Kategorie blog
Krótka historia długiego dochodzenia do siebie
Krótka historia długiego dochodzenia do siebie










 










Spis treści

CZĘŚĆ PIERWSZA...............................................................................9
CZĘŚĆ DRUGA...................................................................................27
CZĘŚĆ TRZECIA ................................................................................61
CZĘŚĆ CZWARTA...............................................................................81
CZĘŚĆ PIĄTA................................................................................... 115
CZĘŚĆ SZÓSTA.................................................................................145
EPILOG ...........................................................................................177







CZĘŚĆ PIERWSZA 







        Dzisiaj znowu jestem Panią Bóg. Nie prosiłam o ten pieprzony przywilej z ograniczonymi możliwościami sprawczymi. Wydzielam pięćdziesiąt złotych i patrzę, jak on patrzy. Nie wiem, co on czuje, wiem, co czuje Pani Bóg i Pani Bóg jest zrezygnowana. Patrzy na fragment człowieczeństwa pod zniszczoną skórą kogoś, kto akurat jest jej ojcem, patrzy Pani Bóg, nie z lotu ptaka, nie z wysokości, ale z poziomu człowieczego patrzy i lituje się nad tym, co jeszcze się tli pod skórą. Pani Bóg wie bowiem, że gdzieś tam, w zakamarkach przepitych komórek mózgowych, sercowych, tak – od mózgu do serca, najprostsza droga, skórnych i podskórnych, w powikłanych labiryntach trzewi wypełnionych głównie szajsowatym żarciem i jego nieprzetrawionymi złogami, gdzieś tam, pod jasnopiwnymi tęczówkami, tli się dusza. Mała, przepita duszyczka, która błaga Panią Bóg, niemo, bo czuje się nic niewarta już, po tylu latach pływania w toksycznych płynach, duszyczka prosi niemo, tak patrząco i błagalnie prosi, żeby ją pogłaskać, żeby wyszukać jeszcze pośród tych wszystkich nieatrakcyjnych powłok wewnętrznych.
        – Tylko tyle? – pyta on. – Obiecałem sąsiadce, że jej chociaż tysiaka oddam – mówi to tak prosząco jakby i swoim pokornym głosem. Nie wiem, czy się wstydzi. Wiem, że chce się napić, jeśli nie teraz, to jutro, za tydzień, i kombinuje, w czym ma sporą wprawę, jak by tu coś na płyn znieczulający uszczknąć.
        Pani Bóg, czyli ja, patrzę na swojego ojca z siwymi kompletnie włosami, przydługimi, z czerwoną twarzą i zarostem, jak twierdzi, jedno-tylko-dniowym i mówię:
        – Nie mam więcej. To dla mnie też dużo.
        – No rozumiem, rozumiem, a mama nie mogłaby pożyczyć? Ostatni raz cię proszę.


10




        – Ostatni raz słyszę po raz czwarty, tato, a mama nie ma. – Nie krzyczę, bo weszłam w rolę Pani Bóg, pochylającej się z miłością nad nieszczęściem ludzkim, które, z racji pokrewieństwa w tym wypadku, również Pani Bóg się udzieliło. Zresztą wywrzeszczałam się już, nie po bosku, przez telefon. Nawet nie wrzeszczę, tylko pytam po raz kolejny i w kółko, podniesionym, drżącym z oburzenia głosem:
        – Nie wiesz, skąd mam wziąć, tato? Czy ty rozumiesz, co ja do ciebie mówię? – To było w Święta Wielkanocne i było też w święta Bożego Narodzenia, kiedy ja tysiące kilometrów z dala byłam, z dala i w kraju obcym, i innym językiem mówiącym. I podkusiło mnie, żeby zadzwonić w Wigilię, chociaż dzwoniłam trzy dni wcześniej i względnie dobrze było, a w dzień wigilijny, którego nie obchodzę tutaj, usłyszałam tylko charkot i „kurwa, z głodu zdechnę, to chociaż dwie stówy mi wyślij”. – Tato, ja jestem w Nepalu!!! – I potem potrzęsłam się jeszcze trochę, pobiłam z myślami rozmaitymi i uspokoiłam, bo wiem, jako ja i jako Pani Bóg, że jeszcze ten scenariusz powtórzymy i ja mu w końcu dostarczę jakąś gotówkę. Dostarczę, rycząc potem pod parasolką nad losem swoim i jego i nad tym, co mogło, a nigdy się nie stało. Nie o żal nad sobą chodzi i nie o-jaka-ja-biedna-jestem rodzaj żalu, bardziej o ostateczność i definitywność, i wyrazisty napis NO REPLAYS – THIS IS YOUR LIFE. Jego życie i moje życie, osobne zawsze, ale nigdy do końca nieoddzielone, i teraz myślę, że oddzielić je byłoby lepiej, dla mnie, dla niego, nie wiem. Może też?
        Pani Bóg chciałaby znać odpowiedzi na wiele pytań i jako Pani Bóg powinna być wszechwiedząca i mądra, i miłosierna, i ponad tym wszystkim się unosić we mgle boskości i oparów pobożnych modlitw. Ale Pani Bóg za często po ziemi chodziła i kiedy stówki ojcu alkoholikowi wydzielała, to czuła się jak zbawicielka. Na szczęście na krzyżu wisieć nie musiała, ktoś tę część już za nią odwalił, ale ukojenie to było dla niej żadne, te krzyże własne na plecach nosić i pocieszać się, że innym gorzej


11




nawet jest. Pani Bóg wolałaby, żeby innym było lepiej i żeby żadnych drewnianych krzyży nie nosili, ale, jak wspomniano wyżej, jej moc ograniczona była. Jak jej bardziej doświadczony Pan Bóg rzekł, ludzie już nie wierzą, szopki tylko odprawiają, a jak nie wierzą, to skąd siłę brać?
        – Przecież Ty wszechmocny jesteś i nieomylny?
        – A kto ci takich bzdur nagadał? Myślisz, że jakbym nieomylny był, tobym swojego syna z kobiety zrodzonego na krzyżu kazał mocować i grzechy świata odkupiać? Wszechmocny, powiadasz? Hm, stworzyłem człowieka i puściłem w świat, to niewystarczający dowód?
        – To po co to było? Po co, Panie Boże?
        – Po Życie, po Życie.
        – I to tyle?
        – A co innego niby?
        Pani Bóg filozoficznie na te odpowiedzi spojrzała i umocniła się w przekonaniu, że słuchanie Pana Boga na niewiele jej się przyda. Może pogadać czasem mogą, ale o czym niby? O Jego wysokościach i jej nizinach? A gdzie punkty styczne? Gdzie tematy do rozmowy? Pani Bóg chciałaby powiedzieć:
        – Boli mnie, zrób coś, ulecz go, no zrób coś albo powiedz mi, co mam zrobić.
        A pan Bóg na to:
        – Słyszałaś o wolnej woli? Nic zrobić nie mogę. A ból? A o grzechu pierworodnym słyszałaś i o Ewie?
        Pani Bóg była feministką, więc argumentu o Ewie nie kupowała. Pan Bóg stoicki był i taki jakby nieobecny. Był, a jakby Go nie było.
       
       
        Zaczęłam więc, z roli Pani Bóg się wycofawszy na czas jakiś, książki o alkoholikach czytać i o dorosłych dzieciach alkoholików. I płakałam znowu, bo Ewa Woydyłło pisze, że alkoholizm to rak duszy, węzeł gordyjski trudny do rozwiązania, trudny, ale nie


12




niemożliwy, a skoro nie niemożliwy, to trzeba go chyba zacząć rozwiązywać – myślę w zaciszu sypialni swojej, ale jak, gdzie, kiedy? Na odległość węzły mam rozwiązywać? Dlaczego ja? Tyle innych się poddało, tych kobiet, długodystansowych i krótko-, kiedy ojciec piękny wąs jeszcze posiadał i nogi długie i szczupłe, i włos falujący a czarny, i skodę zieloną, piękną taką i niespotykaną na komunistycznych ulicach Wrocławia.
        Ach, jakże się poddawały kolejno; i Matka moja, buntownicza, miękka a twarda, nieraz ryczała, bo też ją dusza bolała, jak mocno bolała, bo tatuś mój nie chciał pieniążków, alimentów na córeczkę łożyć, której, skóra z niego zdjęta, nie wyparłby się, o nie. I nogi takie same, identyczne, długie i patykowate trochę, jak nieporadnego źrebięcia żyrafy, i nos, niestety podobny, i nawet środkowy palec prawej ręki tak samo przekrzywiony. Więc Mama, żadna tam cierpiętnica z workami pod oczyma i pragnieniem niesienia krzyża za poradą gładkolicego księdza tego i owego, który krzyż chyba tylko z Biblii i kościołów znał, teoretycznie bardziej intelektualnie z ideą krzyża był zaznajomiony wysoce wnikliwie, więc Mama żadnych takich porad nie przyjmowała. I zanim jeszcze o alimentach rozmowa była, udała się do poradni, Mama moja, kobieta młoda i piękna jak Cyganka malownicza i posłuchała pani doktor od uzależnień, która wnikliwą rozmowę z ojcem mym przeprowadziwszy, do kobiety tej młodej, Matki mojej, rzekła wyraźnie i bez zbędnej bawełny słowa owijającej: „Drugiego dziecka sobie nie daj zrobić i żyj swoim życiem, bo ty też możesz jak alkoholiczka skończyć, a jego nie uratujesz”, co Mama moja, instynktu swojego całe życie słuchająca, uczyniła skwapliwie, no może jeszcze tu i tam samotna się poczuła kilka razy, wózek po ulicach wrocławskiego śródmieścia pchając i awantur wysłuchując, bo mój dziadek, którego kochałam do bólu, też lubił od czasu do czasu popić sobie solidnie i na babcię niewybrednie powyklinać. Złość jego w ciemnych oczach pod krzaczastymi brwiami tak niebezpieczna bywała, chociaż nigdy przeciw mnie lub mojej Mamie nie była


13




zwrócona, że dla bezpieczeństwa Mama moja, na sugestię mojego chrzestnego, brata taty noże kuchenne pod wersalkę pewnego wieczora schowała. Nie żeby dziadek miał mordercze instynkty, ale tak w ramach dmuchania na zimne. Na drugi dzień babcia nie mogła pokroić ziemniaczków na obiad. Mój chrzestny, piękny hemofilik i moja pierwsza miłość, wrażliwy student prawa, stanowił oazę spokoju w mieszkaniu, które mieściło nas wszystkich i wrzało życiem, czasem lepszym, czasem gorszym i dla wielu wtedy normalnym.
        Decyzja mojej Mamy o rozwodzie spotkała się oczywiście ze sprzeciwem stron zainteresowanych. Mój ojciec był załamany, kompletnie zdruzgotany, bo mimo pijackich szałów i szmuglowania kobiet (a może to tylko jedna była, ta, którą Mama w szafie odkryła, tak, w szafie) do swojego łoża, kiedy jeszcze w matczynym brzuchu sobie rosłam, moja babcia, mama mojego ojca, lamentowała, że to tak jeszcze nie było w rodzinie, żeby się rozwodzić, że jak drugie dziecko się narodzi, to on się zmieni. I że niby zamiast kraść pieniądze na wanienki dla córki, a czasy były ciężkie, bo w komunistycznej Polsce nie tylko pieniędzy brakowało, ale i wanienek, więc zamiast te pieniądze wykradać, on się do wanienek dokładać zacznie. Nie było nam dane się o tym cudownym przeistoczeniu przekonać, bo Mama spakowała się dość szybko, wzięła mnie dwuletnią i zakończyła rozdział pod tytułem „Małżeństwo” w wieku lat dwudziestu siedmiu.
        Co nastąpiło potem, to dość długa historia przeprowadzek, sublokatorek, mieszkania na dziko, jednej eksmisji, która nas całkowicie zaskoczyła w wiosenny chyba dzień. Wracałyśmy z Mamą skądś, ja byłam mała i uczepiona jej ręki. Wspinałyśmy się po wysokich piętrach do naszego na dziko zamieszkanego mieszkania, bez ogrzewania, z piecem tylko w pokoju i bez łazienki, ale z dużą, zimną kuchnią wyglądającą na studzienne podwórze, i zobaczyłyśmy, że drzwi naszego mieszkania są otwarte na oścież. Pod moją Mamą ugięły się nogi, co poczułam w słabnącym uścisku jej dłoni


14




trzymającą moją, i powiedziała, nie pamiętam co, ale chyba że zostałyśmy ograbione z naszego łóżka, kilku starych szaf, a może już wtedy miałyśmy meble wystane w kolejkach, tak, chyba już miałyśmy, talerzy i szkła jakiegoś, było szkło, bo Mama się martwiła, że się potłukło w czasie transportu. Weszłyśmy do mieszkania, ja już chyba płakałam, bo Mama płakała, i w środku był pan, który co robił, nie pamiętam, ale dowiedziałyśmy się od niego, że nasz dobytek został przewieziony na ulicę nieopodal parku, gdzie będziemy zamieszkiwać z jakąś rodziną. Można tam było dojść na piechotę. Więcej pan nie wiedział. Nawet gdyby wiedział, toby nie powiedział, bo to kawał nieokrzesanego chama był. Żona jego starała się sytuację łagodzić, ale jak tu łagodzić, kiedy ktoś chamem jest?
        Bezpośrednio po eksmisji, co się działo, nie pamiętam, może wyparła to moja dziecięca świadomość. Tak czy inaczej, zamieszkałyśmy w pokoju przy łazience, w której niezręcznie było nam się myć, gdyż cała była zastawiona rzeczami rodziny zajmującej inne pokoje przestronnego mieszkania w starym budownictwie.
        Była to rodzina trzypokoleniowa, jakiś pan profesor, który potem flirtował z moją Mamą, jego żona, która na flirt nie miała ochoty, małżeństwo z dwójką dzieciaków, starszą siostrą i bratem, które często dobijały się do naszego pokoju i nie było to przyjemne, bo w ich dobijaniu było dużo hałasu i jakiejś dziecięcej agresji, którą odbierałam bardzo personalnie. Nie byłam dziecięciem towarzyskim. Raz nawet tak bardzo do naszego pokoju się dostać chcieli, a jak tak mocno na to nie miałam ochoty, że drzwi trzymałam z całą swoją dziecięcą siłą i łzy mnie w oczy szczypały, a ja nie pozwalałam im płynąć, bo na drzwiach się koncentrowałam. Ale też chyba bawiliśmy się razem, w gry jakieś graliśmy w dużym przedpokoju.
        Na sublokatorce owej gotowałyśmy najczęściej proste posiłki na kuchence w ciemnawym pokoju z malutkim balkonem ukochanym przez gołębie. Raz nawet umościły sobie tam gniazdko i złożyły jajka. Jakże było wielkie moje podniecenie w oczekiwaniu


15




na pisklaki. Gołębie jednak postanowiły swoje jajeczka porzucić i nie wiem, czy nie przyczyniłam się do osierocenia potencjalnych gołąbków zaglądaniem na balkon. Czyżby gołąbki uznały, że nie było to bezpieczne miejsce do wychowania rodziny?
        Pokój wydał się mojej Mamie lepszym miejscem do gotowania niż kuchnia, gdyż kuchenka pokryta była zastygniętym, przyrośniętym na zawsze wielowarstwowym, wielomiesięcznym brudem, pozostałością po przyrządzaniu rodzinnych posiłków i okupowali ją prawowici mieszkańcy, w związku z czym czułyśmy się tam jak niepożądani goście. Należy jednak dodać, że prawowici mieszkańcy byli kulturalni i raczej nie spotykały nas z ich strony nieprzyjemności. A nawet gdy już dostali przydział na inne mieszkanie, w nowych blokach, pojechałyśmy ich odwiedzić. Mieszkanie było mniejsze i z wielkiej płyty, ale nowe i z centralnym ogrzewaniem i z ciepłą wodą w kranach i generalnie mnie w tamtym czasie wydawało się szczytem luksusu.
        Kąpiele moje w owym sublokatorskim okresie odbywały się na ogół u lepiej sytuowanych cioć, zamieszkałych na nowych osiedlach. Regularnie też odwiedzałam dziadków, chociaż oni nie mieli łazienki z wanną, tylko kuchnię z metalową balią, pralkę franię i wspólną toaletę, dzieloną przez dwie rodziny. Teraz w tych budynkach przy wrocławskim rynku znajduje się ekskluzywny hotel. Po klatkach ze ścianami z obłażącą farbą, po szczurach zabawiających się beztrosko koło kubłów na śmieci w ciemnym podwórzu nie ma śladu. Tak jak po naszym ówczesnym życiu. Babcia i dziadek dawno nie żyją, mój piękny chrzestny też umarł cichutko i nagle kilka lat temu. Z naszego kameralnego dramatu rozgrywającego się w późnych latach siedemdziesiątych zostaliśmy ja, moja Mama i mój ojciec, którego z tamtych czasów nie pamiętam. Raz, ale nie wiem, czy na jawie, czy we śnie, ojciec usiadł przy mnie na łóżku, kiedy odwiedziłam babcię i dziadka, i powiedział, że nie może żyć bez mojej Mamy i że chyba się zabije. Ale to chyba był jednak sen.


16




        Moja Mama chodziła do jakichś naczelników i miała dużo szczęścia, bo jeden z nich okazał się nawet w miarę przyzwoity, i Mama po obejrzeniu wielu mieszkań znalazła naszą przystań, która nią została przez kolejne dekady. Miałam wtedy lat sześć, moja Mama niespełna trzydzieści. Więc kiedy teraz napomykam Mamie, że mam jakieś niże i że płakać mi się chce, niby bez powodu, Mama nie rozumie, bo ona nie miała czasu na niże. Ona musiała przetrwać, co jej się udało, biorąc pod uwagę okoliczności, doskonale. A nawet słoneczne kraje południowej Europy zaliczyła, kochanków kilku miała i nikogo nie przepraszała, że jej się żyć chce po swojemu.
        Mieszkanie komunalne miało obrzydliwą łazienkę, jeden pokój z dwoma dużymi oknami i podłogą z dykty oraz ciemną kuchnię. Ale najważniejsze były drzwi, które można było zamknąć i powiedzieć światu, żeby nas pocałował w dupę. Te drzwi mój ojciec obił nam potem czerwonym skajem i okolił srebrnymi pinezkami. Całe piętro nam ich zazdrościło – też sobie takie zrobili, tylko w innych kolorach.



* * *


        Z ojcem łączy mnie niewiele. Niewiele zdarzeń, które moglibyśmy nazwać naszymi, niewiele porozumiewawczych spojrzeń i niewiele zwierzeń. Nie umiem powiedzieć, czego mnie nauczył, co mi przekazał. Może kiedy robiłam prawo jazdy, nauczył mnie kilku manewrów. Pojechał ze mną na egzamin i wpatrywał się we mnie męczącą się za kółkiem. Jego spojrzenie dodawało mi otuchy. Egzamin oblałam, a on winił egzaminatora za przyczepianie się o pierdoły. Pocieszał, że nawet on, doświadczony kierowca, miałby kłopoty z takimi wymaganiami. Zabrał mnie też na basen, chociaż sam nie umie pływać. Przez jakiegoś kolegę załatwił mi lekcje pływania. Pamiętam, jak czarował panią instruktorkę, bujną blondynkę w jednoczęściowym kostiumie. Do dzisiaj uwielbiam pływać.


17




        W przeszłości szukam źródeł tego piekącego bólu, które jego cierpienie wypala na mojej skórze. Pojawiające się obrazki, choć ich niewiele, wystarczają za uzasadnienie. Rozsiane w czasie obietnice mieniące się nadzieją, chwilowo migotliwą i znikającą nagle, do następnego razu. Ja i mój ojciec, mój tata, w tej scence akurat, idziemy razem ulicą. Trzymam go pod rękę, nie gadamy, idziemy. Wspólne, zgodne stawianie kroków na płycie chodnika obok swojego ojca – czyżby „wspólne” to słowo klucz?
        Ojciec siedzi u Mamy w mieszkaniu na kanapie, suczka biega obok, dwuletnia wnuczka do niego zagaduje, a on rozplątuje zasupłane łańcuszki. Pokłady jego cierpliwości mnie zaskakują.
        – Nie denerwuje cię to zadanie? – pytam z niedowierzaniem.
        – Nie, dlaczego? – Nie odrywa wzroku od łańcuszków i dłubie igłą w malutkich supełkach. Mama wypada na chwilę z kuchni i mówi, że ją by szlag trafił przy tym rozplątywaniu. Ojciec uśmiecha się pod nosem i po kilku minutach kładzie na ławie rozsupłane łańcuszki starannie owinięte wokół tekturki. Teraz się nie zaplątają.
        Zanim dopija kawę i wraca do siebie, do Anioły i swojego życia, umawiamy się, że przyjdzie po nas i popatrzymy w rynku na przygotowania do sylwestrowej fety. Później tego samego dnia moja Mama z radością oddaje się wypatrywaniu znanych ludzi, ojciec z dumą prowadzi za rączkę wnuczkę, a ja pstrykam zdjęcia wzruszona nienachalnym pięknem codzienności. Ojciec uciekł dość szybko, bo było za głośno. Chował głowę w kołnierz kurtki, jakby chciał się ukryć przed ostrzałem decybeli. Zdziwiło mnie to wtedy. Jego brak odporności na hałas zaskoczył mnie tak samo jak cierpliwość przy rozplątywaniu supełków. Zadzwonił do mnie z pracy – pracował wtedy jako ochroniarz w ASP. Punkt dwudziesta czwarta składał nam życzenia noworoczne. „Bardzo was kocham” – mówi miękko. W tym półsennym rozbudzeniu to „kocham was’”, wypowiedziane w tle sylwestrowych fajerwerków, często do mnie wraca. Pociesza mnie i gnębi. Nie pozwala mi odwrócić oczu.


18




Ciągnie mnie do jego zaniedbanego mieszkanka i kładzie rękę na telefonie.



* * *


        Wchodzę do klatki, wpuszcza mnie starszy pan, grzeczniutki, milutki i w dziadkowej czapce z daszkiem. W połowie schodów czeka na mnie ojciec. Miał mi otworzyć drzwi, bo u niego nie działa domofon, to znaczy słyszy dzwonek, ale nie działa guzik otwierający bramę. Nie widziałam go siedem i pół miesiąca, dokładnie tyle, ile minęło od jego rozstania z jego partnerką od lat osiemnastu, jego Aniołą Stróż (Anielicą, mogłabym napisać, ale nie napiszę. Bo ta anielica nie była anielska, ze wzniesionymi pobożnie oczami w kierunku nieba, z blond lokami i z wielkimi skrzydłami. Ta anielica była Aniołą właśnie, kobiecą odmianą anioła, któremu, z racji męskiej końcówki gramatycznej, przypisuje się więcej siły, mocy i zdecydowania. Stróżka mojego ojca była Aniołą, bo wszystkie te cechy posiadała w wydaniu kobiecym, ale bez loków i mięciutkiego jestestwa. Na mięciutkie jestestwo w życiu z alkoholikiem nie ma miejsca i nawet gdyby chciało się go doświadczyć, popławić w tej miękkości, to bardzo szybko zdaje sobie sprawę osoba zaangażowana, iż miękkością daleko nie zajedzie. Pisząca te słowa dopiero się tego uczy).
        Aniole w końcu odpadły skrzydła i przeniosła się do innego miasta, blisko swojej rodziny. Jej rezygnacja z funkcji Anioły Stróż zbiegła się z moją promocją na Panią Bóg. Była partnerka bez skrzydeł zabrała ze sobą małą suczkę, zazdrosną o mojego ojca do szaleństwa; nie można było go dotknąć, kiedy suczka była w pobliżu, bo podnosiła jazgotliwy wrzask. Musiałam cmokać ojca na pożegnanie, jak suczka nie widziała. Nawet dotknięcie ręki było niedozwolone. To jeszcze były czasy względnej normalności rozsianej pomiędzy coraz częstszymi „ciągami”.


19




        Patrzę i nie wierzę, nigdy go takiego nie widziałam. Mówię już chyba na tych schodach: „Tato, co ty ze sobą zrobiłeś?! Tato?! Tato!!!” i słyszę pomrukiwanie, takie z czeluści się dobywające, ze studniowym dudnieniem. Ma biało-mleczne przydługie włosy i wyraz autentycznego cierpienia na twarzy. Trzymając się mocno poręczy, odwraca się powoli na schodku. Mam teraz przed sobą jego spodnie wiszące na tyłku. Na wysokości moich oczu plamka, której pochodzenie mnie zastanawia. Wącham, wietrzę jak wilczyca, jak suka, jak kobieta zapach niemytego ciała i ubrań. Podążam na górę za sztywnymi nogami w szarych spodniach i wystającymi łopatkami w przygarbionych plecach. I chce mi się wyć. Chce mi się ryczeć i uciekać i wiem, że nie ucieknę, bo ten obraz będę miała w sobie, w całej sobie na zawsze. Strzęp człowieka, który mnie spłodził.
       
       
                o wy biedni alkoholicy!        
                o wy pilchowie kurewscy, wszyscy pijacy znani budzący współczucie!        
                o wy frankowie anonimowi, którzy wykańczacie swoje nadwrażliwe córki od lat        
                straszycie swoim stanem na wpół trupim i żyjecie śmiercią powolną, śmierć zadając innym        
                niech was piekło pochłonie, niebiosa dadzą spokój i ukojenie, których nie zaznaliście na ziemi        
                nie wierzę ani w piekło, ani w niebiosa        
                w siłę samej siebie wierzę i mojej Matki, która mnie chroni od złego



        Kiedy wchodzi się do mieszkania osoby żyjącej samotnie i rozpitej do granic możliwości, pierwsze, co uderza, to zapach. Papierosów, niepranych ubrań, pościeli i firanek. Gdybym była z opieki społecznej, z teczuszką może, z aktami, z telefonem i długopisem do robienia notatek, poczułabym odrazę. Gdyby była to


20




moja pierwsza, druga, może trzecia wizyta domowa, mogłabym poczuć współczucie. Może ciekawość, nie wścibstwo, zainteresowanie przyczynami ludzkiego upadku. Jak długo trwałby stan mojej humanitarnej postawy, nie wiem. Zgaduję, że przy kolejnych odwiedzinach, w tym samym lub innym domu, wyparowujące współczucie miałoby zabarwienie irytacji. Potem już jak po schodach w dół; złość, obrzydzenie, pogarda, obojętność.
        Nie wiedziałam, czego się spodziewać – śmieci na podłodze, sterty walających się puszek, butelek – taki obrazek żywcem wzięty z dawnego programu Ekspres Reporterów – niziny, ludzkie dramaty, rynsztok, czasem po prostu pech, opowiedziane po reportersku, bez taniej sensacji i moralizatorskiego tonu z bajeczek dla dzieci. Nie ma puszek ani butelek. Kiedy zaglądam do kubła na śmieci, też ich nie ma. Porządek w wydaniu pijackim. Talerze na suszarce poustawiane według rozmiarów, na górnej półce kubeczki i szklanki z uszkami, na dolnej talerze. Dotykam jednego z nich. Lepią mi się palce. W lodówce prawie nic. W plastikowym kontenerze na dole gnijące pomidory. Robię mentalną notkę, że muszę te pomidory wyrzucić, bo się rozłożą do końca i zapleśnieją. Pod dywanikami w przedpokoju chrzęści piasek, w rogu poustawiane buty, jedne bardzo już stare. Myślę, że pewnie buty też by wypadało mu kupić. W „dużym” pokoju na kanapie, sofie, leży zwinięta kołdra. Jakaś kobieta tu mieszkała dwa miesiące, ale przyjechał syn i ją zabrał. Wczoraj. Aha. Miła taka była, poczciwa. Dokładała się do czynszu. Na ścianie zdjęcie moje i mojej córki. Siedzimy w naszej pomarańczowej kuchni, obie w paskach, moja koszulka zlewa się z jej przykrótkimi porteczkami i wygląda, jakby wychodziła z mojego brzucha – roczny noworodek z loczkami, palcem w buzi i diabłem w oczach. Na półce nad sofą drugie nasze zdjęcie, znad morza. Ściska mnie w klatce, płaczę. Siadam naprzeciwko ojca, w jego sypialni, tylko tego pokoiku używa, patrzę, na czym siadam, na poduszce ze skołtunionym sztucznym futerkiem umieszczonej na krzesełku kojarzącym mi


21




się z wyprawą na ryby. Siadam obok stolika z papierosami robionymi z tytoniu specjalną maszynką, taką samą jakiej używał dziadek, kiedy trudno było o fajki. Rodzinna historia w fajkach. Dziadunio palił skręty i tatunio palił skręty, a ja miętowe cienkasy paliłam na przemian z białymi marlboro do czasu, gdy wszystko porzuciłam i w zdrową mnie się przeistoczyłam.
        Ojciec siedzi na swoim łóżku, prawie dotykamy się kolanami. Patrzymy na siebie przez chwilkę, on odwraca wzrok, trzęsą mu się ręce i wie, że ja to widzę. Nie pamiętam, czy nadal płaczę, czy już się wzięłam w garść.
        – Trzęsą ci się ręce.
        – No, to te nerwy. Telepię się cały.
        – Nerwy i picie – stwierdzam autorytatywnie.
        – E, nie piję teraz.
        – Tato… Zróbmy coś z tym. Zabiorę cię na odwyk.
        – A ile to kosztuje?
        – Nic.
        – Ale ja nie pracuję.
        – Ale jesteś zarejestrowany jako bezrobotny. Tylko że musisz tam być rano, gotowy jak do szpitala.
        – Nie teraz. Przecież ja się własnego cienia boję. Nie… sam się muszę pozbierać.
        Wiem od Anioły, jak się zbieranie odbywa. Pije mniej, bierze antikol czy inną francę. Nie może chodzić, bo ma prawie zanik mięśni po długim pijaństwie i leżeniu w swoim barłogu. Podobno do łazienki przemieszczał się na czworakach z dwóch powodów: bo nie był w stanie utrzymać równowagi i nie miał siły w nogach. Podobno po każdym intensywnym ciągu musiał się uczyć chodzić na nowo. Anioła to widziała kilka razy, ja nie, bo jeszcze Panią Bóg nie byłam. Jako odwiedzająca raz, może dwa (tylko) latałam po wódkę dla ojca – małe flaszeczki luksusowej kupowane w spożywczym naprzeciwko, „o tam, tam, widzisz, przez tą bramę przejdziesz i tam możesz kupić. Kup mi dwie ćwiarteczki, córka, kupisz?”. „Nie kupię, tato”.


22




„No to sam pójdę. No kup, patrz, jak ja wyglądam”. No i szłam i kupowałam, paląc się ze wstydu w wieku dwudziestu kilku lat i zastanawiając się, czy pani ze spożywczego myśli, że to dla mnie („eee, pewnie nie, młoda i nie wygląda, i o tej godzinie, eee, chociaż kto ich tam wie” – oczy pani przesuwają się po mnie wnikliwie, badawczo, od twarzy, po ręce lekko drżące i szczupłe, i niepijackie) i czy może skojarzy mnie z ojcem „a to ja pani ojca znam, to ten taki wysoki”. Nie, takich słów się nie doczekałam, na szczęście, bo żadnego spowinowacenia z alkoholikiem nikt nie chce. Małe flaszeczki w torbie pobrzękiwały, małe, dlaczego małe, zastanawiałam się intensywnie, bo pozory godności jeszcze chce zachować, bo oszukuje się, że więcej mu nie trzeba, bo ciężko mu pół litra do ust podnieść rękami drżącymi?
        Przychodzę na górę, flaszeczki wyciągam, czując obrzydzenie bezbrzeżne i złość, taką we wkurwienie się przeradzającą, i patrzę, jak on uśmiecha się tak jak do narzeczonej i otwiera flaszeczkę, i ciągnie wódę z gwinta, a jak, z gwinta najlepiej, i jakby się relaksuje i mówi: „posłuchaj” i jakąś piosenkę o miłości i Cyganach mi puszcza, a ja siedzę w fotelu, w mieszkaniu przez niego i Aniołę zamieszkanym, i myślę, że to nie jest moje życie. TO NIE JEST MOJE ŻYCIE. Proszę mnie stąd przenieść w rzeczywistość ojców w krawatach, a jeśli nie w krawatach, to takich, co rozmawiają z córkami o ich życiu i o świecie naokoło, i nie mówią „kurwa” i „chuj”. I kiedy życie jest zbyt trudne dla nich, to nie wysyłają córek po flaszeczki luksusowej. Proszę mnie przenieść w inne życie z miłości i odpowiedzialności utkane, z miłości, która jest w poniedziałek i piątek, i niedzielę, i w styczniu, i w maju, i sierpniu.
        Nie sprzątałam ojcu mieszkania w tę pierwszą wizytę, kiedy naocznie o jego upadku się przekonałam. Zapłaciłam mu za mieszkanie. Przysiadłam na krzesełku, dwa miesiące nieopłacone i prąd chyba. Książeczki są poukładane na półce, mają swoje miejsce. Widzę, że ojciec ma system, który mu ułatwia funkcjonowanie


23




w zawiłej rzeczywistości ogołoconej z wszelkich ozdobników. Jedynym ozdobnikiem są wódka i piwo. Na inne nie ma już miejsca. Zaczęłam wypisywać sumę w książeczce, nie wiedziałam gdzie.
        – Nie, nie tu, tylko tutaj piszesz, no.
        – O, za trzy miesiące masz opłacone, no to jakoś sobie dajesz radę.
        Słaby uśmiech i zaszklone oczy.
        – No, ta babka mi dopłacała.
        Robię mu jakieś zakupy, latam na dół dwa albo trzy razy. Idę na pocztę. Nie mogę się powstrzymać i płacąc zaległy czynsz, płaczę przy okienku. Pani jest taktowana i udaje, że nie widzi. Chlipię, że jeszcze dwa miesiące za prąd. Spotkam tę panią jeszcze kilka razy. Imponuje mi jej spokój, rodzaj filozoficznego dystansu do życia słyszalny w jej głosie i bardzo uprzejmym tonie. Zastanawiam się, co taka pani robi na małej, zapyziałej poczcie osiedlowej. Nie pytam, bo mi nie wypada.
        Myję też talerze.
        – Daj spokój, zostaw.
        Chcę mu obciąć paznokcie.
        – Już nie rób ze mnie takiego dziada.
        Paznokci mu nie obcinam.
        Całuję go na do widzenia i kawałek mojej duszy zostaje za jego drzwiami.
       
       
        Idę potem pod parasolką Alpen Gold i płaczę.
       
       
                Korzystam z toalety w Hali Handlowców na ulicy
                nie-wiem-jakiej.        
                Wsiadam w tramwaj.        
                Wysiadam na placu Solidarności.        
                Piję kawę w kawiarence z widokiem na rynek.        
                Wzdycham głośno.       
                Wydaję dwieście sześć złotych w empiku.        
                Zapominam o kupieniu jednej książki.        
                Idę na piechotę do domu Mamy.       
                Wieje wiatr, jest zimno, torba z książkami ciężka.       
                Odwracam się i patrzę na budynek uniwersytetu. Piękny       
                Witam u nas kuzynki.        
                Wizytę u ojca zamykam w jednym zdaniu.        
                Gotuję im tajskie curry i patrzę na wygłupy córki.        
                Śmieję się.        
                       
         
        Wieczorem piję portugalskie wino i piszę. Rysuję wielkie, splątane koło. Płaczę do rozpulchnionych łzami powiek. Płaczę, bo wiem, że to dopiero początek. Chcecie bajki, oto bajka.




do góry

Wykonane przez Onisoft.pl

2017 Wszelkie prawa zastrzeżone oceanksiazek.pl

Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl