Kategorie blog
Szczypta szczęścia, garść popiołu
Szczypta szczęścia, garść popiołu





















SPIS TREŚCI



Rozdział 1 ................................................................................... 7
Rozdział 2 ................................................................................. 27
Rozdział 3 ................................................................................. 33
Rozdział 4 ................................................................................. 49
Rozdział 5 ................................................................................. 61
Rozdział 6 ................................................................................. 71
Rozdział 7 ................................................................................. 95
Rozdział 8 ............................................................................... 111
Rozdział 9 ............................................................................... 137
Rozdział 10 ............................................................................. 165
Rozdział 11 ............................................................................. 195






ROZDZIAŁ 1


Dzik górski, Świnia Martosseana, Komija (Sussa scrofana) – gatunek dużego, lądowego ssaka łożyskowego z rodziny świniowatych (Tuidae daci). Sussa scrofana był jedynym przedstawicielem dziko żyjących świniowatych tej rodziny. Żył w lesistych terenach Gór Niskich i Średnich. Aktualnie wymarły. Opisany pierwszy raz na podstawie upolowanych okazów w Wielkiej Księdze Ziemi Williama Ernesta Mastosseana. Jest przodkiem dzika leśnego (Sussa lasse), pospolitego przedstawiciela tzw. zwierzyny czarnej, łownej.

Zwierzęta i rośliny wymarłe, tom III, praca zbiorowa


        Ból oczu, ból w czaszce, ból wszędzie… „O Grzybie Zielony z Szandur… Co to jest?!… Co mi jest?!” – Powoli otworzyłem oczy, przetarłem łzy, pomrugałem gwałtownie.
        Szaro, buro… i tylko wielka morda ogra przyglądająca mi się z bliska.
        „Tak, ogra!” – Krzyk przerażenia wydarł mi się z gardła.
        Chciałem się cofnąć, ale oparty byłem chyba o jakąś ścianę. Twarz, czy też bardziej morda, nachyliła się raz jeszcze, mruknęła i się odsunęła. Ogr wstał.
        „Hm… – pomyślałem – to nie ogr, to jest chyba ogrzyca”. „To… to samo – podpowiedziała mi moja głowa. – U ogrów to to samo. Jedno ma tylko więcej dziur i większe cycki, a drugie odwrotnie”. „A to jest Dera” – znów podpowiedziała głowa. – „Tylko skąd ja to wiem?!” – Myśli biegły jak szalone.



8                                                                                                SZCZYPTA SZCZĘŚCIA, GARŚĆ POPIOŁU




        – Zgłupiałeś do reszty, taaa… dużo Ci, co prawda, nigdy nie brakowało, ale teraz to już kompletny szajs – mruknęła i się skrzywiła. – Krot się nie ucieszy, zawsze był dumny z tego, jak uderza. – Splunęła, odwróciła się i wyszła.
        Cisza, półmrok i smród zostały. Rozejrzałem się powoli. Łeb pękał mi koncertowo, ale oczy przynajmniej przestały łzawić i zaczęły wreszcie pracować jak należy. Byłem w jakiejś szopie lub chlewie albo w czymś, co miało być szopą lub chlewem, ale wyglądało to bardziej na jakąś nieudaną podróbkę kurnika. Smród był niemiłosierny. Ściany wykonane były z nieociosanych kamieni, a dach pokryty chyba gównem lub czymś wymieszanym z gównem. Na zewnątrz słychać było dźwięki, chyba zwierząt, może ludzi? Lub… kurwa… niemożliwe…
        „Ogrów? Skąd ogry, gdzie ja jestem?!” – zacząłem myśleć gorączkowo.
        Oparłem moją zbolałą głowę o ścianę.
        „Gdzie? Jak? Co? Cholera, czy mi się przewidziało?”.
        Musiało. Dotknąłem głowy. Była oblepiona oraz owinięta jakimś zielskiem i mokrymi szmatami. Bolała, że szok. Coś, co zapewne miało imitować drzwi, otworzyło się i do środka wczłapała się z powrotem Dera.
        „Skąd ja znam to imię?” – znów pomyślałem.
        Tymczasem stara sapnęła i przysiadła obok mnie.
        – No, co się gapisz? Eeech, całe życie z debilami. Masz, pij. – Podała mi spore, gliniane naczynie, w którym pływało coś o wyglądzie i konsystencji szlamu.
        Spojrzałem na to, spojrzałem na nią i zamknąłem oczy.
        „O, święty Gantu! Nigdy w ciebie za bardzo nie wierzyłem, ale to jest jakiś koszmar, obudź mnie, kuuurwa, obudź mnie!!” – myślałem z rozpaczą.
        Coś złapało mnie za głowę, rozwarło szczękę i zgniatając mocno wargi oraz uderzając przy okazji w zęby, wlało mi do gardła jakiś płyn… jakiś szlam.
        „Dera!”



ROZDZIAŁ 1                                                                                                                                 9




        Próbowałem to wypluć, ale nie dałem rady, krztusiłem się, ale mocne ręce starej ogrzycy nie odpuszczały do ostatniej kropli. W końcu ręce puściły moją głowę, a stara wstała i wyszła, ot tak, mając mnie głęboko w swoich starych, pomarszczonych czterech literach.
        – O Boże, jaki smak… – Żołądek wywrócił się chyba ze dwa razy, ale zaraz się uspokoił. Beknąłem i wyplułem złamany ząb oraz trochę krwi. Wszystko nadal mnie bolało, wciąż nie mogłem się ruszać. Usnąłem.
        Pobudka nie należała do najprzyjemniejszych. Zerwałem się z koszmaru, aż przyłożyłem głową o gówniany dach. Ból rozrywający czaszkę powrócił, tak jak i łzy. Grzecznie się z powrotem położyłem, powoli się rozejrzałem i zamknąłem ponownie oczy.
        „Kurwa… Jednak to nie sen. Ale jak i co?”
        Ból głowy zstąpił do ćmienia, ręce i nogi już zaczynałem czuć, znaczy, że nie jest tak źle. Żebra nie bolały… czyli jednak rzygi od starej coś pomogły.
        „Powoli… Skąd ja ją znam? Kurna…” – Nagle mnie olśniło.
        Rozumiałem, co stara mówi, a na pewno szczekała do mnie w swoim diabelskim języku. Jeszcze teraz go słyszę… słyszę i rozumiem, i… szepnąłem:
        – Hrasz – „Czyli i przekleństwa w języku tych psów znam. Cholera, kim jestem? Jestem Marc Darel ze strażników tronu książęcego Deorii… Co tu robię?… Co tu robię?… Nie wiem. Boże, ale kibel, a może inaczej… Gdzie jestem?… Język tych psów to orgoński – przynajmniej tak nazywany jest w cywilizowanym świecie… stara… stara wyglądała na ogra wyższego szarego, co znaczy, że jeśli nie pałęta się po Deorii i nie spieprzyła z jakiegoś cyrku, to jestem gdzieś w Górach Białych, tysiąc dwieście mil na północny wschód… Nie, to musi być Deoria, tylko gdzie?” – myślałem gorączkowo.
        Drzwi uchyliły się i wlazła stara. Popatrzyła na mnie swoimi kaprawymi ślepiami, coś tam pokwękała pod kartoflanym noskiem, po czym splunęła na ścianę.
        „Pewnie dla wzmocnienia konstrukcji” – pomyślałem.



10                                                                                                                            SZCZYPTA SZCZĘŚCIA, GARŚĆ POPIOŁU




        Stara podlazła, kucając przy mnie.
        – No i jak, Gul? Jak łeb? Jak reszta? – Patrzyła z przechyloną głową prosto w moje oczy.
        „Gul… znaczy w orgońskim «tępy»? To ja?” – Coś mi w potłuczonej łepetynie podpowiedziało, że tak jest.
        – Tak sobie się czuję – wystękałem po chwili wahania.
        – O… – Stara sapnęła ze zdziwieniem. – Cztery słowa naraz. Gul jak nic, częściej cię, widzę, trzeba lać w twój pusty sagan. – I zaczęła rżeć ze swojego dowcipu. Chyba poleciały jej nawet łzy.
        Nie widziałem, bo było ciemno, ale moją rękę leżącą wzdłuż ciała skropiło coś wilgotnego.
        „A może jednak to była ślina?” – pomyślałem z obrzydzeniem.
        Stara potrzęsła się jeszcze trochę, po czym odwróciła się i wylazła, a zza zamykających się za nią drzwi usłyszałem jeszcze tylko:
        – Zbieraj dupę do roboty. Przed obiadem gówno ma być na polu.
        Podniosłem się i poczułem lekki zawrót głowy. Odezwały się też bolące ręce, plecy oraz tyłek. Wyprostowałem się i uderzenie głową o sufit posadziło mnie po raz kolejny na obtłuczonym tyłku. „Kij ma dwa końce i oba bolały teraz jak diabli” – pomyślałem. Druga próba była bardziej udana. Podpierając się o ścianę i chroniąc głowę ręką, dobrnąłem do drzwi i wylazłem na dwór.
        „Jednak Góry Białe” – pierwsze, co pomyślałem.
        Głowa też była pewna, że tak, a i wspomnienia gór, które widziałem dawno temu, namalowane w książkach z Biblioteki Niebieskiej Wieży, także potwierdzały ten fakt.
        Stałem przed chatą wpatrzony w góry piętrzące się nad całą okolicą. Gębę musiałem mieć rozdziawioną jak ostatni idiota. „Cholera, cholera…” Rozejrzałem się wokoło. W zasięgu wzroku było przynajmniej trzydzieści chat. Większość była dużo większa niż ten kurnik, w którym leżałem, ale z budowy były do niego podobne. Syf i malaria, błoto i gówno, drzewo i glina, kamień i chuj wie co na dokładkę. Wokół szwendały się luzem jakieś kury i kozy… i… ogry… niedużo, parę sztuk raptem,



ROZDZIAŁ 1                                                                                                                               11




ale wielkie były skurczybyki jak drzewa. Po prawej stały dwa z nich… „Eeee… Mela i Wral” – podpowiedziała usłużna głowa. Stały przy chacie, po prawej stronie na początku wydeptanej alei, i zdzierały skórę z kolu. Mela trzymała go za nogi uniesionego do góry, będzie coś na dwa jardy, a Wral oprawiał go gołymi rękami czy też po prawdzie bardziej by było powiedzieć uzbrojonymi w pazury łapskami. Rozglądałem się dalej… Po lewej w głębi, bardziej przy lesie, stały dwa dużo większe, choć zarazem niższe niż reszta budynki… Komije… i… Wargi…
        – Skąd ja to wiem? Nie wiem… Ale wiedziałem już, skąd i czyje gówno mam wyrzucić.
        Poczłapałem niechętnie w tamtym kierunku, rozglądając się na boki. Góry były dookoła na horyzoncie, czasem bliżej, czasem dalej, ale wszędzie. Wszędzie też góry poprzetykane były zielenią, która podchodziła także pod samą osadę w postaci drzew i krzaków.
        Lekko kręciło mi się w głowie i ciągle myślałem. „Jak?” I nic. Tylko jedna wielka pustka powodująca jeno to, że znów mnie zaczął napieprzać łeb.
        Po prawej, pod chatą minąłem… Giroka. Tak się nazywał. Starego ogra z wieloma tatuażami na ciele i jak nic z piętnastoma kamiennymi bliznami na twarzy. Pozdrowiłem go. Ostrzył kryt – połączenie topora z mieczem, wielkości przeciętnego człowieka. Spojrzał w odpowiedzi tylko na mnie i warknął:
        – Hrash!
        Coś mi podpowiedziało w głowie, że nigdy do tej pory nie witałem się z nim…
        „Dlaczego?” – pomyślałem.
        Przebłysk wspomnień w głowie przyszedł momentalnie. Wspomnienie, jak mnie kopie, kolejny przebłysk wspomnień, jak mnie leje pięściami…
        „Aha, już wiem dlaczego”.
        Zerknąłem przez ramię. Girok odprowadzał mnie wzrokiem, nie przerywając ostrzenia krytu. Przyspieszyłem więc i uśmiechnąłem się sam do siebie.



12                                                                                              SZCZYPTA SZCZĘŚCIA, GARŚĆ POPIOŁU




        – To żeś się, kurwa, musiał zdziwić, ćwoku.
        Człapiąc krok za krokiem i rozglądając się na boki, dowlokłem się w końcu do chlewów. Przystanąłem i zastanowiłem się chwilkę, po czym, chcąc nie chcąc, wlazłem do pierwszego z nich. Pamiętałem, choć nadal nie wiem skąd, że w tym budynku są wargi. Pamiętałem nawet, jak wyglądają… Pamiętałem nawet, jak niektóre z nich się wabią. Wszedłem jednak do środka tak naprawdę je zobaczyć, bo ja przecież NIGDY nie widziałem ich na oczy… Kompletny bałagan w głowie aż mnie momentami ogłuszał. W środku było wilgotno, ciepło, po prostu parno i śmierdziało jak w dupie Follu.
        „Co to jest Follu?” – zastanowiłem się, a posłuszna głowa podsunęła mi jak na zawołanie obraz wielkiego goryla. Chyba jednego z tych górskich paskudnych olbrzymów, jak nic ze trzy jardy wzrostu. „Ohydne bydlę” – podsumowałem i uśmiechnąłem się pod nosem. Rozlegające się jednak wokół powarkiwania przywróciły mnie błyskawicznie z powrotem do śmierdzącej rzeczywistości. Pięćdziesiąt boksów, na oko każdy mniej więcej trzy na trzy jardy, a w każdym z trzydziestu z tych boksów warg. Wielki, jak trzy duże wilki, paskudny i groźny. Sześćdziesiąt sztuk oczu skupiło swoją uwagę na mnie, a trzydzieści paszcz zawarczało ciszej lub głośniej na mój widok. Głowa momentalnie, chyba nawet lekko w panice, przypomniała mi o starszych i świeższych bliznach na nogach i obu rękach.
        – Aaach, no tak… nie lubimy się, skurwysyny… Mimo że was karmię i sprzątam wasze gówno… – Wspomnienia zalały mój pusty łeb. – Jak nic, nie moje wspomnienia. – No dobra – mruknąłem cicho – zaczniemy od gówna. Rozejrzałem się. Specjalne grabie stały oparte o ścianę.
        – No tak… Nikt nie sprzątał tu od paru dni. Czyli… hm… ja nie sprzątałem tu od paru dni… plus rozbita głowa, plus reszta obrażeń… Aha… Znaczy, nie ma gorszego, by zrobił tę robotę za mnie… Niedobrze.
        Zęby klapnęły blisko mnie. Odskoczyłem wystraszony. Starając się opanować i mieć czas na myślenie, zacząłem zmiatać



ROZDZIAŁ 1                                                                                                                               13




podłogę, za każdym razem jednak, jak tylko warg wyczuł, że jestem blisko, próbował mnie ugryźć.
        – Co jest?! – Spojrzałem na warga.
        Wabił się Tra. Podszedłem bliżej jego klatki. Za czwartym razem, kiedy próbował mnie ugryźć, tak mu zajebałem, że aż usiadł. Otrzepał się i doskoczył ponownie, więc zajebałem mu ponownie. Zanim upadł, zajebałem mu jeszcze trzy razy, po czym poprawiłem jeszcze trzy. Warg odsunął się grzecznie na drugą stronę swojego kojca. Obróciłem się i zobaczyłem, że czekał już następny chętny. Dostał dwa razy i szybciej niż poprzednik pojął tę lekcję.
        Wziąłem się ponownie za robotę przy następnych klatkach. Pozostałym wargom wystarczyło już tylko przypomnieć raz, a mocno.
        – A jednak nie takie głupie te zwierzaki, za jakie się je uważa – mruknąłem.
        Klatki ogarniałem gdzieś ze cztery godziny, oceniając później po położeniu słońca. Bez przeszkadzających mi wargów i ich szczęk oraz z wprawą, której nie rozumiałem, poszło szybko. Tak przynajmniej oceniła to moja głowa.
        Kolejny chlew – co najmniej dwa razy większy – zapełniały świnie czy też dziki. A może duże, wielkie dziko-świnie lub, jak podpowiadał mi mój stłuczony łeb, komije.
        – Cóż… wiem jedno… Duża dupa, duża kupa. Eh – westchnąłem ciężko, bo było tu tych rozrzutników gówna ze dwieście sztuk. Zanurzyłem się we własnych myślach i wziąłem się za robotę. O dziwo, choć to kiepskie pocieszenie dla mnie, komije mnie lubiły. Chrąkały i mruczały wesoło na mój widok, ocierając się o mnie przy każdej okazji.
        „Super” – pomyślałem.
        Czas jednak leciał szybko, a praca i gówno szły do przodu, ja natomiast pływałem po oceanach szamba moich myśli. Marc Darel, strażnik, sierota od urodzenia, mający szczęście bycia umieszczonym w sierocińcu księżnej pani, tam też ułożony, lat trzydzieści trzy. Wliczając sierociniec straży, dwadzieścia osiem lat w służbie



14                                                                                              SZCZYPTA SZCZĘŚCIA, GARŚĆ POPIOŁU




tronu. Klasa specjalizacji pomarańczowa, z szansą na złotą, z dużą szansą. Była szkoła i umiejętności, nawet aż nadto. Brakowało jedynie pieniędzy i protekcji. Ale byłem już tuż-tuż – to pamiętam świetnie. Pamiętam, że… no właśnie. Co pamiętam? Służba, szkolenie, sprawunki, rozmowy, spotkania, dzień za dniem… I co? I nic. Cholera… skąd się tu wziąłem? Może jakiś napad, porwanie?… A tu… Gul… Nazywają mnie Gul.
        – Jesteś Gul – podpowiedziała głowa szybko. – Jesteś… – I potok przerywanych i dziwnych, poszatkowanych jak u pijaka wspomnień zalał mi łeb.
        Gul, miejscowy idiota – tak na mnie wołają. Choć nie… ja płynę i tego nie widzę… Biją mnie, kopią i wyzywają… Nie myślę, tylko idę, odwracam się, czasem uciekam, czasem płaczę, czasem się chowam, czasem śmieję. Śmieją się ze mną i ze mnie… To moja metoda. Jak się śmieję – nie biją lub biją mniej. Nie rozumiem za wiele, ale wiem, że jednych trzeba unikać, a przy jednych tylko się pochylić.
        – Gul… Gul jest niedorozwinięty… Gul jest… Kurwa… Gul jest pierdolonym ogrem.
        Rzucam wszystko i wybiegam na dwór. Słońce jest już głębokie.
        „Będzie już pewnie koło trzeciej” – myślę instynktownie.
        Rozglądam się, szukając w tym burdelu… Nie wiem czego. Lustra? Ale mój wzrok opada tylko zrozpaczony w dół. Patrzę na swoje dłonie. Nie, to nie dłonie. Raczej są to wielkie dłoniska… ale nie ogrze… wielkie i szare… szare nogi, szary wielki tors, przykryty brudną podziurawioną szmatą. Oglądam nie swoje blizny, setki blizn, sporo świeżych, sporo starych i sporo już niknących.
        – Taaaaak… Nie jestem dziś sobą. – Uśmiechnąłem się słabo. – Ale nie jestem ogrem i na pewno nie jestem też człowiekiem. – Gul jest ogrem – podpowiada jednak uparcie głowa.
        Skojarzyłem, że tak o sobie przynajmniej myślał jej poprzedni właściciel. Kupa mięśni, ale nie wielkich i zarośniętych jak u ogra. Szarych… – tak, ale nie szarobrązowych czy zarośniętych.



ROZDZIAŁ 1                                                                                                                               15




        – Co za chuj? Co jest!? – wydzierałem się w niebo po dalijsku. – Co, do kurwy nędzy, się tu dzieje!!!?
        Trach… Łeb odskakuje mi w bok. Cios był strasznie silny, eksplozja bólu jak petarda wybuchła mi przed oczami, a wzrok zgasł na chwilę, po czym zamrugał, jak świeca na wietrze, i powrócił.
        Leżałem w błocie. Dzwony w uszach cichły powoli, ból w głowie jednak dla odmiany zaczął pracować na akord, pulsowanie bowiem zamieniło się z powrotem w walenie kijem. Odtoczyłem się instynktownie na bok, zgodnie z latami wpojonego szkolenia. Usłyszałem, przez dźwięk dzwonków w moich uszach, tylko jak coś plasnęło w błoto. Zerwałem się na równe nogi i przykucnąłem. Wzrok powoli się ustabilizował.
        Dwóch młodych ogrów stało, śmiejąc się, trzeci natomiast, ten, co mi przywalił, leżał w błocie, wywracając się zaraz po tym, jak kopnął powietrze. Wściekły ogr poderwał się momentalnie do góry. Wiedziałem, że są młodzi, ale to były nadal ogry. Tamci dwaj stojący i rechoczący byli mojego wzrostu, muskularni, pobliźnieni i już z pierwszymi tatuażami na ciele. Ale ten, który sunął teraz na mnie, miał co najmniej głowę wzrostu więcej niż ja, plus morderstwo w oczach oraz obnażone, zaostrzone kły wielkie jak u warga. Oznaczało to, że był już wojownikiem.
        „Pargh, moja osobista nemezis” – podpowiedziała szybko głowa.
        Dwa zamaszyste ciosy wyszły błyskawicznie w moją stronę, lecz trafiły w pustkę. Głowa kazała mi uciekać lub się położyć i przeczekać gniew… Ja… ja instynktownie przeturlałem się ponownie, spojrzałem na Pargha i wiedziałem już, że ucieczka, leżenie czy błaganie nie wystarczą. Ogr stał i dyszał. Był w szoku. Tamci dwaj, z tyłu, wyczuli, że jest źle i zamknęli mordy… Wyczuli, że dziś jednak może nie skończyć się na zwykłym biciu.
        Pargh zamilkł. Uśmiechnął się i z miejsca ruszył. Wypchnął potężne kopnięcie w tułów, poparte zaraz zamachem prawej łapy zaciśniętej w pięść. Brutalne, szybkie, mordercze… ale znów trafił w pustkę… Stałem już obok. Trzy szybkie ciosy w lewy i prawy bok, na nerki i żebra weszły idealnie… Ależ pary miały te



16                                                                                              SZCZYPTA SZCZĘŚCIA, GARŚĆ POPIOŁU




łapy. Czułem, jak pod moimi stwardniałymi od czarnej i ciągłej roboty pięściami wpierw trzeszczą, a później pękają kości. Słyszałem też, jak przeciwnik wypuścił powietrze i stęknął, po czym opadł na kolana. Kopnięcie w krocze weszło idealnie, a potężne mlaśnięcie i krew na stopie dopowiedziały mi resztę.
        – Co dalej? – zapytałem sam siebie.
        Ruch dostrzeżony kątem oka wyrwał mnie z myślenia i pchnął do działania. Znów przeturlałem się po ziemi i podniosłem przodem do napastników. W rękach mieli noże wielkości ludzkich półmieczy… paskudnie zagięte, paskudnie wielkie.
        Szybkie ruchy, szybki atak, brak finezji, nadmiar siły i pewność siebie… Odskok… Drugi… I gdy jeden przepychał drugiego, chcąc mnie dopaść jako pierwszy, przeszedłem z lewej pod ręką drugiego… Chwyt, przylgnięcie do pleców i szybki, silny kopniak w głowę drugiego… Uśmiech na ustach pojawił się na sam dźwięk pękającego nosa… Wyłamanie barku pierwszemu to już była sekunda, tak samo jak podniesienie noża i poderżnięcie mu gardła. Ten ze złamanym czerwonym od krwi nosem podniósł się i patrzył na mnie, jakbym zesrał się złotem i świecił do tego na różowo. Szok malował się w jego oczach.
        „Czyli jednak ogry myślą. A mówi się, że nie” – pomyślałem.
        Pargh podniósł się z jęknięciem z kolan, trzymając się oburącz za krocze czy też resztki tego, co mu tam zostało. Dwa kroki w bok i byłem za jego plecami. Obróciłem go szarpnięciem w stronę Czerwonego Noska i poderżnąłem efektownie gardło. Posoka oblała Noska od głowy po kolana… Ten tylko mrugnął dwa razy, wypuścił nóż z ręki, obrócił się na pięcie i poleciał w długą.
        – Czyli jednak ogry czują strach. A mówi się, że nie – zauważyłem.
        Zamach, świst i głuche łup… kolejna sekunda i dźwięk upadającego worka z kamieniami. Nosek jeszcze wierzgał… To nie był dobry rzut. Szybki i potężny, ale nie czysty. Trzeba było poprawić. Chwila przerwy… Myśli się układają… Jeden długi oddech, uspokojenie…



ROZDZIAŁ 1                                                                                                                               17




        – Co teraz? To raczej nie przejdzie bez echa.
        Młody wojownik i dwóch tuż przed Doornem, dniem wyniesienia… To nie przejdzie płazem klanowemu debilowi. Myśleć szybko i dobrze.
        – Co teraz?
        Cała awantura w okolicy chlewów trwała może minutę, może dwie minuty, a to, że jak zwykle w tej okolicy nikogo nie było, teraz było mi na rękę.
        Myślenie przerwało chrząknięcie za plecami, które tak mnie zaskoczyło, że aż podskoczyłem. Szybki obrót, nóż gotowy w ręku, przesunięty lekko do przodu. Stara stała z naręczem jakiegoś zielska… chyba tretoru. Obejrzała wzrokiem i mnie, i pobojowisko. Mruknęła coś pod nosem i ruszyła dalej… Mijając mnie, tylko warknęła.
        – Gówno żeś wyrzucił, ale zwierzęta głodne, a ty jak zwykle się lenisz. Leć, nakarm je. – Będąc już parę jardów ode mnie, zatrzymała się i dodała: – Zacznij dziś od karmienia komiji. Są bardzo głodne. – Spojrzała na mnie, potem na trupy, po czym odwróciła się i ruszyła dalej, znikając zaraz za rogiem chlewu.
        Stałem jeszcze chwilę, lekko zaskoczony, po czym się rozejrzałem.
        „Sznurek by się przydał…”
        „W kieszeni” – podpowiedziała głowa.
        „Jest. Gruby sznur, stary, ale długi i wytrzymały”.
        Zaciągnąłem ich na kupę, powiązałem razem i… O Boże! Pięćset kilo bezwładnego mięcha ledwo drgnęło. Całe szczęście, krew z ziemią zrobiła już ładne błoto, więc z oporem, ale ruszyliśmy w stronę pobliskich drzwi od chlewu.
        Jard, dwa, pięć, dziesięć… gotowe…
        „Co teraz? – Świnie się momentalnie uaktywniły. – Wiedzą, suki, że po czyszczeniu jest karmienie, a świeży zapach krwi pobudził je dodatkowo”.
        Stałem chwilkę zasępiony, po czym pochyliłem się i zacząłem przeszukiwać zwłoki. Nosek miał trochę drobniaków, tak samo jak Gardziołko. Za to u Pargha było w pasie parę srebrnych i jedna złota blaszka… Ładnie. Nic więcej ciekawego nie mieli. Sporo



18                                                                                              SZCZYPTA SZCZĘŚCIA, GARŚĆ POPIOŁU




klanowego badziewia i jakichś zapewne „magicznych” śmieci. Pościągałem je i wrzuciłem do worka na odpadki. To samo zrobiłem z ich ubiorem, z pośpiechu ściąganym przy pomocy noża.
        „Buty… – spojrzałem na swoje nagie stopy – zasługuję na buty” – pomyślałem z uśmiechem. Potem rozejrzałem się po chlewie. Byle równo. Jeden w środek, reszta po bokach… i zaczęła się uczta, i zaczęła się walka. Odgłosy tej uczty wypchnęły mnie momentalnie za drzwi, gdzie wyrzuciłem z siebie wszystko, co we mnie było… a było, jak się przekonałem, niewiele.
        „Co teraz? Worek”.
        Wróciłem po niego do chlewu i nie rozglądając się na boki, wybiegłem z powrotem na dwór.
        „Co teraz?”
        Pobojowisko było mocno widoczne. Co prawda rzadko tu ktoś przychodzi, ale wolałem poświęcić dodatkowe parę minut na przeoranie i przysypanie tego krwawego bagienka.
        „Sucha słoma… Dalej… – gorączkowo myślałem – co dalej?!” – Zerknąłem w dół i już wiedziałem, co dalej.
        Umorusany byłem jak ulubiony uczeń rzeźnika, ale staw dla zwierząt był raptem dwadzieścia jardów stąd. Skierowałem się tam pędem i wskoczyłem do niego. Umyłem się, oprałem i doprowadziłem do minimalnego ładu… choć i wcześniej wyglądałem jak najgorszy łach spod portowej bramy. Do worka z rzeczami zarżniętych ogrów wrzuciłem kamienie i dwa z trzech noży. Z ciężkim sercem wrzuciłem tam nóż Pargha, który był zdecydowanie najlepszy. Prawdziwy nóż wojownika, ale wiedziałem też, że każdy na pewno go rozpozna, jak tylko zobaczy. Chcąc nie chcąc, wziąłem najgorszy, który nawet świniarz lub jełop może mieć za pasem. Popatrzyłem na ostatnie bąbelki wydobywające się z tonących resztek śladów mojej krwawej przygody i poszedłem przed siebie.
        Minąłem część chałup, gdy przed jedną z nich zobaczyłem Starą, siedzącą na progu. Podszedłem i usiadłem przed nią w kucki.
        – Co teraz? – zapytałem. Stara zerknęła na mnie i wróciła do przebierania liści.



ROZDZIAŁ 1                                                                                                                               19




        – A co ma być? – Uśmiechnęła się jak z dowcipu o tyłku Morty i dodała: – Odejdziesz… Odejdziesz najpóźniej dziś. Rozumiesz?
        – Rozumiem – odpowiedziałem.
        – Aha – stęknęła Stara – bo do ciebie zawsze, Gul, jak gównem w stodołę. Nigdy nic nie dociera, nigdy nic nie pamiętasz, nigdy nic nie rozumiesz. – Zamilkła na chwilę. – Ale patrzę w te twoje chytre oczka i ciebie już chyba tam w środku nie ma. Rozumiesz?
        – Rozumiem… Chyba rozumiem. Gdzie iść?
        Stara przebierała liście.
        – Rozumiesz… Więcej niż trzy słowa naraz wypowiadasz i więcej niż trzy słowa naraz powiedziane do ciebie też rozumiesz. To ci magia pięści Krota. – Zaśmiała się, smarknęła i splunęła na ścianę domu, chyba ponownie dla wzmocnienia tej ruiny.
        – Więc co wiesz?
        – Nie za wiele, tak po prawdzie… Nie za wiele rozumiem.
        – Ha, ha, ha, ha! – Stara parsknęła rechotem tak wielkim, że aż się zakrztusiła. – Taaa… Rozmowa z tobą zawsze była interesująca. Heh… Halfmorg jesteś, ani oghthar, ani morg. – Tu przechyliła swój wielki stary łeb na bok. – Znaczy ani ogr, ani człowiek. – Po czym ponownie zaczęła skubać zielsko. – Ale dla oghthar zawsze będziesz śmierdział, bo mimo wieku wojownika nie masz ani klanowych tatuaży, ani tatuaży wojownika, ni blizn skalnych, ni drewnianych, ni metalowych. Ubiją cię i zjedzą. Do morgów trzeba ci iść. – Spojrzała na mnie ponownie. – Podobnyś do nich, choć większy pewnie o głowę od największego z nich. Od oghthar mniejszyś dużo i słabszyś, ale od morga dwa razy silniejszy będziesz jak nic. Skóra twa szara… Cóż oni sami mocno są kolorowi, choć akurat szarych chyba nie mają. – Stara przerwała, drapiąc się po łbie z zamyśleniem. – Najwyżej za dziwadło będziesz robił. – Wzruszyła ramionami. – Oni lubią dziwadła. Czasem tylko je zabijają. Ale masz przynajmniej szanse. Poradzisz sobie. Lać, lejesz, aż miło patrzeć. Heh… – Stara zasępiła się na chwilkę. – Na południe idź i na zachód. Dotrzesz do Wielkiej Dziwki. Przepłyniesz lub znajdziesz przejście do morgów lub utoniesz. – Zamilkła i coś tam zaczęła rzuć. Chyba jej



20                                                                                              SZCZYPTA SZCZĘŚCIA, GARŚĆ POPIOŁU




smakowało, bo zamknęła oczy i tylko mruczała cicho. – Silny jesteś, nie oghthar, ale rany się na tobie goją jak na naszych. Lepiej niż na wargach. Wargach – powtórzyła, prostując się. – Wargi cię wytropią, jak Krot wróci z wyprawy i ogarnie, co się stało. No, co tak patrzysz? Krot, on cię tak urządził. Twój braciszek, ha, ha, ha, ha… Znaczy… z jednej matki wypełzliście. No, ale on oghthar pełną gębą. Nie to co ty. – Zarechotała znów.
        „Taa… ale mi się śmieszka trafiła. A mówią, że ogry poczucia humoru nie mają… a jednak”.
        – No – smarknęła Stara. – Wpierw wysprzątaj sale, zanim zaczną cię szukać. Potem leć. Szukać zaczną cię tu za dwa słońca najwcześniej. A ponieważ za trzy wróci Krot, więc pewnie zaczekają na niego. Masz – dodała i wcisnęła mi słoik jakiegoś zielonego szamba. – Wargi nakarm, boś, jełopie, zapomniał. Dorzuć im tego do żarcia, to ze dwie tury będą rzygać. No leć, gamoniu. – I znów zarechotała.
        Zdziwiony, spojrzałem na słój i zapytałem:
        – Co tam jest?
        – Garść twego losu, głupcze – zarżała Stara ponownie. – Leć, gamoniu, nie marnuj mego czasu.
        Odwróciłem się i pobiegłem w stronę chlewów.
        – Jełopie – zawołała Stara z tyłu. – Gul… Imię to już nie twoje, zmień je. A i nie zapomnij z sali wór jakiś wziąć, żarcie, picie i co tam więcej potrzeba wziąć, też nie zapomnij… Leć – dodała i wzięła się z powrotem za swoją robotę.
        Po nakarmieniu wargów ruszyłem do sali. Nogi i głowa wiedziały gdzie. Na początku wioski, przy skałach. Po dojściu do miejsca stwierdziłem, że nie, to nie sala, a wielka grota i wlazłem do jej środka. Przy wejściu stał stół, kubki, butla krzemienna i dwa krzesła zajmowane przez dwa wielkie ogry, strażników.
        Duzi i uzbrojeni wojownicy nie byli w dobrych nastrojach.
        „Zapewne z powodu pozostania w wiosce podczas wyprawy” – pomyślała głowa. „Może coś przeskrobali, a może nie, nie wiem. Spojrzeli na mnie spode łba. Mordy, już lekko wcięte alkoholem, im się roześmiały.



ROZDZIAŁ 1                                                                                                                               21




        – Guuuul, kurwa. Patrz, Gul – szczeknął niższy i młodszy, z tego, co pamiętałem, o imieniu Dod do ciut wyższego i starszego o imieniu Hreth.
        – Żyje! – wydarł się Dod. – Ha, ha, ha… Wygrałem od was pacany po dwa srebrne ścigi od łba – powiedział, a raczej wydarł ryj, podrywając się na nogi z łapami w górze.
        Hreth przestał się uśmiechać. Patrzył za to: to na mnie, to na Doda.
        – Morda, młody. Krot wróci, to rozsądzi, ale na pewno zadowolony nie będzie – powiedział i skrzywił się mocno, spojrzał na Gula i szczeknął: – A ty co tak stoisz, kretynie?! Do roboty!
        Zaskoczony, lekko się wzdrygnąłem i ruszyłem do przodu żwawym krokiem, szybszym chwilę później, bo na odchodne zarobiłem kopa w dupę od wyższego z ogrów. Obejrzałem się jeszcze za rogiem za siebie. Obaj o czymś rozmawiali, nie spuszczając ze mnie wzroku.
        Szedłem korytarzem jaskini i co parę jardów mijałem wejścia do niewielkich grot, i po lewej, i po prawej. Dwa, cztery, sześć, osiem… magazyny, składziki, w jednym prycze. Na końcu korytarz zamieniał się w dość sporą grotę, od góry z zakratowanym świetlikiem, pod którym było palenisko, ławy i stoły dookoła. W centralnym punkcie pod ścianą stało coś przypominające ohydny, wielki sracz, acz zapewne coś, co miało być w zamyśle dumnym tronem miłościwie tu panującego. Jakaś czaszka nad tym olbrzymia wisiała, parę sztuk broni, sztandar ludzki… chyba ludzki, ale mi nieznany. Cała sala zawalona była odpadkami jedzenia, resztkami, brudnymi naczyniami. Wszystko się lepiło i wyglądało, że leży już jakiś czas, tak z tydzień. Na końcu sali, po lewej, było coś w rodzaju kuchni i składziku w jednym. Po prawej natomiast były masywne, drewniane okute drzwi.
        „Pokój, a raczej legowisko Krota” – podpowiedział mi uprzejmie mój własny łeb.
        Ogarnięcie tego syfu zajęło mi jakieś trzy godziny i potrzebowałem do tego ze dwadzieścia wiader wody. Całe szczęście, że



22                                                                                              SZCZYPTA SZCZĘŚCIA, GARŚĆ POPIOŁU




strażnicy zajęci byli grą w derkę, co zaoszczędziło mi szturchnięć i kopnięć, gdy mijałem ich wielokrotnie, niosąc wodę w wiadrach. Ograniczali zwyczajowe szykany do paru wyzwisk. Po skończeniu roboty usiadłem przy ławie i zjadłem śniadanie. Częstując się kawałkiem tary, miejscowego odpowiednika chleba, i plastrem mięsa z Kolu i popijając to wszystko już lekko nieświeżą wodą.
        „Co teraz?” – Rozejrzałem się powoli i podjąłem decyzję.
        W kuchni do jednego z wiszących tam worków zapakowałem ile się dało suszonego mięsa, duży kawałek sera i dwie tary. Na kołku wisiał też spory plecak, który wziąłem. Następnie podszedłem do drewnianych drzwi. Zamknięte były na wielką kłódkę.
        „Klucz” – podpowiedziała głowa. – „Klucz jest schowany w kuchni, pod sufitem…”
        No tak, Krot mógł zaufać tylko takiemu idiocie jak Gul. Jeśli chciał mieć posprzątane, a lubił mieć posprzątane… Ha.
        Kopnąłem się szybko po klucz, otworzyłem kłódkę i zamarłem. Bark przeszył mi krótki ból. Pojawiło się jakieś mgliste wspomnienie… pułapka… jest pułapka w drzwiach. Gul się już na nią kiedyś nadział. Wolno przyswajał informacje, strzępy wspomnień błysnęły przez chwilę… Zapadka we framudze… Odbezpieczyć… Gotowe.
        Gawra Krota stanęła otworem. Elegancka jak na tutejsze standardy. Przeszukanie jej nie miało sensu. Gul był tu setki razy. Wystarczyło się rozejrzeć i pamięć, zazwyczaj strasznie zawodna u byłego właściciela tego ciała, teraz odświeżała co istotniejsze informacje. Większość monet i kosztowności wódz klanu zabrał ze sobą, co było chyba w zwyczaju ogrów, ale coś tam zostawił: dwa złote, siedem srebrnych i trochę miedzi.
        – Przyda się – stwierdziłem z uśmiechem. – Ładne buty, ale niestety za duże. Spodnie i kurtka oraz pikowana koszula nawet nie aż tak za duże, będą w sam raz.
        Przebrałem się szybko, na wieszak rzucając starą koszulę, zrobioną chyba z worka na ziarno lub gnój, lub na obie te rzeczy. Zgarnąłem do plecaka parę drobiazgów leżących obok na półce, między innymi krzemień i mały nożyk. Plecak ukryłem pod



ROZDZIAŁ 1                                                                                                                               23




spodem, a przy równoczesnym pochyleniu się do przodu luźna odzież ładnie maskowała moją zdobycz.
        „W drogę więc” – pomyślałem.
        Rozejrzałem się raz jeszcze i mój wzrok zatrzymał się na skrzyniach ustawionych w rogu.
        „Broń. Broń się może przydać” – pomyślałem z uśmiechem.
        Skrzynie były co prawda zamknięte, ale nieraz sprzątając to pomieszczenie widziałem, gdzie ukryte są klucze. Znaczy… Gul je widział.
        W czterech skrzyniach było sporo szmelcu oraz parę naprawdę ciekawych sztuk.
        „Widzę, że Krot lubi chomikować zdobyczne fanty” – pomyślałem i nawet, co wydawałoby się dziwne, wszystko było nasmarowane i oddzielnie schludnie popakowane.
        – Ktoś tu, widzę, lubi broń. Może smarowanie i czyszczenie broni nakręcało Krota. Jego mały prywatny metalowy harem – mruknąłem cicho z uśmiechem.
        Na plecy, pod koszulę załadowałem dużą prostą, ale trzeba przyznać nad podziw solidnie wykonaną kuszę… może nawet krasnoludzką. Nie wiem… szkoda było mi czasu, by szukać cechowych marek. Dopakowałem do wora ze dwieście bełtów i zacząłem przeglądać miecze, sztylety, topory. Trochę tego było, ale od razu wpadł mi w oko komplet mieczy… średnich, egzotycznych, pięknych w prostocie.
        Dwa miecze idealnie leżały mi w rękach. Dla normalnego człowieka byłyby za duże jako dwa naraz, ale ja, przy moich nowych wymiarach, czułem je jak dwa długie sztylety, może średnie miecze, pięknie wygięte, nietypowo, bo od głowni zakrzywiały się do wewnątrz, by na końcu odgiąć się na zewnątrz. Ostre i zadbane, sam szczyt ostry obustronnie. Piękne jak ze srebra. Widać, że używane… Rękojeść była jakaś czarna, szorstka, lekko błyszcząca. Tą dziwną skórą oprawił jak nic już Krot. Nie wiem, czym to robił i skąd to wziął… ale wyglądało to prosto i solidnie, i jakoś tak… wyjątkowo. Kto by przypuszczał, że Krot ma takie zdolności i taką pasję. Czułem, że ostro się wkurzy, jak się dowie, że grzebałem w jego kochankach i skarbeńkach.



24                                                                                           SZCZYPTA SZCZĘŚCIA, GARŚĆ POPIOŁU




        – Dwa i pół dnia… może trzy, przy odrobinie szczęścia… Tyle mam – mruknąłem cicho.
        Miecze wraz z pochwami schowałem pod pachami i ruszyłem do wyjścia. Było ciężko i niewygodnie. Spociłem się jak mysz już po pierwszych dziesięciu krokach. Wszystko ocierało mnie i piekło. Doszedł też nerw związany z minięciem straży. Przysiadłem przy ławie.
        – Spokojnie – powiedziałem sam do siebie. – Tylko spokojnie. – Odetchnąłem, rozejrzałem się wokoło i chwyciłem jeszcze skórzany bukłak na wodę. Odetchnąłem ponownie parę razy głęboko, po czym wziąłem wiadra, szmaty i szczotki oraz ukryty między nimi bukłak i ruszyłem do wyjścia. Przygarbiony, mijałem powoli strażników. Jeden drzemał, drugi bawił się leniwie kośćmi. Nie zatrzymując się, powolutku, mijałem ich i… łup… Kopniak w tyłek posłał mnie na ziemię. Upadłem z hukiem na ziemię, wiadra poleciały na boki. Dod zaniósł się śmiechem, a przebudzony Hreth zaraz do niego dołączył.
        – Ruchy, debilu! – dodał, nie przerywając rechotu. – Co żeś się dziś tak gramolił? Następnym razem spiesz się, kupo gówna, bo przeszkadzasz lepszym od siebie w pracy.
        Powolutku się podniosłem, niby to gramoląc się, upewniałem się, że nic mi nie wypadnie, że wszystkie rzeczy są nadal na miejscu. Pozbierałem wiadra i ruszyłem, człapiąc w stronę domów.
        Śmiech strażników odprowadził mnie do pierwszego zakrętu, za którym stanąłem, oparłem się o skałę i odetchnąłem głęboko.
        – No, kretyni, Krot szczodrze wynagrodzi was, lepszych, za waszą pracę… Oj, szczodrze. – Mściwy uśmiech zakwitł mi na twarzy.
        Ruszyłem raźniej przed siebie, a za drugą chałupą zakręciłem w stronę pobliskiego lasku i zatrzymałem się na chwilę. Na drągach suszyły się koce. Wziąłem dwa, rozejrzałem się ponownie i pomyślałem, że jestem jednak fatalnie przygotowany do tej wyprawy.
        – Południe, południowy zachód… – mruknąłem, ale głowa milczała.



ROZDZIAŁ 1                                                                                                                               25




        Znaczy Gul nigdy nie oddalał się zbytnio od wioski. Przeszedłem przez lasek i stanąłem na małym urwisku. W oddali widać było góry i wzniesienia poprzetykane zielenią.
        Wiadra z łomotem wpadły do strumienia płynącego poniżej. Wartki nurt porwał je i zabrał w dal. Zsunąłem się na plecach i tyłku nad brzeg strumienia. Za wiadrami poleciała stara koszula i stare spodnie. Nowe ubrania, ciut za duże, podwiązałem sznurkiem. Miecze umieściłem na prawym boku, nóż Arro, Gardziołka, przytroczyłem przy pasie, po lewej umocowałem kuszę schowaną w pokrowcu na plecaku, a sam plecak trafił na miejsce. Poprawiłem buty odziedziczone po Dandrze, Krwawym Nosku.
        Głowa wspomniała, że to pierwsze jej buty.
        – Pierwsze buty Gula – uśmiechnąłem się, mówiąc te słowa na głos.
        Ruszyłem wzdłuż strumienia, który płynął, lekko meandrując na południowy zachód. Oceniłem, że do końca dnia zostało mi jeszcze maksymalnie dwie, trzy godziny, więc narzuciłem tempo, by oddalić się od wioski jak najdalej. Po godzinie marszu natrafiłem na spiętrzenie, po którym udało mi się przeprawić na drugą stronę strumienia. Na razie fart mnie nie opuszczał. Poziom wody był na tyle niski, by móc dość raźnie maszerować wzdłuż brzegu strumienia. Sam strumień meandrował dość łagodnie, powoli spychając mnie na zachód i utrudniając mi ocenę liczby mil, które przebyłem. Ale maszerowałem dość szybko i zarazem uważnie, nie chcąc skręcić nogi na kamieniach. Pot ciekł mi po twarzy i plecach, ale organizm był młody, twardy i wytrzymały. I cóż… Nie wiem na razie, jak i dlaczego… ale mimo aktualnych okoliczności czułem młodzieńczy zapał, który u mnie już dawno temu minął. Ponownie się uśmiechnąłem. Miałem przerąbane, ale się śmiałem. Chyba jednak uderzenie w głowę wpłynęło na mnie mocniej, niż myślałem. Kolejny uśmiech pojawił się na mej twarzy.
        – Idiota – powiedziałem do siebie jednak po chwili i przyspieszyłem na tyle, na ile się dało.
        Zachód słońca przyszedł, bo wyjścia nie miał. Las zdążył przerzedzić się mocno, a strumień zaczął wrzynać się bardziej



26                                                                                           SZCZYPTA SZCZĘŚCIA, GARŚĆ POPIOŁU




w górzyste tereny. Skończyła się łatwa ścieżka. Po dojściu do pierwszego przewężenia zatrzymałem się. Pozostało już tylko wspinanie się po rozrzuconych skałach. Na razie proste i mało wyczerpujące, choć słabe już światło zaczęło spowalniać mnie skutecznie. Pomyślałem, że mam już tylko maksymalnie pół godziny, by urządzić się na noc.
        Pokonałem jeszcze z milę po skałkach, które wznosiły się już dobre pięć jardów nad strumieniem i się zatrzymałem. Wcięcie parę kroków w głąb skał tworzyło małą, ale miłą i osłoniętą miejscówkę na nocleg, lekko nawet osłoniętą od góry.
        Rozłożyłem się tam, rozpakowałem koc oraz swoje niewielkie zapasy i usiadłem, opierając się plecami o skałę. Na niebie pojawiły się już pierwsze gwiazdy. Zmęczenie ponownie dało znać o sobie. Wszystkie otarcia i uszkodzenia ciała wspólnie jakby się zmówiły i zaczęły naraz boleć, szczypać i doskwierać. Zjadłem posiłek, popijając go wodą ze strumienia i owinąłem się kocem. Sen przyszedł chwilę później.




do góry

Wykonane przez Onisoft.pl

2017 Wszelkie prawa zastrzeżone oceanksiazek.pl

Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl