Kategorie blog
Incognito. Radykalna reinterpretacja
Incognito. Radykalna reinterpretacja





















        Fertycznie krocząc, mijałem spoglądające z zaciekawieniem twarze lub też wymowne spojrzenia aktywnie szukające niestandardu i inności wszelakiej. Po co? Dlaczego? Pytam wzrokiem, analizując stopień zdumienia poszczególnych facjat. Rzeczony niestandard zapewne musiał dotyczyć mnie i choć sam w sobie był rozciągliwy, nieprzyzwoicie rozdęty, podatny na interpretację i do niej skłonny, to teraz jego identyfikacja była połowiczna, bo zawieszona na granicy między wiedzą przechodniów a moją niewiedzą.
        Przystanąłem.
        Myśli nieco zwolniły, zdecydowanie wyostrzając rujnującą umysł, a z trudem akceptowalną prawdę, że nie mam pojęcia, kim jestem, a nawet jak wyglądam!
        Zbyt pewna siebie beztożsamość już się szykowała, by pławić się w tryumfie, gdy wtem niespodziewanie efemeryda, błysnąwszy intuicją, dała nadzieję, jeśli już nie gruntownej samoidentyfikacji, to choćby jej zbawczej na tę chwilę namiastki.
        Jestem Żydem! Chyba…


7




        To dlatego! Aha, mój balast jest zapewne wpisany w jestestwo otoczone tkanką z genotypem Abrahama, a tu wokół twarze z pewnością nieżydowskie. Rozpaczliwie szukam jakiegoś odbicia, choćby w witrynie! W głowie pytania – obrazy z przeszłości? Cytaty, paradygmaty, makiawelizm, teoria względności, nazizm, wielbłąd – taki z jednym garbem – patrzy…
        Destabilizacja wielbłądzia spowodowała sczepienie wydarzeń odległych w czasie, jak i przestrzeni, skutkując uplastycznieniem antagonizmów, poglądów spolaryzowanych oraz sprzeczności wszelakich. Czyżby to efekt zderzenia cząstek elementarnych w akceleratorze neuronowym mózgu? Poszukuję tej boskiej – bozonu Higgsa – w wymiarze swojego jestestwa. Spontaniczne złamanie symetrii obdarowałoby wyjałowione cząsteczki masą, a więc również nadałoby im zupełnie nowe znaczenie. Dotyk Boga? Może nawet dostęp do rzeczywistości alternatywnych?! Ale tymczasem tu, teraz, wystarczy perspektywa, ale na tyle szeroka, by ogarnąć całość. Mógłbym zatem spojrzeć z wysoka ponad ideami, podziałami, etyką i moralnością? Taką uniwersalną, ponadrasową i ponadkulturową? Normy postępowania w obrębie grupy, rasy, religii czy państwa. A wymiar ogólnoludzki, taki wręcz ultrauniwersalny? Jeśli nie sięgnę wyżej, ponad obcięty nos młodej Afganki, ponad wyprawy krzyżowe czy dżihad, to nie zrozumiem!


8




        Jednak najpierw chcę zobaczyć siebie. Wiem, że istnieję, bo… myślę. Chyba że Kartezjusz mylił się sromotnie. Cały wysiłek kieruję na wizualizacje tego, co chyba było. Moja podświadomość nie pozostawia cienia wątpliwości. Wyłania się obraz klarowny, na tyle realistyczny, jakbym tam był, czuł i odbierał go wszystkimi zmysłami.
        Niczym z perspektywy szybującego ptaka ogarniam wzrokiem rozległy płaskowyż, którego południowy kraniec zdominowała ciasna zabudowa wciśniętego pomiędzy niezbyt wysokie wzgórza miasta. Poznaję je i tam się kieruję. Otoczone dolinami Cedrom, Hinnom i Tyropeon, owo miasto wskrzesiło jakieś mgliste wspomnienia… Pode mną lawirujące pośród kilometrów ciągnących się potężnych murów obronnych, rozświetlone palącym żarem słońca wąziutkie brukowane uliczki. Odnogami schodów wznoszą się i opadają, tylko na krótko kryjąc się w nielicznych, ale uplastyczniających panoramę skąpych cieniach.
        Kilkadziesiąt baszt, cytadela z okrągłą wieżą, rozrzucone w szerokiej perspektywie niezliczone świątynie i okryte tajemnicami wzgórza… Żarzącym się złotem wzrok przyciąga spektakularna kopuła, która olśniewającym blaskiem zmusza, bym zmrużył oczy. Ponad miastem nieskazitelny lazur, a w dole efektowną dioramę miasta ożywiają grupki rozgestykulowanych ludzi doskonale widocznych na ciągnącym się wzdłuż ulicy gwarnym wielojęzycznym targu.


9




        Dalej – tryskające entuzjazmem wysepki zieleni, a pośród okazałych budowli miasta stłoczone rzędy niskich żółtawych i płowych w oślepiającym słońcu zabudowań, ciągnących się spontanicznymi w swej nieregularności kaskadami w kierunku wzgórz, których niedopowiedziane krzywizny rozmywają się w drgającym od gorąca horyzoncie.
        A tu blisko… dumny, taki posągowy, jasnopiaskowy dromader stoi…
        Po chwili kontempluję rozległe Wzgórze Świątynne, które, choć tylko na moment, to intrygująco zanurza mnie w przeszłość, jawiąc się jako góra ofiarowania – Moriah. W południowo-wschodniej części, ale już poza murami Starego Miasta, przycupnęło wciśnięte pomiędzy Cedron a Tyropeon niepozorne skaliste wzgórze. Jego północna część wyraźnie dominuje, a południowe węższe zbocze niby w ukłonie zniża się do wypływającej ze źródła Gichon i wędrującej wykutym w litej skale tunelem wody, która przez wieki szukała zagubionej sadzawki Siloe. Tejże, której woda ongiś przywróciła wzrok ślepcowi… To właśnie owo skaliste wzgórze Ofel jest tym prawdziwym Syjonem i zaraniem tego miasta.
        Zanurzam się jeszcze głębiej w odległą przeszłość. Dostrzegam utrudzony bagażem lat wieloletniej wędrówki lud, który siódmego dnia święta Pesach, a dwudziestego pierwszego dnia miesiąca nisan, cudem pokonawszy Jam Suf, przemierza piaski pustyni. Pośród piekielnie rozgrzanych


10




rdzawych skał pod pomarańczowo-karminowym niebem ów lud ufnie zmierza do miejsca, które było mu przecież obiecane… Jestem tam, lecz za chwilę wracam i rozbity przez czas i przestrzeń z nadzieją spoglądam na Ścianę Płaczu, by w tym szczególnym miejscu próbować odnaleźć siebie pośród rozedrganych i chaotycznych obrazów, które niczym roztargniony kronikarz opisywały Jeruszalaim…
        Tak więc intuicja mnie nie zawiodła, ale dlaczego nie mogę dojrzeć siebie? Jestem młody czy stary? Jestem młodym Żydkiem z mycką na głowie czy starym, może ortodoksyjnym? Mimowolnie wyciągam ręce, by chociaż na podstawie wyglądu dłoni ocenić swoją starość lub młodość. Dopiero teraz w pełni uświadamiam sobie, że znajduję się w jakimś kraju, gdzie zapewne zima nie stanowi niczego wyjątkowego. Białe drobinki spadają na rękawy ciepłego płaszcza i na skórzane rękawice. Rozglądam się bezradnie. Budynki w objęciach białego puchu, mrozem skrzące się szyby i sople lodu, a wokół twarze przeważnie dziwnie patrzące. Zszarpuję rękawicę, by wreszcie cokolwiek wyjaśnić! Ja… Ja jestem Murzynem!


        Ze snu wyrwał mnie zapach pięknego dnia. Poprzez wpółprzymknięte żaluzje sączyły się promienie słońca z tysiącami drobinek buzujących w chaosie ruchu. Niekontrolowane chyba, bezimienne, a takie radosne, pewne siebie, że istnieją i że cały wszechświat jest tylko dla nich.


11




Urzeczony, wpatrywałem się w nie, próbując z chaosu wyłowić chociażby namiastkę jakichkolwiek prawideł. Niedorzeczne jest przecież, ażeby tak bez reguł i kontroli aż tak sobie radośnie szaleć. Chociażby jakiś algorytm… a tu nic, tylko chaos! Westchnąłem przeciągle, a mój początkowy zachwyt ewoluował, zmieniając się powoli, aczkolwiek systematycznie, w odczucia ambiwalentne, rozciągające się od podziwu nad ich beztroską, niczym nieskrępowaną infantylną radością, a coraz większym przekonaniem, że to ulotne, chwilowe, choć nie dla nich przecież…
        Mimo woli spojrzałem na niedomkniętą żaluzję. Przypadek zatem zdecydował, że istnieją i buzują sobie radośnie, choć bez mojej ingerencji, tego przypadku by nie było. Nieświadomie, ale jednak przyczyniłem się do stworzenia maleńkiego wszechświata! Rozbrykanie drobinek było imponujące, a ich apetyt na istnienie ciągle wzrastał. Postanowiłem dać im więcej światła, ale nieopatrznie przekręcając mechanizm żaluzji w niewłaściwym kierunku, zgasiłem słońce i mikrowszechświat zniknął natychmiast.
        „Ot, paradoks” – pomyślałem. „Choć w skali mikro, to stworzyłem urzekające spontanicznością światy, a potem, chcąc je ulepszyć, unicestwiłem w sekundzie! Paradoks? A może całe życie, istnienie, jest weń wpisane, albo też odwrotnie? Czułem, jak paradoks otaczał mnie zewsząd i sardonicznie rechotał z istnienia niesprecyzowanego, beztożsamego, pławiąc się w mojej niewiedzy.


12




Nieoczywistość, ochoczo rozpychająca się w paradoksie, była oczywistością, ale też nie do końca. Wszakże atrybuty dywergencji, irracjonalizmu i inkongruencji, cynicznie chichocząc, ingerowały w obszary logiczności i nielogiczności, a to czyniło nieoczywistość już nie tak nieoczywistą, a oczywistość jakby trochę mniej oczywistą, tym samym kreując quasi-fraktale paradoksu”.
        Wstrzymałem oddech.
        – Co się ze mną dzieje?! – wykrzyknąłem po chwili, poważnie zaniepokojony.
        Czułem, jakby ktoś wciskał mi myśli do mózgu, jak gdyby owe myśli nie były moje!
        Mało tego!
        Podświadomie wyczułem czyjąś obecność. Ktoś tu był i w jakiś niewytłumaczalny sposób próbował mną manipulować! Najpierw kilkakrotnie łypnąłem we wszystkie strony, a po chwili, już skupiony, metodycznie powiodłem wzrokiem dokoła. Nikogo ani śladu!
        Cisza…
        Zrozumiawszy, że muszę się uspokoić, przymknąłem oczy, by na chłodno ocenić sytuację. „Eh, pewnie jeszcze się nie obudziłem i po prostu śnię!” – skonstatowałem, gasząc zaniepokojenie.
        Uniosłem powieki i ponownie uważnie się rozejrzałem, a potem uszczypnąłem… Niestety! Nie śniłem…


13




        Chciałem uniknąć multiplikacji, nie dopuścić do samorozrodu skutkującego rozrostem narzuconej myśli filozoficznej, więc wciąż bezskutecznie szukałem wyjścia, by się wyzwolić, zniechęcić do owej myśli – nie swojej – choć intrygującej, gdy nagle dobiegło mnie pukanie do drzwi – stanowcze, ale nienatrętne.
        Odetchnąłem z ulgą i zgasiłem półmrok, całkowicie odsuwając żaluzje. Uderzenie światła zalało hotelowy pokój, uwydatniając białą pościel w obrysie brązowego łoża, otoczonego nowoczesnym wnętrzem. Eleganckie pastelowobeżowe ściany, miękka przyciągająca wzrok ciepłem kolorów wykładzina, spory stół z rzędem tapicerowanych krzeseł, a w rogu wielki telewizor, niziutka ława i dwa fotele. Z sufitu zwisały dwie półprzezroczyste kule z przydymionego szkła, przez które nieśmiało wyglądały futurystyczne, przytłoczone potęgą słonecznego światła ledwie żarzące się żarówki.
        – Proszę wejść! – powiedziałem, spodziewając się obsługi hotelowej.
        Weszła ruda dziewczyna w ciemnomodrej sukience i białym wykrochmalonym fartuszku z częściowo zasłoniętym kosmykami włosów niewinnym kołnierzykiem. Rzeczony kołnierz był pedantycznie zapięty perłowym guziczkiem, który miał za zadanie krzyczeć o białej nieskazitelności. Jednak owa nieskazitelność skalana została modrakową drobiną, która niczym niecne znamię wgryzała się w śnieżnobiałą niewinność.


14




        Dziewczę było płynne w ruchu, urodą wyraźnie skoligaconą z rudością, która z racji długości, a raczej krótkości, wesoło rdzawiła na monochromatycznym tle.
        – Dzień do-dobry – powiedziała, wybałuszając na mój widok oczy.
        Jej piegowata twarz nabrała rumieńców, przez co piegi wydały się mniej naturalne, jakby przyklejone na siłę. Zrodzona naprędce nienaturalność w oczywisty sposób kolidowała z niewinnością śnieżnobiałego kołnierzyka, a i perłowy guzik nieco stracił na pewności siebie.
        – Dzień dobry – odpowiedziałem z uśmiechem, dziwiąc się, że obsługę hotelową zaskoczył widok Murzyna.
        – Śniadanie dla pana – oznajmiła, nie spuszczając mnie z oczu, a one – ani na moment nie straciwszy zdziwienia – trwały tak w niestosownym wybałuszeniu, blokując na jakiś czas mrugnięcia.
        – Bardzo dziękuję – odparłem, obserwując ją z rozbawieniem.
        – To ja… – Naprędce wskazała drzwi, jakby chciała uciec, uwolnić się od mojego widoku.
        Kiwnąłem głową z jeszcze większym rozbawieniem.
        – Ach! Zapomniałem… – Sięgnąłem po drobniaki.
        – Nie ma takiej potrzeby, nie trzeba, nie potrzeba… – Wzbraniała się przed pieniędzmi.
        Nawet gdy zamykała drzwi, jej wzrok skanował mnie dokładnie, analizując moją fizys, efektem czego jej oczy


15




były jeszcze większe, być może za sprawą kontrastujących z półmrokiem korytarza nienaturalnie wielkich białek.
        Perłowy guzik, kołnierzyk i zbrukana modrakową drobiną nieskazitelność…
        Spożywałem śniadanie, delektując się każdym kęsem. Nadal nie miałem pojęcia, kim jestem, co tutaj robię… Wiedziałem tylko, że jestem Murzynem. Kusiło, by spojrzeć w lustro, ale skoro jest się Murzynem, który znajduje się wśród białych, jakie ma znaczenie to, jak się wygląda? Murzyn to Murzyn i tyle. Nie zamierzałem odkładać śniadania tylko po to, by zlustrować fizjonomię, jednak jedna myśl nie dawała mi spokoju:
        „Przecież obsługa hotelowa niejednokrotnie musiała widzieć czarnoskórych, dlaczego więc aż tak…”.
        Nie wytrzymałem jednak, wszedłem do łazienki i spojrzałem w lustro… Ze zdziwienia moje oczy zrobiły się chyba większe, niż miało to miejsce w przypadku rudej.
        – To… chyba jakiś żart! – wykrzyknąłem.
        Natłok myśli dewastujący logikę… Chaos…
         „No nie, to już przesada, a właściwie kpina…” Myśli dudniły, szamocząc się we własnych odchodach.
        Twarz żydowska, czarna jak smoła skóra i na dodatek skręcone niczym sprężyny długie pejsy! Patrzyłem z niedowierzaniem. „Murzyn z pejsami żydowskimi?!” Kilkakrotnie pociągnąłem, by sprawdzić organoleptycznie.


16



do góry

Wykonane przez Onisoft.pl

2017 Wszelkie prawa zastrzeżone oceanksiazek.pl

Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl