
Niniejszą książkę dedykuję pamięci mojego ojca – Ryszarda Mikusia – świetnego chirurga i wspaniałego człowieka oraz wszystkim tym nieszczęśnikom, których losy – mniej lub bardziej dramatyczne – były podstawą do jej napisania.
Dedykuję ją także pamięci salowych, pielęgniarek i kolegów lekarzy, bez których pomocy w opisanych zdarzeniach niewiele bym samodzielnie zdziałał.
Dziękuję rodzinom pacjentów – będących bohaterami kolejnych rozdziałów – za Ich zrozumienie i życzliwe podejście do poruszanych problemów, pomoc i udzielanie niezbędnych mi informacji.
Wiesław Mikuś
lekarz anestezjolog
SPIS TREŚCI
I. Samobójca ........................................................................11
II. Opowieści pacjentów – Zofia ..........................................39
Mój komentarz do opowieści pani Zofii .........................................48
III. Pogotowie (1) ................................................................51
Pierwszy wyjazd .........................................................................51
Psychoza ...................................................................................56
Zawałowe bóle za mostkiem........................................................63
Opowieści starszego kolegi (1) ....................................................66
IV. Śmiech ............................................................................73
V. Pamiętnik .........................................................................95
23.04.1976 r., piątek ..................................................................95
6.05.1976 r., czwartek ................................................................97
11.05.1976 r., wtorek .................................................................101
12.05.1976 r., środa ...................................................................106
14.05.1976 r., piątek ..................................................................108
17.05.1976 r., poniedziałek .........................................................112
22.05.1976 r., sobota .................................................................114
27.05.1976 r., czwartek ..............................................................116
6 1.06.1976 r., wtorek ................................................................119
9.06.1976 r., środa .....................................................................121
15.06.1976 r., wtorek .................................................................123
19.06.1976 r., wolna sobota ........................................................125
21.06.1976 r., poniedziałek .........................................................129
22.06.1976 r., wtorek .................................................................131
VI. Opowieści pacjentów – Blandyna....................................135
Mój komentarz do opowieści pani Blandyny ..................................146
VII. Wypadek na torach .......................................................149
VIII. Eutanazja ...........................................................................167
13.07.1995 r., czwartek ..............................................................167
Godzina 11:06 ...........................................................................168
Godzina 11:07 ...........................................................................168
Godzina 11:34 ...........................................................................173
Godzina 11:37 ...........................................................................174
Godzina 11:39 ...........................................................................175
Godzina 12:08 ...........................................................................177
Godzina 12:16 ...........................................................................177
Godzina 12:21 ...........................................................................178
Godzina 12:22 ...........................................................................179
Godzina 13:05 ...........................................................................180
Godzina 14:05 ...........................................................................181
Godzina 14:32 ...........................................................................181
Godzina 14:34 ...........................................................................182
Godzina 15:56 ...........................................................................183
Godzina 17:32 ...........................................................................183
Godzina 18:03 ...........................................................................184
Godzina 18:39 ...........................................................................184
Godzina 18:46 ...........................................................................184
Godzina 19:35 ...........................................................................185
IX. Łapówka .........................................................................187
X. Opowieści pacjentów – Marian .......................................207
Mój komentarz do opowieści pana Mariana ..................................217
XI. Bezsilność.......................................................................221
XII. Pogotowie (2) ..............................................................253
Ratujcie. Bo ginę! ......................................................................253
Piekarnia ..................................................................................257
Ratunku… wypiły truciznę!..........................................................260
Opowieści starszego kolegi (2) ...................................................266
XIII. Opowieści pacjentów – Elżbieta .................................275
Mój komentarz do opowieści pani Elżbiety ...................................286
XIV. Postrzał ........................................................................289
XV. Cycek .............................................................................321
XVI. Żal ................................................................................329
I. SAMOBÓJCA
Kiedy karetka podjeżdżała na sygnale pod budynek chirurgii, wszyscy wychylali się z okien na pierwszym i drugim piętrze, żeby zobaczyć, co przywieźli. To taka niezdrowa, ale trudna do wyeliminowania ludzka przypadłość. Ciekawość podyktowana nie głupią skazą na charakterze czy wścibstwem, ale będąca bezmyślnym – właściwie beznamiętnym – rzuceniem okiem. Dla niektórych był to sygnał, że trzeba zbiec na dół na izbę przyjęć, „bo będzie się potrzebnym”. Niektórzy może spoglądali w dół z obawą, czy to aby nie ktoś z rodziny. Wysuwane z karetki nosze podejmowane przez kierowcę i sanitariusza stopniowo odsłaniały doznane przez nieszczęśnika urazy – albo czasem ukazywały cierpiącą twarz biedaka – choć choroby na pierwszy rzut oka nie dało się rozszyfrować. Czasem, widać było pokiereszowane nogi (pewnie z wypadku), a to jakiś obandażowany czerep – niczym u rannego partyzanta (z łypiącym spod bandaży jednym okiem), a to unieruchomione szynami kończyny (pewnie złamane), a to nie tak znów rzadko zataczającego się konesera mocnych trunków, który poobcieraną twarzą udowadniał obserwującym, że tym razem „lądowanie się nie udało”. Czasem podjeżdżała erka! Kiedy pod izbą przyjęć charakterystycznie zagwizdała – wtedy personel, który mógł być potrzebny zbiegał na dół bez wyglądania przez okna, aby nie tracić czasu. Wiadomo było, że erka nie przywozi przypadków banalnych! Że mamy do czynienia
Proszę się nie bać… zaraz pan zaśnie… 11
z przypadkiem „ciężkim” – jeśli już nie „beznadziejnym”… A więc „wszystkie ręce na pokład”, pędem na izbę przyjęć, bo erka to nie przelewki. A jeśli jest to wypadek komunikacyjny, to za erką mogą podjechać następne karetki! Tak się zdarzało! Gwizd erki był bardzo charakterystyczny. W tamtych czasach karetki reanimacyjne to były tylko nyski i tylko one miały zamontowany sygnał o typie kosmicznego gwizdu. Inne karetki (warszawy, a potem fiaty 125p) miały mało ciekawe sygnały dźwiękowe – jakby dwutonowe klaksony. I kiedyś zdarzyło się, że erka zagwizdała!!! Wszyscy popędziliśmy na dół, niektórzy wybiegli przed budynek (żadnych podjazdów dla karetek w naszym szpitalu wtedy nie było), a tu?… Nic!!! Nie ma żadnej karetki! W ogóle nie ma pod chirurgią żadnego samochodu! Wszyscy zdziwieni, że „tak szybko odjechała”, wrócili na oddział. Sytuacja powtórzyła się jeszcze kilka razy tego dnia – doprowadzając nas do wściekłości!!! Ktoś robił głupie kawały! Tylko kto?… Po co? I jak? Dyspozytorki pogotowia zaklinały się, że nie podsyłały na chirurgię żadnego pacjenta erką. Ale następnego dnia sytuacja się powtórzyła… I to znowu kilka razy. Następnego dnia to samo! W końcu nie zbiegaliśmy na dół po usłyszeniu gwizdu, tylko wyglądaliśmy przez okna. Czasem nawet zdarzała się prawdziwa karetka pod szpitalem – czasem był to znowu „kawał”. Zachodziliśmy w głowę, skąd się bierze charakterystyczny gwizd? Jakim sprzętem jest uruchamiany, skoro tylko karetki mają generator gwizdu na swoim wyposażeniu? Sytuacja wyjaśniła się po około półtora tygodnia. Okazało się, że leżał w tym czasie na oddziale chłopiec – może 10-letni – po operacji wyrostka robaczkowego. Widząc, jakie zamieszanie wywołuje – świetnie się bawił. Wychodził niezauważony na klatkę schodową i ustami potrafił w sposób idealny imitować gwizd karetki, a klatka schodowa wzmacniała wydawane przez chłopca dźwięki i roznosiła je po całym budynku! Chłopaka na „niecnym procederze” przyłapała na schodach oddziałowa wracająca z apteki.
I. Samobójca 12
Budynek był stary! Jak większość szpitali prowincjonalnej Polski w tamtych latach. Nam wydawał się najlepszy na świecie, a o zbliżającej się wielkimi krokami nowoczesności świadczyły przygotowane wykopy pod dwa nowe pawilony szpitalne. Miał dwa piętra, a na piętrze pierwszym mieściła się sala operacyjna! Nie była to sala z wyposażeniem z dwudziestego pierwszego wieku, ale taka z lat sześćdziesiątych. Wyłożona białymi kafelkami, z trzema oknami, które otwierało się na oścież podczas letnich upałów i nikt się nie przejmował wlatującymi niekiedy owadami. Salowa po prostu tłukła je szmatą i po kłopocie. Sala spełniała jednak obowiązujące wówczas standardy. Było czysto, w kącie w metalowym sterylizatorku gotowały się drobne narzędzia, a charakterystyczny zapach środków dezynfekcyjnych (coś na kształt lizolu) upewniał wszystkich, że właśnie jest „odkażone” i można brać kolejnego pacjenta.
Szef chirurgii był postacią jakby „z innej bajki” w tym starym szpitalu! Nie młody już wiekiem – jak szpital – ale młody duchem, intelektem i chęcią do pracy. Mający wielkie doświadczenie w chirurgii, oddany jej i pacjentom jak mało kto! Spędzał w szpitalu całe dnie i noce – na dyżurach. Do młodych kolegów miał zawsze pretensje, że za mało interesują się chirurgią. Tego, że starali się mu dorównać – nie zauważał! A oni mieli do szefa pretensje, że szkoli ich – i owszem – ale jak się zdarzy ciekawy przypadek, wymagający sprawnych palców – to szef wszystko robi sam! Miało to pewne uzasadnienie. Młodsi koledzy – choć też oddani pracy i zdolni – nie byli jednak tak szybcy jak ich szef! Doświadczenie w pracy mieli także mniejsze – co zrozumiałe! Szef nie cierpiał u młodych lenistwa, papierosów, podrywania pielęgniarek i alkoholu! Do tego stopnia, że kolegów chirurgów na kacu odsyłał do domu. Wystarczył lekki zapach, jaki wyczuł na obchodzie od zeszłodniowego „balangowicza”. A byliśmy młodzi i popijanie nam się zdarzało! Miał jeszcze jedną cechę – bardzo ważną i bezcenną w pracy chirurga! Nie
Proszę się nie bać… zaraz pan zaśnie… 13
tracił głowy w sytuacjach dramatycznych, a spotykając się z nieznanym przypadkiem – potrafił na stole operacyjnym wykonać czynności inne niż uznany schemat postępowania i uratować życie pacjenta inną niż uznana metodą! Miał ten „dar” – jakim obdarzeni byli wielcy chirurdzy tworzący podwaliny nowoczesnej operatywy. Rydygier… Gruca… Mikulicz-Radecki… Nie było dla niego przypadku „trudnego”, niemożliwego do wykonania! Jednocześnie – nie szarżował. Operował w brzuchu i w klatce piersiowej tak jak trzeba, to co należało i co mogło pacjenta uratować. Był świetny w tym, co robił. Opisywał też swoje spostrzeżenia, czynności i „ciężkie przypadki” w naukowych periodykach chirurgicznych – zatem miał swój własny naukowy „dorobek”. A ja? Pracowałem w tym szpitalu od kilku lat – jako lekarz anestezjolog. Mieliśmy gabinet naprzeciwko sali operacyjnej na pierwszym piętrze – tak, że na salę wchodziło się dosłownie wprost z naszej – anestezjologicznej dyżurki. Bardzo ceniłem sobie współpracę z szefem chirurgii, bo wiedziałem, że w czasie operacji mogę liczyć na jego umiejętności. Także byłem w tamtym czasie lekarzem o dużym doświadczeniu, bo od wielu lat pracowałem w dziale anestezjologii i spędzałem czas w szpitalu jak nie przy łóżku chorego w ciężkim stanie, to na sali operacyjnej przy operacjach. Szef chirurgii także cenił sobie współpracę ze mną, bo umiałem – zdarzało się – psim swędem wykrzesać życie z pacjenta, któremu już nikt nie dawał szansy… Tworzyliśmy zgrany duet i wszystko nam dobrze wychodziło. Wiadomo – nie każdego udało się uratować. Choroby nowotworowe, urazy czaszki ze zniszczonymi strukturami mózgu, rozległe uszkodzenia ciała w wyniku wypadków komunikacyjnych czy też wyniszczenia organizmu (poalkoholowe lub starcze) nie pozostawiały choremu szansy. Szczególnie uszkodzenia po wypadkach komunikacyjnych pozwalały szefowi chirurgii pokazać, co potrafi. Umiał rozpłatać pacjenta i ponaprawiać to, co uszkodzone, a pacjent po kilku tygodniach wychodził ze szpitala – jak
I. Samobójca 14
to się mówi – na własnych nogach. Pamiętam – przykładowo – przypadek młodego człowieka zmiażdżonego na budowie betonową płytą, która oderwała się od dźwigu i upadła na pechowego nieszczęśnika. Przywieziony do szpitala był przytomny, mówił z trudem, a brzuch i nogi były poranione, pokryte betonowym pyłem, strzępami ubrania i krwią! Bardzo cierpiał! Najgorsze były uszkodzenia w obrębie miednicy, gdzie kości, pęcherz moczowy, moczowody i jelita były porozrywane i poprzestawiane! Od razu trafił na stół operacyjny w ręce szefa chirurgii, a po kilkunastu tygodniach wyszedł do domu. Albo – chłopiec, który w celach samobójczych strzelił sobie z broni ojca w serce! Serce tylko drasnął, ale w dziurę na plecach, jaka powstała po pocisku dum-dum można było wstawić nieduży czajnik. Z tej dziury wisiały strzępy płuca, poszarpane jelita, jakieś odłamki żeber i żołądek! Operował go wspomniany szef chirurgii (oczywiście – ze zdwojoną asystą) przez całą noc! Mnie jakoś udało się chłopca utrzymać przy życiu, a rano po naszych wspólnych działaniach słabiutko odpowiedział, że „nas słyszy”… Przeżył… I chociaż w późniejszych latach był już kaleką, to stosunkowo nieźle sobie w życiu radził.
I kiedyś erka zagwizdała gdzieś tak około południa – dłużej nieco niż zwykle! Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, że z karetki wyciągają nosze, a na nich leży człowiek w zabrudzonym na klatce piersiowej krwią ubraniu. Ten widok plam krwi to sygnał, że z biedakiem może być niewesoło. Zbiegając na dół, widziałem oczami wyobraźni, że te uszkodzenia ciała to pewnie jakiś wypadek komunikacyjny albo maszyna rolnicza. Na izbie przyjęć okazało się, że pacjent jest przytomny, w bardzo dobrym stanie, nie zgłasza dolegliwości bólowych, w zasadzie czuje się dobrze, a krew na klatce piersiowej to wynik… Samobójczego ciosu nożem w serce!!! Istotnie – na wysokości serca, pomiędzy żebrami, usytuowana poziomo względem ciała widniała na skórze niewielka, może trzycentymetrowa ranka, pokryta zakrzepłą krwią.
Proszę się nie bać… zaraz pan zaśnie… 15
W zasadzie ranka przypominała raczej zadrapanie, a z tego zadrapania nie wypływała w tym momencie ani jedna kropla świeżej krwi – choć koszula pacjenta była skrzepami pokryta obficie. Pacjenta odebrał z domu i przywiózł karetką kolega lekarz anestezjolog – więc rozmawialiśmy o najistotniejszych w tej sytuacji sprawach. Dla mnie najistotniejszych, dla mnie – anestezjologa!!!
– Dużo było tej krwi w domu? – pytam…
– Nie. Tylko tyle, co na ubraniu.
– To jak to było?…
– On się sam dziabnął! Tak mi powiedział! Potem wyjął nóż i rzucił na podłogę. Tak mi opowiedziała żona… Ale może było inaczej? Może ktoś go załatwił? No nie wiem! A potem wybiegł na klatkę schodową i tam upadł. Żona w tym czasie już dzwoniła po pogotowie…
– Widziałeś krew na schodach?
– Nie! Tylko w pokoju było trochę, ale niewiele. I nóż leżał w przedpokoju…
– A on nieprzytomny leżał na schodach?
W czasie naszej rozmowy pielęgniarki izby przyjęć już rozebrały pacjenta z zakrwawionej odzieży i założyły wkłucie dożylne. Badania rutynowe już zostały pobrane i przygotowane do wysłania do laboratorium. Szef chirurgii (dotarł do pacjenta razem ze mną) już go zbadał. Pacjent rzetelnie i wyraźnie odpowiadał na pytania chirurga, a ja widząc, że stan chorego jest stabilny – dalej ciągnąłem wywiad od kolegi.
– On wcale nie był nieprzytomny! I nie leżał na schodach! Siedział na parapecie na półpiętrze i nie bardzo chciał jechać do szpitala… Upierał się, że nic mu nie jest i nie pojedzie. Dopiero jak mu przygadałem i zapewniłem, że to będą tylko badania, a potem wróci do domu – to się zgodził.
– Szefie… Ciśnienie ma dobre! Sto czterdzieści na osiemdziesiąt. – To pielęgniarka do mnie, bo szefem dla niej byłem właśnie ja.
I. Samobójca 16
– No… I w domu miał tyle samo!… – To kolega anestezjolog do nas wszystkich!
Szef chirurgii:
– Przewieźcie go do rentgena i zróbcie zdjęcie klatki. A z tych badań zróbcie też grupę krwi!
– Tak! Dobrze! – To pielęgniarki!
Zwijały się jak w ukropie i niepopędzane same robiły, co trzeba! Kroplówka już od kilku minut kapała do żyły, a ranka na klatce piersiowej była przemyta i zaklejona opatrunkiem.
– I co kolego?… – To szef chirurgów do mnie! – Co robimy? Będę musiał tam zajrzeć.
– Nooo… jasne… Wiem! Tylko jak badania wrócą i zdjęcie płuc. On się dobrze czuje… Może to tylko powierzchowna ranka? Mamy w każdym razie czas, bo nic złego się nie dzieje.
Tumultu na sali opatrunkowej było trochę. Tym bardziej że sala malutka, a nas tam było sporo. Chirurdzy, personel sali, ja z pielęgniarkami anestezjologicznymi, oddziałowe i obsada karetki. A na głównym miejscu na stole najważniejszy uczestnik zdarzenia! Niedoszły samobójca… Był mężczyzną przystojnym, wysportowanym, dobrze zbudowanym i wysokim, wagi około 100 kg… I nie miał więcej jak 44… 45 lat (nie pamiętam dokładnie). Oddychał bez wysiłku, nie zgłaszał żadnych dolegliwości i obserwował nasze poczynania z ręką założoną pod głowę – jakby odpoczywał.
– Andrzej… – To ja do kolegi anestezjologa. – Widziałeś ten nóż?
– Widziałem! Taki zwykły, kuchenny…
– Długi?
– Nooo… Ostrze z piętnaście–dwadzieścia centymetrów!
– A na jakiej długości był umazany krwią?
Jest to dla nas pewna sugestia mówiąca, jak głęboko ostrze wniknęło w ciało. Chociaż – nie do końca! Gdyby nóż wszedł skosem pod skórę, to też by się ubrudził na sporym odcinku, a szkody uczynione w organizmie byłyby tylko powierzchowne.
Proszę się nie bać… zaraz pan zaśnie… 17
– Zwróciłem na to uwagę! Był we krwi tak na dziesięć–dwanaście centymetrów! Prawie całe ostrze!
– O cholera – powiedziałem. – To niedobrze! Mógł wleźć głęboko…
Andrzej: – Mam nadzieję, że to tylko powierzchowna rana. Albo jak wyciągał nóż, to go pobrudził na całym ostrzu rękami…
Ja: – To czemu zemdlał na schodach? Andrzej: – No właśnie nie wiem! Bez sensu! Może z wrażenia? Popatrz – on się wcale nie czuje źle… Eee… Nic mu nie będzie. Nooo! Ja już wracam do bazy. Panowie, jedziemy!
Karetka odjechała, a my zajęliśmy się umieszczeniem pacjenta na oddziale. Zleciłem pielęgniarkom instrumentariuszkom – bo to należy do moich obowiązków – przygotowanie sali operacyjnej i zestawu narzędzi, a anestezjologiczkom kroplówek, zestawów reanimacyjnych i wszystkiego, co może nam być potrzebne do uśpienia i poprowadzenia zabiegu „kontroli ranki po nożu”. Pacjent w tym czasie – o ile pamiętam miał na imię Jerzy – leżał na swoim łóżku na oddziale i budził ogólną sensację. Zarówno personelu, jak i pozostałych chorych. Bo wiedza o jego samobójczym wyczynie już się szeroko po szpitalu rozniosła! Czekamy na badania… Nic się nie dzieje… Czas biegnie… Chory nadal w doskonałym stanie! Przychodzi do mojego gabinetu szef chirurgii.
– To co? Zaczynamy?
– Nie – mówię. – Nie mamy jeszcze grupy krwi. Bez zapasu krwi nie zacznę zabiegu – tym bardziej, że z nim się nic niedobrego nie dzieje i możemy poczekać.
– Dobrze. Ale zdjęcie płuc już widziałem – mówi chirurg. – Nic tam nie ma złego! Ma czyste płuca, nie ma żadnej odmy, czyli, że płuca nie przebił. I krwi w jamie opłucnowej też nie ma!
– A morfologia jak? Widział pan? – Nooo… Właśnie panu przyniosłem! Ooo… Pan patrzy… Wyciągnął z kieszeni kilka blankietów z laboratorium szpitalnego.
I. Samobójca 18
– Ma wyniki jak sportowiec. Wszystko książkowo!
Obejrzałem.
– Rzeczywiście… Pewnie sobie tylko drasnął skórę… Ale nie wiadomo! A jeśli rana drąży głębiej? Czemu ten nóż był tak daleko pobrudzony krwią?
Kiedy mówiłem, szef chirurgii kiwał ze zrozumieniem głową. Myślał to samo co ja. Weszła w tym momencie pielęgniarka z chirurgii…
– Słuchajcie! On ma grupę krwi A Rh minus! W naszym szpitalu nie ma takiej krwi, ale krwiodawstwo dzwoniło do Lublina i mają… Pytają, ile nam potrzeba, to podadzą karetką. Ile chcecie? To zamówię!
– Ja wiem ile? Co pan sądzi?
Pytamy w zasadzie obaj siebie nawzajem.
– Może… Dwie… Co? Nie… Trzy jednostki świeżej krwi. Pełny skład!
– Okej! Potem mi któryś z panów podbije zamówienie i zlecenie na karetkę!
Pielęgniarka już pobiegła do krwiodawstwa.
– To co? Jeszcze czekamy? Szkoda – mówi chirurg – bo tracimy czas…
– Wiem! Ale bez krwi to ryzyko zaczynać! Czekajmy… Nic się nie dzieje. Pójdę go obejrzeć. Zobaczę, jak się czuje.
– Tak… Hmm… No to czekajmy… Tylko, że karetka będzie jechała około półtorej godziny w jedną stronę.. – Chirurg prychnął niezadowolony z sarkazmem!
Wszedłem na salę, gdzie leżał pan Jerzy. Pielęgniarka właśnie kończyła mierzyć ciśnienie.
– I jak? – pytam.
– Dobrze, doktorze! Mierzę mu co dziesięć… piętnaście minut. Trzyma się cały czas sto czterdzieści na osiemdziesiąt. Mówi, że nic go nie boli!
– A pod opatrunkiem nie ma krwi?
Proszę się nie bać… zaraz pan zaśnie… 19
– Nie ma! Proszę zobaczyć…
Spojrzałem – rzeczywiście nie było. Opatrunek czyściutki, jakby dopiero co był założony, choć od przywiezienia pana Jerzego do szpitala minęła już prawie godzina. Potem minęło jeszcze pół godziny…
– Kolego… Bierzmy go już na salę operacyjną! Karetki pojechały „na spotkanie”, czyli spotkają się gdzieś w połowie drogi do Lublina. Krew zaraz będzie! Zanim go przygotujemy… Zanim pan go uśpi… Szef chirurgii zaczął się niecierpliwić. Wyczuwałem to w jego głosie…
– No dobra! Przewoźcie go na salę operacyjną!
Pytam pielęgniarkę anestezjologiczną – moją prawą rękę przy znieczuleniu:
– Ma pani wszystko? Leki? Tlen i podtlenek azotu w butlach?
– Wszystko jest! Jakie płyny przygotować?
– Nie wiem! Zobaczy się w praniu… Myślę, że głównie jakieś elektrolity i sól fizjologiczną!
– To to jest! A wkłucia chce pan dwa czy jedno?
– Myślę, że jedno. Albo nie! Na wszelki wypadek niech pani założy drugą igłę. Mam nadzieję, że nie będzie potrzebna – ale cholera wie… Ta rana jest – jakby nie patrzeć – na sercu…
– Chodźmy na salę! Już go przywieźli z chirurgii!
Chory wjechał na wózku na salę operacyjną i sam o własnych siłach przesunął się z wózka na stół operacyjny. Zaczęły się zwykłe przygotowania do operacji, ułożenie pacjenta, ustawienie aparatury znieczulającej, aparat do mierzenia ciśnienia, kroplówki do obydwu wkłuć. Z drugiej strony sali operacyjnej instrumentariuszka założyła sterylny fartuch i zaczęła rozkładać narzędzia!
– Niech pan się nic nie boi! Będzie pan spał i nic nie będzie bolało!
Mówię, a podpięty monitor pracy serca pięknie i głośno zaczyna „pikać” w rytmie tętna pacjenta. Równo… Miarowo… Spokojnie… Zapis EKG także prawidłowy! Niemal książkowy.
I. Samobójca 20
– Nic się nie boję, panie doktorze! Róbcie, co tam uważacie za słuszne.
– A boli coś pana?
– Nic!
W tym momencie wchodzi na salę pielęgniarka z oddziału chirurgicznego:
– Doktorze! Dzwonili z pogotowia, że Lublin nie ma wolnej karetki, żeby pojechała „na spotkanie”! Nasza karetka musi tę krew pobrać z Lublina i przywieźć. Wszystko się trochę odwlecze. Podobno nasi już do Lublina dojeżdżają.
– No dobra! Czyli wszystko przesuwa się w czasie. No to – dalej czekamy! Ja pana już nie będę cofał na oddział… Poczekamy tu z panem! Na sali.
Instrumentariuszka już ubrana sterylnie przykryła rozłożone narzędzia sterylnym prześcieradłem i zajęła miejsce siedzące w kąciku sali, zdając sobie sprawę, że trochę sobie w spokoju posiedzi! Salowa też – chwilowo niepotrzebna – wyszła do swoich innych obowiązków. Wchodzi na salę szef chirurgów…
– I co? Możemy zaczynać?…
– Nie! – powiedziałem i pokrótce zreferowałem to, czego dowiedziałem się o transporcie krwi!
– No to do dupy!!! Będziemy czekać, a chory może się skrwawia! Zatrzymałem w pracy do pomocy dwóch kolegów i powiedzieli, że do wieczora czekać nie będą! Ja też mam kupę innych zajęć.
– Nie skrwawia się! Tętno ma równe i ciśnienie się trzyma! A bez zapasu krwi rany okolicy serca nie uśpię! Czekamy!
Postękał w drzwiach sali, podreptał i mocno zły wyszedł. Popatrzyłem na chorego. Leżał grzecznie na stole, przysłuchując się naszym rozmowom i czasem zerkając na kapiące krople w aparatach do przetoczeń.
– Panie Jerzy… Powiedz pan… Sam żeś sobie to zrobił, czy ktoś pana dźgnął?… Bo tak szczerze mówiąc, podejrzewaliśmy trochę kogoś z pańskich domowników. Może to żona?…
Proszę się nie bać… zaraz pan zaśnie… 21
– Nie! Naprawdę sam! A tak… Coś mnie naszło… – Chwila ciszy. – Głupota! I tyle… – mówił szeptem.
Pielęgniarka anestezjologiczna – dotąd siedząca na sali obok mnie:
– Doktorze, jak nic się na razie nie dzieje, to ja pójdę i zacznę pisać raport, bo potem nie zdążę. I posprzątam na drugiej sali, bo tam przez ten nóż wszystko zostawione niesprzątnięte po poprzednim zabiegu.
– Dobrze! Niech pani idzie. Ja tu z nim posiedzę.
Zostaliśmy sami. Przez chwilę panowało milczenie – ale jak długo można milczeć?
– I po co panu to było? Nie szkoda życia?
– Aaa… Nie szkoda! Panie… Ja już mam tego dość! Wytrzymałem, ile mogłem, a teraz to już mam wszystko w dupie.
– E tam! Tak się tylko mówi. Co panu dopiekło? W pracy? W domu? Przepraszam, że pytam, ale może panu będzie lżej, jak się pan wygada?
Chwilę pomilczał jakby w zadumie. Myślałem, że mi nie odpowie… Ale odpowiedział.
– Nie… W porządku! Powiem panu. To przez żonę…
– Niedobra dla pana?
– Niedobra? Zdradzała mnie stale, a ostatnio bardziej. Poznaliśmy się w mojej pracy wiele lat temu. Pracuję jako projektant w biurze projektów dla rolnictwa. I wiele lat temu mój szef przyprowadził ją do pracy, przedstawił nam wszystkim – a było nas wtedy w pracy czterech mężczyzn i dwie panie – i powiedział, że to nowa pracownica, ma na imię Basia i będzie od jutra z nami pracować.
Mówił powoli, bez zauważalnego wysiłku.
– Panie doktorze… Nie zwróciłem wtedy na nią szczególnej uwagi! Wydała mi się gruba, ruda, o nieciekawej twarzy… Siedziała na krześle i łypała oczkami na boki – jakby chciała zwiać! Pomyślałem, że już nic lepszego nie mogło nam się trafić! Byłem
I. Samobójca 22
młody. Panienki po pracy to była norma, a te co z nami pracowały – to jedna – pani Tereska – była starszą mężatką w nieszczęśliwym związku, a druga – Ewa – miała narzeczonego. Popołudniami chodziłem na podrywy na miasto. Żałowałem, że „nowa” jest taka nieciekawa! Ale jak przyszła do pracy następnego dnia, to – wcale jej nie poznałem! Myślałem, że to jakaś piękna interesantka! Panie doktorze… Czarne, kręcone loki! Oko zrobione i makijaż jak u modelki! Wcale nie miała zeza – jak wydawało mi się poprzedniego dnia… Wcale nie gruba i aż zaniemówiłem na jej widok! Zapytałem, czym mogę służyć, a ona: – „No co pan? Przyszłam do pracy! Przecież to ja! Basia”. Kurczę!… Zakochałem się od pierwszego wejrzenia!!! Szczena mi opadła – jakbym nigdy baby nie widział…
– Nie męczy pana mówienie?
– Nie! No i się zaczęło! Poderwałem ją, a ona dała się poderwać! Panie doktorze… Wreszcie miałem partnerkę, której wszyscy w pracy mi zazdrościli! Oczywiście, koledzy startowali do niej, ale ona kochała mnie i opędzała się od zalotów. W pracy romansowaliśmy, ile wlazło! Po pracy – to samo! A po pół roku wzięliśmy ślub, bo zaszła w ciążę…
Mówił powoli, jakby marząc o tym, o czym opowiadał. Ja słuchałem, bo chciałem, żeby się wygadał i żeby czekanie na krew szybciej biegło. A i opowieść nabierała rumieńców…
– Mamy dwóch synów. Dziesięć i osiem lat! W pracy nie była znów takim orłem i wiele spraw załatwiałem za nią.
Chwila milczenia…
– A potem dowiedziałem się, że z jednym z moich kolegów miała jednak romans!
Drzwi od sali otworzyły się i wszedł szef chirurgów.
– No i co z tą krwią? Wie pan coś, kolego? – zapytał.
– Nic nie wiem! Na razie! Pewnie jadą… – odpowiedziałem.
– Cholera! Nie mogę dłużej czekać!
– Rozumiem pana, ale… Jednak zaczekajmy.
Proszę się nie bać… zaraz pan zaśnie… 23
Wyszedł, posapując ze złości! Znowu zostaliśmy sami z Jerzym – nie licząc instrumentariuszki siedzącej „na sterylno” w kącie i chyba drzemiącej… Co jakiś czas jedynie zaglądali młodsi chirurdzy, sprawdzając, czy już się myć do zabiegu, i wychodzili – widząc, że nic się nie dzieje! Pielęgniarka anestezjologiczna także sprawdzała co jakiś czas, czy nie jest już potrzebna.
– To przykre… Z tą zdradą mam na myśli… A z kolegą co? Daliście sobie po ryju? – Nie!… Mało brakowało… Ale nie! Przeprosił mnie… A potem znalazł sobie inną robotę i odszedł!
– Kurde… Ja bym chyba nie odpuścił! Nie wiem, co bym zrobił, ale tak – na spokojnie – to nie!
– Tak całkiem spokojnie to nie było! Nie mogłem na niego patrzeć… Tym bardziej że ona mi się przyznała! A on nie wiedział, że ja wiem o nich! Kiedy strzelał za nią oczkami, to mnie kurwica brała, ale postanowiłem poczekać na lepszy moment! I przyszedł kiedyś skruszony… Nie ten sam facet! Nie wiedział, jak zacząć i co powiedzieć! Potem się okazało, że ona go uprzedziła, że ja już o wszystkim wiem! I zagadał – cały czerwony na gębie… I przepraszał… I się kajał… Że on nie wie, jak to się stało, że to nie wiadomo, jak wyszło… Srutu-tutu! Dyrdymały… Typowo! I że jakbym chciał, to mogę mu dać w pysk i on mnie zrozumie! Miałem ochotę i rączki mi już latały, ale pomyślałem, że co mi po mordobiciu? Wiedziałem, jak Baśka działa na facetów i bardziej miałem do niej pretensje niż do niego… Zresztą – tyle lat byliśmy kolegami…
Znowu ktoś zajrzał na salę, postał w drzwiach, ale zdążył wyjść, zanim odwróciłem głowę.
– A z nią pan to… Nooo… Eee… Roztrząsał?
– Pewnie! Całe noce gadaliśmy i ciągle mnie bolało… Ona chciała spać, a ja zasnąć nie mogłem! Ona nie chciała opowiadać, a ja domagałem się szczegółów… Trochę podświadomie – a może świadomie – chciałem jej pokazać, że ją kocham i wybaczam…
I. Samobójca 24
Takie to było usprawiedliwienie przed sobą samym, że można zapomnieć, kiedy wszystko się wie i – jak ksiądz w konfesjonale – rozgrzeszy… A do tego wyciągnąłem z niej jeszcze inne grzeszki, więc miałem o czym myśleć… Zaklinała się na dzieci, że nigdy więcej… Że nie wie, jak to się stało… Że przeprasza… Dzieci – panie doktorze – coś tam się domyślały, że między nami nie gra, ale miały swoje sprawy… Szkoła… Koledzy… Podwórko… Zresztą – obydwoje staraliśmy się trzymać je od naszych problemów z daleka!
– A wasze rodziny? Jej rodzice? Znajomi? Nie próbował pan szukać pomocy?
– Wstydziłem się komukolwiek o tym powiedzieć! A od jej matki wcześniej słyszałem, jak jeszcze między nami było dobrze, że „bliższa koszula ciału” i jakby coś między nami było kiedykolwiek „nie tak”, to stanie murem za córcią… Co więc miałem od starej wymagać? A jej ojciec pił! Nie miał pojęcia o bożym świecie…
Dłuższa chwila milczenia… Znowu ktoś zajrzał na salę. Po wzdychaniu poznałem, że to szef chirurgii… I wyszedł… Pomilczeliśmy dalej… Instrumentariuszki nie obchodziło, o czym rozmawiamy. Ewidentnie spała zaklinowana w kącie sali obok nakrytego sterylnym prześcieradłem stołu z narzędziami. Nawet pochylona i przekrzywiona na bok jej głowa trzymała się jakby na sztywnym stelażu. W zasadzie jego opowieść nie powinna mnie bardzo obchodzić! Była jakich wiele… Z drugiej strony, trochę mnie wciągnęła. Wyobrażałem sobie tę jego Baśkę! Musiała być ładna! Cholera jedna…
– I dlatego pan się tym nożem? Tego? Przez ten romans żony? Miałem dodać, że to przykre, ale niewarte samobójstwa… Coś w tym stylu!
– Co pan? Panie doktorze, to był dopiero początek! Ooo! Teraz historia niewiernej Baśki jeszcze bardziej nabierała rumieńców!
Proszę się nie bać… zaraz pan zaśnie… 25
– Mogę dalej mówić? Jakoś zachciało mi się wygadać…
– Tak! Jeśli to pana nie męczy! Mamy jeszcze czas, zanim dowiozą krew!
Instrumentariuszka westchnęła i lekko zmieniła pozycję w kącie sali. Od przywiezienia Jerzego do szpitala minęło grubo ponad dwie godziny Ta krew w zasadzie już powinna być niedaleko. Na szczęście parametry serca i ciśnienia tętniczego, które podczas słuchania co kilka minut mierzyłem, były w porządku! Zaczął znowu…
– Wie pan… Jej się coś porobiło z głową.
Trzasnęły drzwi do sali operacyjnej i tym razem wszedł jeden z młodych chirurgów czekających na swój udział w zabiegu!
– I co?
– Nic! Czekamy na krew!
– Bo szef się wścieka! Ale bez krwi nie zaczynaj! Ryzyko jest
Dwukrotnie znacząco uniósł brwi! Był zdecydowanie po mojej stronie.
– Wiem przecież!… Nooo!… No właśnie nie chcę zaczynać!
I kolega sobie poszedł. Chwila ciszy. Nawet trochę dłuższa chwila, bo ja nie pamiętałem, co Jerzy powiedział na końcu, a on jakoś nie zaczynał spowiedzi. Wreszcie…
– Aaa… Po co ja to panu… hmm… opowiadam… Nikomu to nie jest potrzebne… Te moje kłopoty. Tylko wstyd. I tyle…
– Nie! Dlaczego? Słucham! Mówił pan, że?… – Zawiesiłem pytająco głos.
– Nooo… Tak się z nią porobiło, że każdy chłop jest dla niej jak wyzwanie do podrywu. Jeszcze jak zwróci na nią uwagę a ona to zauważy? To jakaś choroba! Nawet przy mnie nie może się opanować i wywraca oczkami, aż chłopy głupieją. Tak… Tak było i jest nadal!… A ja się kłóciłem, ona przepraszała, potem mi się nie chciało kłócić… Potem zacząłem trochę pić, ale było jeszcze gorzej… Potem mi to wszystko zobojętniało… Potem była nowa jej praca, nowy jej romans… Ech…
I. Samobójca 26
Spojrzał w kierunku okna. Czyżbym uległ złudzeniu, że załkał?
– Kurczę… – Nic więcej nie mogłem powiedzieć! Szkoda chłopa…
– Zanudzam pana… Wie pan!… Kocham ją i z żadną inną nie wyobrażam sobie życia! Zawsze jej wybaczałem, bo doszedłem do wniosku, że bardziej wolę mieć w domu spokój niż rację! Przecież są chłopcy! Ona już taka jest i muszę się z tym pogodzić! To znaczy… godziłem się… Do tej pory. Do dzisiaj!
Drzwi do sali operacyjnej otworzyły się gwałtownie! Szef chirurgii miał wyraźnie wściekłe spojrzenie i prawie syczał, potrząsając głową!
– Panie kolego… już dłużej nie mogę czekać! Będziemy zaczynać! No!
– Ale poczekajmy jeszcze parę minut! Ta karetka z krwią jest już blisko! Tylko patrzeć!
– Nie, panie kolego! Jeśli coś się temu pacjentowi stanie, to mnie każdy zapyta, dlaczego tyle czekałem z operacją. I co powiem? Że czekałem prawie trzy godziny z raną kłutą serca?… I czekałem… I czekałem… Na co? Nigdy się nie wytłumaczę! Zaczynamy!
W tym momencie kombinowałem tak: zanim się chirurdzy umyją, zanim pacjenta uśpię, a chirurdzy rozpoczną zabieg, minie jakiś czas. Może 15, może 20 minut! Jeśli nawet karetka z krwią jest parę kilometrów od szpitala, to – jadąc na sygnale – powinna zaraz być! A rzeczywiście – czekamy wyjątkowo długo i czas najwyższy zacząć kontrolę rany. Chirurg ma trochę racji!
– Dobra – powiedziałem. – Myjcie się!
W ciągu następnych pięciu minut chirurdzy – szef i dwaj młodsi koledzy – stanęli przebrani w operacyjne stroje przy umywalkach. Pielęgniarka anestezjologiczna zajęła swoje miejsce, a rozbudzona instrumentariuszka ponownie zaczęła przygotowywać narzędzia. Miałem jeszcze chwilę na rozmowę z Jerzym…
Proszę się nie bać… zaraz pan zaśnie… 27
– Mówił pan, że… że… „do dzisiaj”… Co się stało dzisiaj? Czemu pan to zrobił?
Pochyliłem się nad pacjentem, siedząc na szpitalnym taborecie przy jego głowie.
– Dlaczego chciał się pan aż zabić?
– Niech pan nikomu nie mówi, ale… panu powiem dlaczego.
Cicho szeptał, tak cicho, że tylko ja słyszałem, co mówi. Moja pielęgniarka anestezjologiczna stojąca przy aparacie do znieczulenia już nie słyszała nic.
– Ona wyszła wczoraj i nie wróciła na noc. Wiedziałem, że nic się jej nie stało. Sprowokowała awanturę i wykrzyczała, że ja jestem „mniej niż zero”, a ona idzie do kochanka. Bolało, ale nie bardziej niż zwykle i musiałem zająć się chłopcami… Posłałem ich rano do szkoły. Poszedłem do pracy, a jak wróciłem to ona już była w domu.
Chirurdzy zaczęli zajmować miejsca wokół stołu operacyjnego.
– Pytałem, gdzie była – to mówiła, że to nie moja sprawa… I powiedziała, że od dziś będzie co noc wychodzić! I że chce rozwodu! Powiedziałem, że prędzej się zabiję, niż dam jej rozwód! A ona powiedziała: „no to się zabij!”. To był odruch… Taki z wściekłości… Złapałem ten nóż, co leżał na stole i…
I. Samobójca 28
– Wszedł panu głęboko?
– Nawet nie wiem! Ja tylko machnąłem tym nożem w okolicę tu gdzie serce… Nie pamiętam dokładnie… Jakby mnie zamroczyło… Pamiętam dopiero, jak przyjechała karetka! Kto ją wezwał?
– No podobno właśnie żona!
– Aaa!… Widzi pan… Ruszyło ją. Czas już było pacjenta usypiać!
– Teraz będziemy już spać. Proszę się nie bać. Zaraz pan zaśnie. Oddychamy głęboko. O tak…
A do pielęgniarki:
– Proszę podać tiopental! Trzysta pięćdziesiąt miligramów!
Anestezjologiczka zaczęła przelewać jasnożółty płyn ze strzykawki do żyły, a ja szeptałem pacjentowi blisko ucha.
– Już zasypiamy… Oddychamy… A z żoną pan się pogodzi… Jak pan wyjdzie ze szpitala, to wszystko będzie dobrze…
Mógłbym jeszcze dodać, że Basia pewnie stoi pod chirurgią przestraszona, że pewnie ma nauczkę do końca życia i na pewno nie pójdzie już do kochanka, tylko będzie warować przy łóżku męża aż ten wyzdrowieje. I niech da mi tu i teraz słowo, że już się nie będzie zabijał. Mógłbym dodać… Ale po co? Tym bardziej że moje słowa już do niego przestały docierać. Po około 30 sekundach jego powieki powoli opadły i zasnął.
– Proszę skolinę. Sto miligramów!
Kiedy już mięśnie pacjenta zwiotczały po skolinie, założyłem mu rurkę do tchawicy i podpiąłem go do aparatu do znieczulenia. Po około 15 sekundach widząc, że stan pacjenta jest stabilny, serce bije dobrze, ciśnienie tętnicze się „trzyma”, a aparat za pacjenta prawidłowo oddycha, pozwoliłem działać chirurgom.
– Możecie zaczynać! On śpi!
Chory został obłożony sterylnym okryciem z pozostawieniem niewielkiego nagiego pola skóry w miejscu ranki na klatce piersiowej. Mniej więcej… 10 na 10 centymetrów! Szef chirurgów
Proszę się nie bać… zaraz pan zaśnie… 29
spytał jeszcze instrumentariuszkę, czy ma sprawne podłączenie do ssaka – co ona potwierdziła, zapalono lampę nad stołem wiszącą około pół metra nad głowami, a zespół operatorów otoczył chorego po bokach. Ja z anestezjologiczką pozostaliśmy przy głowie pacjenta za tzw. parawanem, ale doskonale widzieliśmy miejsce operacji. Było nas trochę na sali: szef chirurgów, jego zastępca – kolega ze znacznym stażem, chyba dwaj młodsi chirurdzy, chyba dwie instrumentariuszki i chyba dwie salowe. Ja z anestezjologiczką i chory! I cisza… I pełna koncentracja… I wszyscy patrzą w to pole 10 × 10… I asysta chirurga już trzyma w dłoniach haki i gaziki… I instrumentariuszka ze skalpelem w dłoni przygotowanym do podania go operatorowi… I krwi ciągle nie ma!… I start!… I głos szefa chirurgii:
– Nooo… Zaczynamy! Proszę nóż!
Leciutko nadciął brzegi ranki, bo była tak mała, że nawet nie można by wsunąć w nią rozszerzających haków. Krwawienie było śladowe i asysta bez trudności – pocierając gazikiem – utrzymywała doskonałą widoczność podskórnej tkanki. Operator delikatnie wsunął w szczelinę rany od góry i dołu dwa wąskie haki, zaczepił ich końcami za brzegi żeber i je rozchylił!!! Tego, co się działo przez następne 20–25 minut nie jestem w stanie opisać w jakimkolwiek logicznym ciągu, choć spróbuję! Następujące zdarzenia pamiętam jako kolejne, nieruchome obrazy!… Jakby zatrzymane trzaskiem migawki zdjęcia! Jakby pojedyncze klatki okropnego filmu, ale w nieuporządkowanej kolejności!!! Były krzyki, dzwonienie rzucanych narzędzi, jazgot pompy ssaka, chaotyczna bieganina, przekleństwa, strzelanie drzwiami i tupot operacyjnych drewniaków po posadzce! A wszystko w czerwieni na wszystkim i wszystkich!!! Niczym w jakimś psychodelicznym śnie szalonego wielbiciela horroru!!! Bo gdy chirurg rozchylił hakami żebra – z rany trysnął z wielką siłą gejzer krwi!!! Był niespodziewany i gwałtowny! Ani wcześniej ani nigdy potem nie zdarzyło mi się – na
I. Samobójca 30
szczęście – czegoś takiego oglądać! Pierwszy strumień strzelił na lampę operacyjną wiszącą nad raną i rozbryzgując się, spadł na głowy nas wszystkich, zanim zdążyliśmy się uchylić! Krwiste krople ściekały nam z głów po twarzach, okularach i ubraniach! Kolejne wystrzały krwi zgodne z tętnem pacjenta pokrywały coraz większą kałużą fartuchy, obłożenie, stół i podłogę! Operator starał się szybko rozciąć szeroko ranę, aby dobrać się do dziury w sercu, ale robił to na ślepo, pod powierzchnią krwistego bajora, z którym nie radził sobie ani ssak – ani asysta wyposażona w tampony z gazy!
– Dziura jest!!! W lewej komorze!!!…
Operator próbował w kałuży wypełniającej ranę palcami ocenić zakres zranienia serca!
– Odsysać!!! Odsysać!!! Kurwa!… Szybciej… Bo nic nie widzę!!! Haki do cholery!… Szerzej!… Dawaj!… Dawaj!… Instrumentariuszka rzuciła pod ręce chirurgów cały zapas gazików, a salowe wydzierały ich następne porcje z puszek na sterylne materiały! Za parawanem ja z anestezjologiczką uruchamialiśmy kolejne butelki kroplówek, a ponieważ byłem wynalazcą pompy własnego pomysłu do szybkich przetoczeń płynów, darłem się, żeby ją „uruchomić”!
– Co mam dawać???
Instrumentariuszka podawała wszystko, co tylko miała na stole, żeby pomóc chirurgom! Druga instrumentariuszka założyła sterylne rękawiczki – bo tylko tyle zdążyła założyć – i otwierała kolejne pakiety ze sterylnymi narzędziami oraz nićmi! Chirurg trzymał obie dłonie w ranie i przynajmniej to zmniejszyło gwałtowność wypływu krwi! Już nie kapało na nas z lampy, ale rozlewało się po sterylnym obłożeniu w rytmie tętna pacjenta! Byliśmy wszyscy ubrudzeni krwią – choć jestem pewien, że pod spodem każdy z nas był blady ze strachu jak ściana! Wiedziałem, że jeżeli chirurdzy nie zatkają szybko dziury w sercu – obojętnie jak i czym – to życie pacjenta zawiśnie na włosku!
Proszę się nie bać… zaraz pan zaśnie… 31
– Jak duża ta dziura? – Udało mi się spytać szefa chirurgii!
– Duuuża!!! Ma ze trzy centymetry! W lewej komorze!!!
– Niech pan czymś zatka, bo go nie utrzymam!!!…
– No próbuję!!!
– Palce niech pan wsadzi w dziurę!!! Palce! Zmniejszy się wypływ!
– Staram się! Ale – cholera – na palcach mięsień się rozdziera!!! Daj mi… Gaziki! Gaziki wsadzę! Dawaj gaziki! Instrumentariuszka wyrzuciła na stół kolejną porcję gazików! Wepchnął je w dziurę w sercu!
– Nie mogę zatamponować!!! Kurwa mać!!! Dalej się rozdziera!!!
Asysta operatora nie odzywała się, mając i tak dusze na ramionach, ale pomagała, jak mogła, opanować sytuację. Ssak był już w połowie słoja wypełniony odciągniętą krwią. Mniej więcej – jakieś półtora litra! W szmatach i na podłodze było pewnie drugie tyle! Albo więcej… Anestezjologiczka wraz ze mną w tym czasie wpompowywała kolejne butelki kroplówek do żył pacjenta! Nieproszona – wiedząc, co ma robić – mierzyła mu co chwila ciśnienie!
– Doktorze… Spada!!! Jest już osiemdziesiąt na sześćdziesiąt. Tętno zaczyna zwalniać! Co mu lać?
– Wszystko, co pani ma! I czysty tlen w oddechu!!!
Zrobiła, co poleciłem!
– A panu udało się coś przytkać?
Przez chwilę nie odpowiadał skupiony na dłubaniu w dziurze wypełnionej krwią.
– Nie!!! Dawaj mi gruby ketgut!!! Szybciej!… – Instrumentariuszka podała to, czego sobie życzył!
– Próbuję zeszyć… Może… Przytrzymaj ten seton! Tu!… Odsłoń… – To do asysty! – Ssij… No ssij, bo mi zalewa! Wsadź tu palce! Obok moich… Naciskaj! Naciskaj!… Cholera! Nic nie widzę!!! Lejcie mi tu sól!!!
I. Samobójca 32