiem Redakcji”, w związku z czym proszono władze „o udzielenie [mi] pomocy w wykonywaniu obowiązków fotoreporterskich”.
     To był rok 1971. Raz przeprowadzałem wywiad z tyskim artystą malarzem Erykiem Pudełko, innym razem robiłem zdjęcia Silnej Grupie pod Wezwaniem – zespołowi założonemu w 1968 przez Kazimierza Grześkowiaka, Tadeusza Chyłę i Jacka Nieżychowskiego z ich znanymi komediowymi piosenkami: Chłop żywemu nie przepuści, To je moje czy też Ballada o cysorzu.

 


LATA 1965–1986 – JESZCZE W POLSCE                                                                                   17



     Kiedy indziej znów fotografowałem zespół Niebiesko-Czarni z kompozytorem i aranżerem Wojciechem Kordą oraz prześwietną solistką Adrianną Rusowicz, którzy występowali w Teatrze Małym w Tychach. W Mikołowie byłem kiedyś na koncercie zespołu Trubadurzy. Prawdopodobnie był to rok 1969. Wielu z Was pamięta zapewne ich pierwsze występy w składzie: Krzysztof Krawczyk, Sławomir Kowalewski, Marian Lichtman oraz Halina Żytkowiak. Halina była żoną Krzysztofa; zmarła w marcu 2011 roku w Los Angeles.
     Pamiętam, jak udało mi się wtedy namówić Krzysztofa Krawczyka na wykonanie kilku zdjęć niedaleko domu kultury w moim rodzinnym mieście. Pierwsze próbki mogłem mu pokazać już nazajutrz w Tychach, w czasie ich kolejnego występu w Teatrze Małym. Zdjęcia musiały być wyjątkowo udane, bo bardzo przypadły Krawczykowi do gustu i zaraz zamówił wykonanie większej ich liczby, gdzieś ponad 700 sztuk! Następnego dnia Trubadurzy mieli w Katowicach ostatni występ na Śląsku. Wynikało z tego, że czasu pozostało mi raczej niewiele. Praktycznie tylko jedna noc! Nawet nie było mowy, aby pojechać do domu, coś zjeść i chociaż trochę się przespać. Pracowałem prawie do samego rana i nikt nie wiedział, że ja całą noc spędziłem w ciemni fotograficznej, na zapleczu pracowni fizycznej. W niecałe dwie godziny później zaś prowadziłem normalne zajęcia lekcyjne z fizyki, tak jakby nigdy nic. Zaraz po lekcjach pojechałem ze zdjęciami do Katowic, a Krawczyka odnalazłem w hotelu niedaleko dworca kolejowego. Widziałem, że był bardzo zadowolony. Prawdopodobnie nie wierzył, że uda mi się w tak krótkim czasie wykonać wszystkie zamówione przez niego zdjęcia.

     Do mojego życiorysu można też wpisać, trwający trzy lata (1972–1975), okres pracy w ośrodku metodyczno-przedmiotowym w charakterze wizytatora w zakresie fizyki na cały powiat tyski. Do takiego awansu zawodowego, w wieku zaledwie 28 lat, w dużym stopniu przyczyniły się moje osiągnięcia, a raczej osiągnięcia moich podopiecznych na kolejnych olimpiadach z fizyki. Praca wizytatora przedmiotowego polegała głównie na wyjazdach do szkół powiatu tyskiego na tak zwane hospitacje, czyli kontrole lekcyjne. Jeździłem najczęściej z Jurkiem Czarskim, któremu podlegała matematyka. Miałem wtedy okazję poznać pracę innych nauczycieli fizyki w wielu różnych miejscowościach wraz z ich problemami i bolączkami. Hospitacje takie kończyły się wspólnym omówieniem danej lekcji i wystawieniem oceny hospitowanemu nauczycielowi bądź nauczycielce. W rozmowach tych uczestniczył zawsze kierownik danej placówki. Wszak w końcu musiał wiedzieć, jak dobrego (lub złego!) ma u siebie nauczyciela.

     Z Jurkiem Czarskim jeździliśmy po całym powiecie tyskim nie tylko służbowo. Czasami organizowaliśmy sobie jedno lub dwudniowe wypady do Beskidu Śląskiego lub Beskidu Żywieckiego. Wędrówki wzdłuż szlaków górskich były naszą wielką namiętnością. Niestety nie mam żadnego z Jurkiem zdjęcia. Z tych górskich wypadów mam tylko to zdjęcie z sąsiedniej strony.

 


 

18                                                    DZWONNIK Z CMENTARZA ST. JOHANNIS W NORYMBERDZE


 

 

To zdjęcie z przygodnie napotkanym psem w Ujsołach zrobił mi Jurek Czarski

     Potem był okres moich wieczorowych studiów magisterskich (1974–1977) na Wydziale Matematyki, Fizyki i Chemii (sekcja nauczycielska) Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. To był wyjątkowy czas w moim życiu – studia oraz jednoczesne organizowanie wzorcowej pracowni do zajęć z fizyki w klasach VI, VII i VIII w Szkole Podstawowej nr 20 w Tychach. Po tak zwanej reorganizacji urzędów powiatowych i jednoczesnej likwidacji ośrodków metodycznych zostaliśmy wszyscy „zdegradowani” z wizytatorów do rangi „szeregowych nauczycieli”, co łączyło się z bardzo dużym uszczerbkiem finansowym (delikatnie mówiąc) i zwiększeniem obowiązkowej tygodniowej liczby godzin nauczania. Dla wizytatorów nie było to po myśli – łącznie ze mną, rzecz jasna!

     W tym samym czasie w Zakładzie Doskonalenia Zawodowego (ZDZ) w Tychach był wakat na kierowniczym stanowisku, co mnie bardzo zaintrygowało. Stanowisko to wiązało się ze szkoleniem ludzi dorosłych, a to mnie zawsze bardzo interesowało. Tak zatem, nie zastanawiając się długo, pozbierałem szybko potrzebne dokumenty i pojechałem na rozmowę wstępną z kierownikiem tamtejszej Szkoły Zawodowej ZDZ, który ten ośrodek szkolenia reprezentował niejako tymczasowo. Rozmowa była krótka i konkretna. Dowiedziałem się, że miałem tam objąć kierownictwo ośrodka szkolenia zawodowego. Ta kierownicza funkcja polegała głównie na organizowaniu kursów czeladniczych i mistrzowskich w różnych zawodach, takich jak: ślusarz, tokarz, spawacz, elektromonter, a poza tym organizowaniu kursów obsługi wózków dźwigowych, kursów BHP, jak też kursów kroju i szycia.
     Tego typu praca wydawała mi się bardzo interesująca oraz wymagająca dużego zaangażowania i taką też się potem okazała. Decyzję podjąłem jeszcze tego samego dnia. Żelazo kuje się, póki jeszcze jest gorące. Nie mogłem przecież czekać, aż mi ktoś taką okazję sprzątnie sprzed nosa. Specjalnie napisałem „miałem”, bo… ja nadal byłem nauczycielem i wciąż podlegałem Wydziałowi Oświaty i Wychowania. A jako taki nie mogłem zaprzedawać swojej

 


LATA 1965–1986 – JESZCZE W POLSCE                                                                                   19


 


duszy „innemu diabłu!”. Wtedy nie tak łatwo można było po prostu się zwolnić, będąc szeregowym nauczycielem, a tym bardziej (w owych czasach) bezpartyjnym! Moje pierwsze podanie „z prośbą o zwolnienie na własną prośbę” nie zostało przyjęte, a osobista rozmowa z inspektorem w dniu 16 marca 1977 roku nie przyniosła spodziewanego efektu.
     Dopiero interwencja i rozmowy „na szczeblu” pomiędzy Wydziałem Oświaty a ZDZ rokowały większe nadzieje. I rzeczywiście, bo w tydzień później otrzymałem urzędowe pismo z Wydziału Oświaty i Wychowania Urzędu Miejskiego w Tychach, że… „rozwiązuje się stosunek pracy z Obywatelem z dniem 5 czerwca 1977 roku bez prawa do urlopu wypoczynkowego i wypłaty ekwiwalentu”. Z takiego rodzaju „kary” mogłem tylko się uśmiać, bo nareszcie byłem wolny i mogłem od zaraz realizować swoje zawodowe plany – to kierownicze stanowisko już czekało na mnie. W tym samym roku obroniłem moją pracę dyplomową w dziedzinie atomistyki. Jej tytuł brzmiał wyjątkowo mądrze: „Wpływ defektów struktury na anihilację pozytonów w stopach Fe-Ni”.

     Wtedy jeszcze nie mogłem przypuszczać, że siedemnaście lat później temat tej pracy może w jakimś stopniu zaważyć na decyzji przyjęcia mnie do pracy w charakterze konserwatora zabytków na historycznym cmentarzu w latach 1994–2009, a w dodatku nie w Polsce, lecz w Niemczech, gdzie mieszkam od roku 1987 – czyli już prawie 32 lata!

     W kilka dni po otrzymaniu dyplomu ukończenia studiów miałem zaszczyt być przedstawionym prezesowi ZDZ w jednostce nadrzędnej w Katowicach, a rozmowa z nim uwieńczona została podpisaniem umowy o pracę. Niejeden na moim miejscu powiedziałby, że złapałem Pana Boga za nogi. I bardzo by się wtedy nie pomylił. Jaki ja wówczas byłem szczęśliwy, czytając tę umowę! Moje wynagrodzenie podstawowe dwukrotnie przekraczało pobory, jakie dotychczas otrzymywałem w szkole podstawowej. Ponadto miałem jeszcze otrzymywać tak zwany dodatek funkcyjny i ileś tam kilogramów węgla. Nie pamiętam już, ile go tam w umowie było (oczywiście nie w naturalnej postaci, aby nim palić w piecu, tylko jako ekwiwalent, ma się rozumieć).
Wykładowców miałem zatrudniać na zasadzie tak zwanej umowy-zlecenia. Zgłaszało się wielu chętnych inżynierów w tym stutysięcznym mieście, którzy na popołudniowych kursach chcieli dodatkowo zarobić. Tak więc z doborem kadry wykładowców nie miałem żadnych problemów. Zajęcia odbywały się najczęściej po południu o godzinie 16.00. Mogliśmy korzystać z klas wykładowych tamtejszej szkoły zawodowej, mając do dyspozycji stoły, krzesła, przybory kreślarskie i tablice. Czasem również ja wykładałem, najczęściej w zakresie przepisów BHP. W tym samym budynku i salach odbywały się także kursy motorowe i samochodowe (w kategoriach A, B i C), którymi kierował młodszy ode mnie kolega Mirek S. Jego baza składała się z fiata 125p i pięciu „maluchów”, czyli fiatów 126p.


* * *

     Wszyscy pamiętamy wzrost cen towarów i artykułów spożywczych w okresie poprzedzającym stan wojenny, nie mówiąc już o cenach po jego wprowadzeniu. Również nam wszystkim w ośrodku podnoszono pensje, wysokość dodatków specjalnych czy funkcyjnych oraz

 


20                                                    DZWONNIK Z CMENTARZA ST. JOHANNIS W NORYMBERDZE



ilości przysługującego węgla. Cóż z tego jednak, skoro coraz częściej zaczynało w sklepach brakować nawet podstawowych towarów, a nasze żony musiały wystawać godzinami w tasiemcowych kolejkach, aby potem cokolwiek kupić. Widok kolejki zawsze nasuwał przechodzącym pytanie: „Co oni tam rzucili”? Albo ten okres kupowania „na kartki”. Ludzie byli coraz bardziej niezadowoleni, wyczuwało się wzrost napięcia społecznego, utrwalającego przekonanie, że to się musi zakończyć jakimś rozłamem.

     Wszystko to zapowiadało coraz większą i coraz szybciej postępującą inflację oraz niepewną przyszłość. I właśnie w takim trudnym i niepewnym czasie kierownik „motorówki” zupełnie „nagle i nieoczekiwanie” nie pojawił się któregoś dnia na swoim stanowisku pracy. Krążyły różne pogłoski i przypuszczenia, co się kierownikowi mogło stać. Byłem jedyny, który znał prawdziwą przyczynę jego nieobecności. Wiedziałem, że kolega Mirek wyjechał na stałe za granicę, zabierając swoją żonę wraz z teściową do USA. Kilka dni wcześniej bowiem wziął mnie na stronę i w wielkiej tajemnicy wyjawił mi swoje zamiary. Rozmowa ta nie dotyczyła jego prywatnych spraw, ale raczej ściśle zawodowych, czyli losów Ośrodka Szkolenia Motorowego, którego był szefem. Chyba miał on jakiegoś „zaufanego powiernika” w dyrekcji, bo ten ktoś wiedział, że za niedługo właśnie ja będę odpowiedzialny za obydwa ośrodki. I tak się też po kilku dniach stało. Teraz podlegało mi dodatkowo siedmiu instruktorów nauki jazdy i druga sekretarka z „motorówki”.

     W latach 1984–1986 byłem trzykrotnie w Niemczech, w Essingen – bardzo małej miejscowości w okolicach Karlsruhe. Pomagałem wtedy niemieckiemu winiarzowi (po niemiecku: Winzer) w zbiorach winogron w jego dużej winnicy. Ta forma pomocy była dwustronna – ja pomagałem jemu przez trzy tygodnie przy winobraniu (bez względu na pogodę, od ośmiu do dziesięciu godzin dziennie), a on pomagał mi… ratować mój budżet domowy, płacąc sześć marek za każdą przepracowaną na polu godzinę. Na tamte czasy i tamtą sytuację gospodarczą w Polsce było to całkiem niezłe wynagrodzenie. Można powiedzieć, nawet wyjątkowo dobre wynagrodzenie!
     Byłoby nonsensem przyrównywać tamte sześć marek z roku 1984 do siły nabywczej dzisiejszego euro czy dzisiejszej (2019) złotówki. Dla mnie owe sześć marek w roku 1984 miało wartość około 1200 złotych. Gdyby porównać mój dzienny zarobek w czasie winobrania (8 godzin obcinania winogron × 6 marek za godzinę × 200 złotych = 9600 złotych) z moim podstawowym, miesięcznym zarobkiem (12 tysięcy złotych), jako szefa Rejonowego Ośrodka Kształcenia Zawodowego i Motorowego (ROKZiM), to można przykładowo obliczyć, po ilu dniach winobrania zarobię tyle samo co w ciągu całego roku pracy w ośrodku. Nie do wiary – piętnaście dni! A najczęściej pracowało się tam trzy tygodnie. W roku 1985 wartość marki na czarnym rynku wzrosła do 235 złotych. Inflacja w Polsce pogłębiała się coraz bardziej.
     Rok 1985 był dla mnie pechowy i w dużej mierze zaważył na późniejszych moich życiowych decyzjach. Delikatnie mówiąc, nie dane mi było dalej kierować ośrodkiem, bo już 5 grudnia tegoż roku podpisywałem umowę z innym pracodawcą. Znalazł się bowiem „kolega”, któremu moje stanowisko podobało się bardziej niż jego własne, jako mojego zastępcy – i… podle wykorzystał moją dłuższą nieobecność w ośrodku. Była to moja druga


 

do góry

Wykonane przez Onisoft.pl

2017 Wszelkie prawa zastrzeżone oceanksiazek.pl

Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl