Kategorie blog
List z Limbaži
List z Limbaži





















        To nie ma najmniejszego sensu. Wyznam prawdę i koniec. Cholera, ale to wciąga. Jak powiem koniec gry, to gra się naprawdę skończy! Przynajmniej on może tak pomyśleć. Bo niech się okaże, że to ktoś konkretny. Że zbudował w sobie nadzieję na coś lepszego? Pozytywnego? Ciekawszą emocjonalnie przyszłość? Może miłość? Choć to takie wyświechtane słowo. Są jednak ludzie, mężczyźni nawet, którzy w jego sens wierzą. Tego słowa. Głupia byłam, że w ogóle dałam się w to wciągnąć. Choć to też jego wina. I mojego pokręconego życia. Porządnie kopiącego mnie w tyłek, ostatnio co i rusz. Daję sobie kolejną odrobinę luksusu w postaci krzty nadziei na coś, co będzie cokolwiek lepsze od tego, co dziś we mnie i wokół mnie.
        Jesteś tam?
        Nie wiem, co odpisać. Gryzę pazury jak te córy ze starej piosenki Maryli Rodowicz. W głowie nieogarnięty chaos – co robić? Co robić?
        Jestem.
       
Niech to szlag! Co za diabeł mnie skusił? Naprawdę muszę być skrajnie głupia, skoro nie potrafię zapanować nad sobą w tak marnej sprawie.
        Podjęłaś w końcu decyzję?
        Jeszcze nie.
        Ręka jakby na moment odmawia posłuszeństwa sygnałom wysyłanym z mózgu.


5




        Jak długo mam jeszcze czekać?
        Daj mi kilka dni...
        Godzin.
        Nie. Dni.
        Ale co ci to da?
        Nie rozumiesz psychiki kobiet.
        Co masz do stracenia?
        Nic.
        No widzisz.
        Choć właściwie wiele.
        Ile?
        Wszystko.
        Coraz bardziej mnie intrygujesz.
        Możliwe...
        I mam nieodpartą ochotę...
        Nie wiem czemu od razu myśli krążą wokół seksu?
        Rozczarowałbyś się... może.
        Tym większą mam ochotę.
        Ale ja...
        Nie o tym myślałem.
        Piszę ze świadomością, że tej ściemy sama bym nie kupiła, a co dopiero – być może – napalony facet.
        Wiem.
        Bo nie wszyscy mężczyźni myślą tylko o jednym.
        Czemu zatem ja myślę, że jednak kłamie?
        Wiem.
        To czego się obawiasz?
        To nie takie proste.
        Nie jest proste to, co sami wykrzywiamy.
        Tchnęło filozofią. To rzadkie u facetów. Nie wiem, co odpisać. Najlepiej byłoby wyłączyć komputer i zabrać się do... choćby posprzątania niesprzątanego od tygodnia mieszkania. Ale właściwie dlaczego tylko ja mam zajmować się w tym domu sprzątaniem? W dodatku bałaganu poczynionego przez innych? Moich domowników!


6




        Ej, co z tobą?
        Zamyśliłam się.
        Mogę zadać ci proste pytanie?
        Pytaj.
        Jesteś dziewicą?
        Bezczelny. Choć w zasadzie powinnam odebrać to jako komplement. Bierze mnie – chyba? – za małolatę.
        Pytałem o coś.
        Zbyt obcesowo.
        Niby jak?
        Za ostro.
        Dziecino, ile ty masz właściwie lat?
        Wystarczająco dużo, żeby nie być dziewicą.
        No, to przynajmniej ten problem mamy za sobą.
        Rozczarowany?
        Jeśli rajcują go nastolatki, to pewnie zaraz skończy.
        Przeciwnie.
        Nie rozumiem? Nie trawię dziewic. Wymagają nadmiernego zachodu, a w dzisiejszych czasach nikt nie ma na to czasu.
        Powinnam się oburzyć za cynizm czający się w podtekście. Dlaczego więc nadal tkwię przy ekranie komputera?
        Może chcą być tylko dla wybranego?
        Brednie na resorach.
        Jesteś cyniczny.
        Raczej praktyczny. Potem i tak zwycięża szara rzeczywistość, żeby nie powiedzieć brutalizm życia, i taka najbardziej cnotliwa okazuje się zazdrosną żoną, zaborczą zdzirą i wszystkim, co najgorszego kojarzyć się może ze słowem małżeństwo.
        Zaczyna mnie denerwować, żeby nie powiedzieć – wkurwiać. Postanawiam przerwać. Zakończyć znajomość.
        Wybacz, ale muszę kończyć.
        Powiedz chociaż, jak ci na imię.
        Następnym razem.
       

7



        Wszystkie laski tak mówią.
        Ja jestem wyjątkowa.
        Serio?
        Wiara czyni cuda.
        Nie kumam, ale niech będzie.
        Kurwa! Miało nie być następnego razu.
        Wyłączam komputer. I wyobrażam sobie, że on śle kolejny wpis. I trochę mi żal, że tego nie odczytam. Staram się zająć myśli czymkolwiek. Najlepiej sprzątaniem. Ale i to nie wychodzi. Obrzydziło mi tę czynność życie, a właściwie ci, którzy przez wiele lat tej mojej umiejętności nie zamierzali doceniać. Traktowali jak dopust losu – służąca przyjdzie i posprząta, od czegoś w końcu jest, a na koniec i tak za wszystko zbierze opierdol.
       
        Ostatecznie biorę się za sprzątanie. Samą zaczyna męczyć mnie bałagan – burdel! – wokół. Nie należę do superporządnickich, ale nadmiar kurzu, szczególnie widocznego pod smugą światła padającego przez nagrzaną słońcem szybę, odblokowuje w czaszce klapę z okrzykiem – ty brudasie. Obelga z gatunku tych, jakie czuje się, gdy jakiś szczyl nasmaruje na masce auta „brudas” albo i co obelżywszego. Sprzątam przy muzyce. Dziś mam fazę na starą miłość – Iron Maiden. Pomaga przy ruchach ścierki myśl o byciu na ich pierwszym w Polsce koncercie – dawno temu. Tak dawno, że myśl o tym zdaje się kosmosem. Ale było to jakiś czas po stanie wojennym, może jakiś osiemdziesiąty czwarty albo nawet później? Najprawdopodobniej. Bo jakiś czas później pojawił się na dobre Antoni. Pierwszy facet. Wraz z jego pojawieniem się miało być wielkie szczęście, bo miłość była z tych od pierwszego wejrzenia, a wyszło, jak mam.
       
        Jeszcze rzut oka na ekran komputera. Kusi ikonka sygnalizująca, że mam kolejną wiadomość. Przymykam oczy. Zatrzymuję miotłę i siebie. Wahanie... Jednak muszę być konsekwentna. Chociaż... Już miałam ruszyć w stronę komputera, gdy zza drzwi wiodących do kuchni przywołuje mnie inna rzeczywistość. Konkretna. Pewna. 


8




Znajoma jak żadna inna. Nie jakaś ułuda czająca się być może za słówkami czułymi wypełniającymi puste miejsca na komputerowym ekranie. Zamykam czym prędzej urządzenie, żeby nikt – broń Boże – nie dostrzegł treści wiadomości i ruszam do kuchni.
       
        Już myślałem, że nie przyjdziesz, słyszę hardy bas – może baryton, nie znam się na rodzajach męskich głosów, wszystkie na pierwszy słuch wydają się takie same, prawie do niczego – albo zamieniłaś się z tą miotłą w słup soli jak ta z biblijnych historyjek. Zawsze próbuje okrasić swój monolog mniej lub bardziej barwną metaforą, zazwyczaj mniej barwną, a bywa, że nijaką, prymitywną, taką z dupy, jak mawia młodzież, kiedy jej coś nie pasuje. Często słyszę to od młodszego dziecka, syna, zbuntowanego i wszystko olewającego nastolatka, bo jemu nader często wszystko wydaje się takie z dupy, szczególnie zaś wymysły nauczycieli. Może dlatego, że nie lubi się uczyć, nie toleruje obowiązków, ma to po tatusiu, chciałoby się rzec, ale tatuś jest pracowity. Tymczasem jego tatuś czeka cały w pretensjach przy stole z rozłożoną – jak w standardowej historii filmowej, może powieściowej – gazetą, brukowcem, bo tylko takie czytuje i wierzy we wszystko, co tam napiszą, i czeka, aż służąca, czyli ja – w tym momencie nie ma dla mnie imienia, jestem tylko kuchtą, mechanizmem, który musi mechanicznie nakryć do stołu, najlepiej jeszcze według menu prosto z Sheratonu – usłużę mu jak najmilej, ponieważ tak lubi, tego oczekuje, bo tak został wychowany przez babcię, bo rodzice akurat toczyli wojnę rozwodową, chociaż obecnie bez mamusi obyć się nie może, staruszki w pretensjach jeszcze, a na dodatek, kiedy babunia od dziesięciu lat nie żyje, tę kultową postać – której za życia nie szanował, nawet w szpitalu nie odwiedzał, kiedy umierała na raka, bo brzydził się tamtej atmosfery, według niego to było takie niehumanitarne, wręcz niekatolickie – muszę zastępować ja, żona, kobieta, której bynajmniej jak żony nie traktuje. I zgrozą napawa mnie fakt, że za mniej więcej dziesięć lat podobny może być mój, nasz, syn. Bezustannie bacznie przygląda się nawykom ojca i niektóre systematycznie powiela, jak rzucanie ubrań, brudnych i cuchnących po treningu skarpet i majtek


9




gdzie popadnie. Czasem z odezwaniem – mamo, zostawiłem ci w łazience, koło pralki, mój nowy dres do prania, tylko uwiń się, bo potem żaden środek zapachowy nie usunie z niego tego smrodu! Wściekam się wtedy na młodego, Jacka, obrywa mu się w słowach, ale zmian na lepsze nie odnotowuję. I wiem, że te zjebki, jak często powtarza Jacek, należą się Antoniemu. Kinga, córka, studiuje w Warszawie orientalistykę, w zasadzie kończy, tylko obrona pracy przed nią, nie przyjeżdża z tego powodu do domu. Znieść nie mogę, mamo – podkreśla za każdym razem – że pozwalasz się tak traktować, tak wykorzystywać. To, że ojcu na to pozwoliłaś, okej, twoja sprawa, ale młodemu? To szczyl. Walnij go z liścia w pysk po każdej takiej odzywce, a może za którymś razem nabierze szacunku dla kobiet. Nie mówiąc już o tym, że powinien wiedzieć, że tobie, jako matce, należy się przyzwoite – przynajmniej – traktowanie. Przestań wreszcie być jego niewolnicą. To w gruncie rzeczy jeszcze dziecko, usiłuję się bronić w takich momentach. Ale i wtedy Kindze nie brakuje rezonu. Owszem, ma dopiero piętnaście lat, umawia się z jakimiś laskami przed knajpą czy dyskoteką, czatuje seksualnie, tak, to jeszcze dziecko, ale doskonale wie, że matkę, a kiedyś żonę, kochankę, cholera wie, nieważne, należy sobie bezwzględnie podporządkować, spacyfikować, żeby mu taka nie fiknęła wyżej jego oczekiwań! Mamo, tacy są faceci.
        A tak w ogóle – podejmuje innym tonem, z innej beczki – to zauważyłam, że ostatnio zaprzyjaźniłaś się z komputerem.
        Nie wiem, co powiedzieć. Czuję się jak przyłapana na grzesznej zabawie. W dodatku tym bardziej głupio i zawstydzająco, że przez córkę.
        Tak jakoś wyszło.
        To świetnie. Kupię ci kamerę i będziemy prowadziły pogaduchy.
        Wolę – bronię się przed kolejnym gadżetem, którego nauka obsługi pochłonie zbyt wiele godzin, jak w moim przypadku – kiedy przyjeżdżasz od czasu do czasu do domu i rozmawiamy w cztery oczy.
        Może i masz rację.
        Może teraz też pogadamy?
        Nie ma o czym.


10




        Na pewno?
        Mam masę nauki i pracy.
        Rozumiem.
        Obiecuję ci, że następnym razem pójdziemy do kawiarni na dobrą kawę i lody. Bez tych troglodytów, których rozpuszczasz na swoją zgubę.
        Tym sposobem, samoczynnie, temat zainteresowania się komputerem z mojej strony przeszedł na pewien czas do historii. Choć, jak wiadomo, ta lubi się powtarzać.
       
        Kiedy Antek i Jacek jedzą kolację i na przemian wydzierają sobie pilota od telewizora z ręki, obserwuję ich pod kątem uwag Kingi. Po kilku minutach dochodzę do konkluzji, że obaj są moją porażką wychowawczą. Zwłaszcza Jacek. Patrzę i karcę siebie w myślach. Za to, że od małego, niemowlęctwa niemalże, powinnam być bardziej konsekwentna. Nie zrywać się z łóżka, w środku nocy, na każde kwilenie, nie dokarmiać po każdym jęknięciu, nie przejmować się, że po kolejnym zapełnieniu brzucha nie odbiło mu się, nie czekać, aż obficie w związku z tym mnie obrzyga. Że powinnam wtedy budzić Antka z wrzaskiem apodyktycznej baby: może byś się tak trochę zajął synem?! To w końcu także twój dzieciak! Że powinnam od czasu do czasu kazać mu prać pieluchy tetrowe, a nie ulegać namowom kupna pampersów. Kiedy oponowałam, że za drogie, nie stać nas, z torbami przez małego pójdziemy, jak tak dalej będzie intensywnie pił i sikał – a także robił obfite, coraz obfitsze i bardziej śmierdzące kupki – to słyszałam, iż należy iść z duchem czasu, za postępem, moja droga, kto dziś bawi się tetrowymi szmatami, a to całe gadanie przestarzałych lekarzy i zdewociałych ciotek i mam o wyższości tetrowych nad pampersami to tylko z zawiści, że same musiały przez lata przy dużym obłożeniu bachorami brudzić pazury gównami niemowlaków. Z takimi argumentami nie potrafiłam podejmować walki z moją skromną siłą przebicia. Zatem Antka opcja brała górę. Tym bardziej, że wspierały go zarówno moja teściowa, jak i matka. Co zresztą tej drugiej zostało do dziś. Nie powinnam też od momentu


11




stawiania przez synka pierwszych kroków pozwalać na swobodne sikanie i robienie kupy w pieluchę. Bo Antek nagle uznał, że pampers ogranicza ruchy malca, ociera delikatną skórkę na tłuściutkich udkach i prawie uderzał w płacz – stary facet – kiedy usiłowałam bronić swojej odrobiny wygody. Stanęło na tetrowych! Mogłam siłą sadzać na nocniku, plastikowym, albo po Kindze, blaszanym – stoi w piwnicy do teraz, bo Kinga zapowiada, że jak będzie matką, obojętnie, czy chłopca, czy dziewczynki, to wróci do naturalnych, słyszanych od babć, metod wychowywania dzieciaka – i zmuszać do załatwiania się. Choćby z uwagi na odrobinę luksusu dla siebie. Tymczasem luksus miał Jacek, wspierany przez ojca, który potrafił się cieszyć na równi z synem z porządnej kupy walniętej w pieluchę. I nie obchodziło go, że muszę się potem z tym uporać, a zafajdaną pieluchę wpierw uprać w ręku, a potem dopiero wygotować w pralce. I nie wzruszyło go moje oświadczenie, że nie mogę przyjść teraz do łóżka, bo mam za dużo pracy, że też muszę rano wcześnie wstać: wcześniej od ciebie, a teraz uprać stertę pieluch, wygotować, rozwiesić na noc po kaloryferach, żeby na rano była gromada suchych. Powinnam odstawić histerię, kiedy się obrażał na mnie z tego powodu, albo dopiąć swego, wywalić z nagrzanego łóżka i kazać prać pieluchy, a rano wcześniej wstać i składać je na kosteczkę, a zaraz potem robić stertę kanapek z wędliną – bądź czymkolwiek – żeby było dla obojga do pracy. Powinnam wreszcie wykazywać z rana więcej asertywności i pierwsza zajmować łazienkę. Nie ustępować na hasło, ależ kochanie, wiesz, że nie mogę iść do roboty nieogolony, bo ludzie – miał zapewne na myśli kobiety – w autobusie będą na mnie patrzeć podejrzliwie, nie mówiąc już o kobietach w pracy, które od razu zaczną przygadywać, i to z seksualnym podtekstem. Powinnam wtedy z grubej rury zripostować, że skoro nieogolony facet kojarzy im się z seksualnością, i to z samego rana, to najwidoczniej mają z tym jakiś problem, coś w rodzaju niewyżycia erotycznego. Mężów niedających sobie rady z zaspokojeniem ich, nieposkromionych zapewne, seksualnych apetytów. Nie zrobiłam tego, a szkoda. A nie zrobiłam, bo głupia byłam, zwyczajnie zakochana. Choć teraz nie jestem już taka pewna, czy


12




na pewno zakochana? Jeszcze zakochana? Czy już może wciśnięta w gorset rutyny? Tak zwana żona z przyzwyczajenia, z całym sztafażem rzeczy sobie wmówionych, utknięta w schemat typowej, która na wszystko musi się zgadzać, bo jest po prostu żoną! Irytuje mnie w tym momencie ta zmowa dwóch ciał buzujących testosteronem. Tego starego, nieco rubasznego, i młodego, z zadatkami na bycie bardziej samczym niż stary. A może jestem po prostu rozdrażniona impulsami serwowanymi przez mijający dzień? Im dłużej patrzę, tym bardziej nabieram przeświadczenia, że moje obserwacje kiełkują myślami bliskimi prawdy. Myślami, do których powinnam dawno dojść. Jeszcze kiedy Jacek był w przedszkolu. Trzeba było nie pędzić z pracy na łeb, na szyję, żeby ukochanego synusia tatusia na czas zabrać do ciepłego domu, bo tam – według Antka – na pewno nie zajmują się naszym kochaniem jak trzeba, nakarmią po najmniejszej linii, wysadzą na zimnym kiblu, każą spać w porze drzemki, a potem tylko czekanie aż rodzice odbiorą. Mówił o rodzicach, ale miał na myśli mnie. Od samego początku – teraz to wiem – opieka nad dziećmi kojarzyła mu się tylko ze mną. Owszem, z dumą obnosił swój ojcowski stan, ale nie na tyle się z całym tego stanu dobrodziejstwem identyfikował, żeby aż się poświęcać. Zatem gdy wracałam z wywieszonym jęzorem do domu, z Jackiem na rękach – bo nagle w czasie marszu synkowi nóżki zaczynały odmawiać posłuszeństwa – to najczęściej słyszałam: czekam na ciebie i czekam, obiadu nie ma komu zrobić, Kinguś płacze, a ty sobie jakieś spacerki urządzasz, jeszcze się chłopak przeziębi. Tak bywało zimą. Z kolei latem, w największe upały, kiedy Jacek wył od potu, ze mnie ciekło jak z kranu, cuchnęłam i wkurzałam się na cały świat, troskliwy tatuś napadał na mnie: jeszcze się nasz skarb jakichś potówek nabawi, bo ty musiałaś po drodze wypchać się jakimiś zakupami. Nie miało znaczenia, że broniłam się: gdybym nie zrobiła tych cholernych zakupów, to darłbyś się, że w domu nic nie ma do jedzenia, że piwo się skończyło, że w lodówce hula wiatr i mnóstwo innych pretensji byś miał. Głupia byłam, że po oświadczeniu: moja droga, powinnaś to zrozumieć, że ja ciężko haruję, zarabiam pieniądze, prawdziwe pieniądze, nie to, co te twoje marne grosiki na


13




opłaty, to choćby za to należy mi się jako taki komfort. W końcu ty i dzieci też na tym korzystacie. Wreszcie bardzo głupia byłam, że stałam wtedy cicha, sponiewierana, dusząca się złością, powstrzymująca kaskadę łez resztką sił, a na dodatek siląca się na w miarę przymilny uśmiech. Ze strachu, że jak podskoczę, to odejdzie, zostawi z tymi moimi groszami, z alimentami, które albo da, albo nie, w zależności od humoru, albo pod dyktando tej drugiej, którą sobie znajdzie, gorszej zdziry niż uliczna kurwa, bo te przynajmniej kojarzyły mi się ze szczerością, choć nie wiem dlaczego. Po dziś dzień tak myślę i też nie wiem dlaczego.
        Nie będziesz jadła ? – słyszę nieoczekiwane zainteresowanie Jacka.
        Nie jestem na razie głodna.
        Będziesz z nami oglądała mecz? – Tym razem zainteresowanie wykazuje mąż.
        Nie wiem, o co tam chodzi. Mamo, jak można nie znać się na takich meczach!
        Można.
        Nie kminię tego!
        Kminiłbyś, gdybyś miał bardziej przyziemne problemy – odpowiadam, choć nie wiem, nie mam pewności, czy jestem słuchana. Obaj niemal pożerają oczami ekran telewizora. Antek specjalnie za premię roczną kupił ledowy, żeby jakość odbioru była nienaganna. Poprzedni, stary, z wielką dupą, jak mawia, trafił do pokoju Kingi, żebym mogła sobie w spokoju oglądać swoje kretyńskie – tu obaj opiniują zgodnie – seriale o miłości, która zdarza się tylko w takich filmidłach. Nie chce mi się tego komentować. Zobojętniałam. Przy tym wiem, bardzo dobrze to wiem, że to kolejny błąd z mojej strony.
        A jakie ty masz niby przyziemne sprawy? – Zaskakuje mnie Antek.
        Co masz na myśli? – Jestem zbita z tropu. Zbieram myśli. Nagłe zainteresowanie z jego strony moimi kłopotami to nie jest standard w naszym domu, to wielkie zaskoczenie, niemal zburzenie uświęconej tradycji, a także – przynajmniej dla mnie, totalnie zaskoczonej żony – powód do niepokoju, być może wielkiego niepokoju.


14




        Bo mówisz, że masz przyziemne problemy. Zdaje mi się, że teraz to my już nie mamy żadnych problemów. Kinga kończy studia, Jacek idzie w sport i odnosi sukcesy, już się o niego biją trójmiejskie kluby.
        Po czym Antek wpada już w nastrój euforii w związku z synem.
        Nie to miałam na myśli. – Wybijam go z aury zadufania.
        A co?
        A choćby to, że codzienność polega, przynajmniej moja, na zakupach, sprzątaniu, praniu, wymyślaniu żarcia dla was, płaceniu rachunków, zakupie wszystkiego, czego nagle w domu zabraknie, a czego nie ma prawa zabraknąć, bo zaraz alarmujecie...
        Zaraz, zaraz, ty masz o to do nas pretensje?
        Tylko mówię.
        Nie rozumiem za bardzo?
        Bo tylko informuję. Niczego szczególnego nie miałam na myśli. Poza tym powiedziałam to w kontekście tego, co Jacek powiedział.
        Przestańcie się kłócić! – Jacka jakby ta rozmowa nie wciąga. – Tato, lepiej skoncentruj się na meczu, bo w każdej sekundzie paść może strzał, a potem będziesz się spierał o kwestie taktyczne. No i jak zwykle nie będziesz mieć racji, bo przegapisz najważniejsze.
        To sobie porozmawialiśmy.
       
        Wstaję i udaję się do pokoju ze starym telewizorem. Chociaż nie wiem, czy mam ochotę oglądać mój ulubiony serial o miłości niemożliwej do spełnienia, czy może znów dam się wciągnąć w serial pod hasłem – poznajemy nowe twarze w sieci. A właściwie kontynuujemy znajomość już zadzierzgniętą.
       
        Przez chwilę miałam wrażenie, że Antek przyjdzie za mną. Że mu moje żale wyrażone między wierszami nie dadzą spokoju, otworzą sumienie, ale przeliczyłam się. Czyli mam rację. Jego gruboskórność osiągnęła już taki poziom, że nawet moja najkąśliwsza uwaga nie jest w stanie go poruszyć. Albo jest tak pewny siebie, że wydaje mu się, iż cokolwiek zrobi, powie, to muszę się z tym pogodzić, bo jestem od niego uzależniona. Zastanawiam się, czy przypadkiem


15




nie przesadzam z tym uzależnieniem. Bo wzięło mi się to tak nagle, w ostatnich miesiącach. Czemu nie dostrzegałam wszystkich tych spraw, tego, co mnie boli, wkurza – wręcz wkurwia! – wcześniej? Byłam ślepa? Głucha? Głupia? Tak. Głupia na pewno. I na to potrafię sobie odpowiedzieć. To znaczy, dlaczego byłam głupia albo raczej kto mnie nauczył być głupią. Zwłaszcza w roli żony. Już od babci słyszałam, że kobieta nie powinna przy mężczyźnie – przy chłopie, bo tego określenia używała moja babcia w odniesieniu do przedstawicieli płci męskiej, słowo „mężczyzna” kojarzyło jej się z wielkomiejskością, paniczykowatością albo zwyczajnie ze zniewieścieniem – być zbyt mądra, bowiem to oni lubią intelektualnie górować, chociaż wcale nie muszą mieć więcej oleju w głowie. Podkreślała, że taki choćby był największym tyranem, tępakiem i idiotą, to lepiej mu ustąpić, udawać głupią, która na niczym się nie zna, przytakiwać, ale w końcu i tak – może dłuższą drogą krocząc – zrobić swoje. Nie oponować z mety. Jak głupi i tępy, jak choćby twój dziadek, to będzie cię pouczał, pomstował na twoją niby głupotę, a jak ty w końcu zrobisz cichaczem po swojemu, to i tak się nie pozna. A nawet jak mu coś zacznie nie pasować, że niby się na nic podobnego nie zgadzał, albo pierwszy raz słyszy czy widzi – bo wszyscy oni pamięci mają bardzo krótkie i widzą też tylko to, co chcą – wtedy zacznij mu skutecznie wmawiać, że to niemożliwe, przecież zrobiłaś wszystko tak, jak chciał. Bo gdy rzeczywiście jest idiotą, a zawsze takimi bywają, to w to uwierzy. Twój dziadek zawsze wierzył, a to znak, że był idiotą i takim umarł. I właściwie tacy oni wszyscy. Potem babcia opowiadała godzinami o wielkiej miłości, która pchnęła ją w dziadkowe ramiona i o tym, jak to teraz mnie przed taką miłością ostrzega, bo za mąż to trzeba wyjść bogacie – raczej za pieniądze, dziecko, za pieniądze, takie prawdziwe, a najlepiej za dolary – a nie potem z miłości biedę klepać i na poniewierkę w świat może iść. Te nauki babcia przekazywała mnie, ale wcześniej na pewno słyszała je mama, która mnie przekazywała podobne credo bycia żoną. Zwłaszcza że Antoni przypadł jej do serca – raczej gustu – od pierwszego ujrzenia. Pamiętam jej pierwsze


16




słowa: dziecko, wiem, że masz dopiero dziewiętnaście lat, ale gdyby mnie w twoim wieku trafił się taki, to z miejsca targałabym go przed ołtarz. Tak więc zrobiłam. Głupia byłam. Teraz to wiem.
       
        Zamiast włączyć telewizor i obejrzeć kolejny, pięćsetny któryś, odcinek serialu o miłości, zaczynam rozpamiętywać swoje życie z Antkiem. Coraz bardziej dziwię się sobie, że nachodzi mnie to od kilku miesięcy. Za każdym razem, im więcej o naszym byciu razem – teraz raczej obok siebie – rozmyślam, tym częściej dochodzę do wniosku, że straciłam dwadzieścia dziewięć, prawie trzydzieści lat. Mam czterdzieści dziewięć lat i właściwie niczego dla siebie. Pustkę wokół. Od czasu do czasu zjawi się Kinga, opowie o swoich planach, rzadko sercowych rozterkach, raczej o sukcesach na tym poletku, i to by było na tyle, najczęściej wtajemnicza mnie w swoje coraz mniej dla mnie zrozumiałe projekty edukacyjne, między którymi nie ma miejsca na zaistnienie rodziny, poświęcenie dla domu, broń Boże jakiegoś męża. Nawet z matką rozmawiać nie mam o czym, bo, najoględniej mówiąc, moja mamusia na stare lata kompletnie posypała się umysłowo. Bo nie fizycznie. W związku z tym, że czuje się dobrze, nawet bardzo dobrze jak na swoje lata, to mnie nie ubywa kłopotów.
       
        Z Antkiem połączyła nas muzyka. Szczególnie Iron Maiden. Spotkanie na ich koncercie. A właściwie po ich koncercie, kiedy natknęliśmy się na siebie, całkiem przypadkiem, na dworcu w Poznaniu. Czekał na powrót do Gdańska. Wściekły. Obserwowałam tę jego wściekłość, bo wcale jej nie ukrywał. Mam wrażenie – dzisiaj – że był to rodzaj teatrzyku jednego aktora, może nawet na mój użytek stworzonego albo jakiejś innej długonogiej piękności, podobno za taką wtenczas uchodziłam. W każdym razie zwracał na siebie uwagę. Na pewno zewnętrznością. Sylwetką sportowca. Jednak nie takiego z gatunku mięśniaków, krępego i szerokiego w barach ciężarowca albo kulturysty, lecz raczej kogoś w rodzaju latynoskiego biegacza, choć nie wiem, skąd wtedy zrodziło się w mojej głowie takie skojarzenie. W każdym razie zrobił na mnie wrażenie. Chyba ja na nim


17




również, bowiem po kilkunastu minutach wyjął z futerału starą gitarę i zaczął pobrzdąkiwać kawałki z innej mojej muzycznej miłości – Jefferson Airplane, próbując zawodzić podobnie jak Grace Slick. Czym sprawił, że mym ciałem wstrząsnął dreszcz, jaki nigdy potem tego ciała udziałem nie był. Nawet przy najbardziej zapamiętanych orgazmach. Tych pierwszych z Antonim. Twierdził po kilkunastu minutach, że musiał do mnie podejść te kilkanaście metrów wzdłuż odkrytego peronu, bo śpiewałam – czego nie pamiętam, niestety, a może zwyczajnie łgał? – podobnie jak Grace. Tak zaczęła się trwająca do teraz znajomość. W pociągu, kiedy staliśmy w korytarzu stłoczeni jak sardynki w puszce i kiedy czułam przez ubranie ciepło jego ciała, każdy oddech jego na moim czole i ciepło wyzierające z jego ust po każdym wypowiedzianym słowie – a mówił niemal przez cały czas, do samego Gdańska, mnie udało się powiedzieć ledwie kilka, może kilkanaście zdań – dochodziłam z każdą chwilą do przekonania, że to jest ten, z którym powinnam być przez resztę życia. Z którym powinnam przeżyć wiele pięknych dni, żebym na starość mogła bezustannie nucić – kiedy jego już nie będzie, bo od razu zakładałam, że umrze pierwszy, że muszę po jego stracie cierpieć, urodzona cierpiętnica, za dużo filmów o cierpieniu wtedy oglądałam, ale takie uwielbiałam – „to były piękne dni”, bo ten romans Wertyńskiego powtórzony potem przez Hopkins i naszą Kunicką cały czas obijał się po obrzeżach mojej czaszki podczas tamtego powrotu z koncertu. Antek bezustannie opowiadał o wszystkim, szczególnie o wojsku, z którego jakiś czas wcześniej wyszedł. Pamiętam, że wspomnienia przez niego snute wydały mi się wtedy bajkami z gatunku strasznych i niesamowitych, skrajną odmianą męskich fantazji mających na celu podkreślenie heroizmu, za którym tęsknili – za którym, tak sądziłam, on tęsknił – a którym najlepiej było się chwalić przed obcą nieznajomą, dopiero co poznaną na peronie kolejowym siksą, mamioną tymi opowieściami niesamowitymi w zatłoczonym i śmierdzącym moczem wagonie pociągu osobowego, bo o dostaniu biletu na pospieszny czy ekspres z numerowanymi, rezerwowanymi miejscami mowy nie było. Mimo tych niedogodności podróż płynęła jak w bajce. Tym bardziej przy


18




bajecznych opowieściach, które – niepostrzeżenie, przynajmniej dla mnie – przeistoczyły się w zwyczajne zaloty, żeby nie powiedzieć – podryw. Najpierw zaczął mieć wyrzuty sumienia, że bez przerwy on nadaje, a ja muszę słuchać. Na co odparłam, że nic takiego, bowiem uwielbiam słuchać, jak inni opowiadają, ale też umiem opowiadać, no i że jestem tak wychowana – z domu i szkoły – że gdy ktoś mówi, to nie wypada mu przeszkadzać. Ujął mnie tym, iż przyznał rację, a w końcu oznajmił, że jak żyje, nie spotkał tak kulturalnej i dobrze wychowanej osoby. Nie powiem, schlebiały mi te słowa, gdyż takich doświadczeń nie miałam. Miejscowi chłopcy – z mojej miejscowości, wsi Sobowidz – najczęściej posługiwali się słownictwem dającym się, najdelikatniej mówiąc, określić jako bulwarowe, chwilami wręcz wulgarne – cóż, taki urok osiedli z przewagą pegeerów, a w naszej wiosce ten dominował i miewał się dobrze, hołubiony przez system i lokalne czynniki – a dziewczęta traktowali jako trofeum, które należy zdobyć na dyskotece w remizie lub Klubie Rolnika, pobawić się – najlepiej przelecieć: bo przecież one tam tylko po to przyłażą, to często słyszana śpiewka z tamtych czasów w mojej wsi – porzucić albo komuś w następnym tygodniu podrzucić, potem przechwalać się swoimi wyczynami komu i gdzie się da, by w końcu zostać pijusem, moczymordą, samotnikiem sfrustrowanym i staczającym się na dno egzystencji. Niejedna z tych zdobywanych i porzucanych potem jakoś się pozbierała, została sklepową, fryzjerką albo krojczynią w okolicznych zakładach tapicerskich, zawędrowała do miasta i jako farbowana cnotliwa wyszła nieźle za mąż. Przy takim losie mój w tym momencie, w wagonie, blisko ciała obcego wydającego się z każdą chwilą nieobcym, zdawał się nabierać kolorów dotąd w Sobowidzu niespotykanych. Wiedziałam jednak, że cokolwiek się jeszcze na odcinku Bydgoszcz – Gdańsk wydarzy, to nie mogę chwalić się tym koleżankom, tym bardziej wspominać kolegom – miałam ich? – bo jak to nie wypali, będzie wielkie pośmiewisko. W mojej – chyba nie tylko – wsi uwielbiano, gdy innym przytrafiały się sercowe nieszczęścia, a najlepiej takie, które kończyły się ciążą, a narzeczony nieoczekiwanie zapadał się pod ziemię. Toteż na wszystkie zaczepki erotyczne ze strony


19




Antka udawałam w tym wagonie odporną. Wolałam wyjść na niekumatą, tępą wiejską dziewuchę, niż od razu zgadzać się na realizację słodziutkich obietnic. A słodzić Antoś potrafił. Wiele bym dała, żeby choć raz w miesiącu wpadło mu do głowy, by podsłodzić to nasze gorzkie życie tak jak wtedy, cząstką tej gamy słów, w pociągu. Imponowała mu wtedy nie tylko moja uroda, ale i moja duchowość. Masz nie tylko cudowne ciało, taką figurę jak Barbara Brylska z „Anatomii miłości” – nic mi tytuł tego filmu wtedy nie mówił, dopiero po kilku latach obejrzałam go w telewizji – ale i nogi jak Mira Kubasińska – to już mi schlebiało, bo choć wtedy z mojego pokolenia nikt Kubasińskiej z czymkolwiek nie kojarzył, to były czasy dominacji muzyki noworomantycznej z Kombi, Kim Wilde, Bow Wow Wow, Pat Benatar, Classix Nouveaux, Papa Dance, a nawet Kasią Sobczyk usiłującą z nimi „romansować” w kawałku „Był taki ktoś” na dyskotekowo, to kilku zakręconych na punkcie innych klimatów muzycznych musiało kojarzyć ją z Nalepą i Breakoutem. Należałam do nich. Należał też Antoni. I to był pierwszy argument, że postanowiłam ulokować go na dnie mego serca. Oczy zachwyciły się nim od razu, zatem – trawestując tytuł z Miry – legł „na dnie mych oczu” natychmiast. Tak bardzo, że po powrocie do domu nie mogłam przez niego zasnąć. Kilka razy wstawałam z łóżka. Nastawiałam na płytę gramofonu longplay Iron Maiden, słuchałam dwie godziny, a gdy przypomniałam sobie komplementy na temat moich nóg i porównanie urody do posępnego piękna tej pani – Miry – sięgałam po longplay „Mira” i przesłuchiwałam do samego świtu, aż nie miałam siły jechać potem do szkoły. W końcu gdy zasnęłam na biologii, to nie dźwięk głosu wściekłego nauczyciela mnie wyrwał ze stanu odrętwienia, a złudzenie gitary słyszanej za słowami „ktoś znów nazwał mnie Luizą”.
        Antek na dworcu w Gdańsku wziął ode mnie adres. Obiecał napisać. Też wzięłam jego adres. Niczego nie obiecywałam. Mimo zauroczenia jego urodą – te włosy i oczy jak u Anthony Delona, syna Alaina! – postanowiłam nie narzucać się. Powtarzałam sobie, niech się dzieje, co chce (za Krawczykiem uwielbianym przez większość moich koleżanek z podstawówki), nie narzucę się pierwsza, choćbym


20




nawet i zeschnąć z tęsknoty za ponownym ujrzeniem tego cudu miała. Z czasem dopadały mnie wątpliwości, bo to, że przedstawił mi się jako Antek, nie dawało żadnej gwarancji, że naprawdę tak się nazywał. Nagle uzmysłowiłam sobie, że to jakieś głupkowate imię – kto w dzisiejszych czasach daje tak dziecku na imię? Nie znałam w swoim dalszym, tym bardziej bliższym, otoczeniu faceta o imieniu Antoni. Zaczęło mi pachnieć oszustwem. Ot, kombinowałam, wyszłam na nieokrzesaną wieśniarę, taką, którą wyborny podrywacz zagaduje na trasie – wie, a raczej jest duże prawdopodobieństwo, że nigdy więcej jej nie spotka – bajeruje, opowiada niestworzone historie, rośnie w swoich oczach jako bohater, a potem będzie się chwalił przed kumplami, jak to zaimponował takiej jednej, czyli mnie. Może jeszcze doda: zaliczyłem ją przy okazji. Postanowiłam więc, że jeśli się nie odezwie, a ja kiedyś umrę, i jeśli istnieje niebo lub piekło, a ja tam trafię, to dopadnę go, narobię obciachu w obecności wszystkich świętych i diabłów, nawet samego Pana Boga. Tym bardziej, że pod koniec podróży opowiadał o swoim zauroczeniu wiarą, odkrywaniu jej tajników, cytował jakieś modlitwy, analizował biblijne kawałki. Może dlatego, że wydawało mu się, że mnie to imponuje? Udawałam wprawdzie obojętną, lecz w gruncie rzeczy – w duchu – zazdrościłam mu tej wiedzy. Tym bardziej teraz się dziwię i pytam, gdzie to wszystko jest? Gdzie ta religijność? Pobożność? Cotygodniowe bieganie do kościoła? Służenie do mszy świętej? Nie ma tamtego Antosia. Być może nigdy nie było? Może taki Antoś istniał tylko w jego opowieściach, był projekcją pobożnych życzeń prawdziwego Antosia?
       
        Pierwszy list przyszedł po dziesięciu dniach. Na wstępie od razu przeprosiny, w których wyjaśniał, że z powodu własnego bałaganiarstwa zawieruszył gdzieś moją karteczkę z adresem. Uwierzyłam. Od razu też nabrałam przekonania, że Antek ideałem nie jest, bo skoro bałaganiarz, to ma jakieś wady, a zatem i mnie wolno podobne mieć. Te porównania siebie z nim niepokoiły mnie. Od razu nasuwały skojarzenia, że przy każdej próbie myślenia o nim wychodzi na to, że widzę siebie w roli jego żony. Miałam niespełna osiemnaście lat, szkołę


21




na karku, maturę jak najbardziej, marzenia o studiach w stolicy, bezwarunkowy priorytet, i... małżeństwo? Po lekturze listu, od połowy pełnego peanów na moją cześć, zapewnień, że ja i tylko ja jestem tą, z którą musi się spotykać, spełniać, w podtekście doczytywałam – spędzić resztę życia, bowiem nigdy wcześniej takiej dziewczyny nie spotkał i na pewno spodobam się jego mamie. Pod koniec pytał, ile mam lat, bo z tego wszystkiego zapomniał mnie zapytać. Nie, żeby był niegrzeczny, tłumaczył się, gdyż wiedział – informował – że wie, iż kobiet o lata pytać nie wypada, nawet nie należy, a docieka dlatego, że nie chciałby, żeby za jakiś czas wydało się, że mam – na przykład – czternaście, a jemu wciskam się jako pełnoletnia. Trochę mnie to rozwścieczyło – choć wcześniej rozbawiło – ponieważ wyczytałam między wierszami, że myśli o dobraniu się do mojego krocza. Póki co, na tym etapie znajomości – w zasadzie nieznajomości – nawet w najodważniejszych myślach taka opcja nie przemknęła mi przez umysł. Mimo niedoskonałości w formułowaniu myśli na papierze, doszłam do wniosku, po lekturze listu i chwili refleksji, że będę znajomość kontynuowała. Ba, po co ta hipokryzja przed samą sobą, zgromiłam siebie natychmiast, przecież ty tego najnormalniej w świecie pragniesz!
       
        Nie mogłam tej prawdy nijak w sobie zagłuszyć. Odpisując na list, starałam się być powściągliwa w wyrażaniu odczuć, bo jeszcze nie uczuć. Choć to tliło się we mnie odczuwalnym w każdym fragmencie ciała płomykiem, po liście chyba już płomieniem. Postanowiłam iść na wytrwałość. Zadając sobie ból oczekiwania, sprawdzić zapewniającego o miłości, o kochaniu po sam kres – tylko czego? – uczuciu tak gorącym jak to z piosenki „Kocham cię, kochanie moje” – skąd mu się wzięło akurat to skojarzenie z Maanamem, wolałabym już „Szał niebieskich ciał” albo „Miłość jest jak opium” – westchnieniach do mojego wyobrażenia tak głośnych, że nie tylko Gdańsk słucha, ale i na Grenlandii słyszą, i to tak, że od żaru tych westchnień i wypowiadanego mojego imienia topnieją tamtejsze lodowce. Poprosiłam zatem w kolejnym liście, by nie epatował mnie podobnymi metaforami,


22




bo tylko o ironiczny uśmieszek mnie przyprawiają, ale zaproponował coś konkretniejszego. Obraził się na tydzień, nie przysyłał listu, lecz gdy się przestał dąsać, zapewnił, że uczucie wciąż posiada tę samą moc rażenia, ten sam żar w nim się tli, zatem koniecznie chciałby spotkać się ze mną. Przy tym nadziwić nie mógł się swojemu niezgulstwu – dokładnie takiego użył określenia, czytałam je po raz pierwszy – że jeszcze na to nie wpadł. Miałam tylko ustalić warunki. Zupełnie inaczej niż dzisiaj, kiedy młodzi umawiają się esemesem, albo przez Skype’a, czy zwyczajnie na Gadu-Gadu. Danie mi wolnej ręki w kwestii wyboru czasu i miejsca pierwszej randki na serio wydało mi się z jego strony przejawem szacunku dla mnie. Uznałam, że muszę dla niego wiele znaczyć, skoro jako mężczyzna – a babcia wciąż przed nimi ostrzegała, sugerowała małżeństwo tylko z pieniędzmi posiadanymi przez upatrzone ciało – zostawia mi w tak ważnej sprawie wolną rękę. Wtenczas wydawało mi się to nie lada ustępstwem ze strony faceta. Dziś wiem, że wszystko z powodu zaślepienia pierwszą miłością. Na dodatek tą głupią, bo z gatunku tych od pierwszego wejrzenia. Ponadto wtedy jeszcze nie potrafiłam rozszyfrowywać mężczyzny, nie miałam pojęcia, co to znaczy instrukcja obsługi osobnika w spodniach i z przyrodzeniem ani jak czytać gesty takiego. W każdym razie zdecydowałam się na pierwszą randkę w Gdańsku. Wyznaczyłam miejsce i czas. W niedzielę o jedenastej przy pomniku Heweliusza.
       
        Od samego rana tamtej niedzieli pindrzyłam się przed lustrem.
        Pierwszą katastrofą przed przełomowym wydarzeniem okazały się włosy. W sobotę wieczorem, zaraz po umyciu – dobrym szamponem, pokrzywowym, nie jakimś powszechnie używanym w domu dziegciowym – nakręciłam je na papiloty, bo wałków nylonowych, jedynego w domu kompletu, używała bezustannie mama, po czym położyłam się spać. Ułożyłam się na brzuchu przekonana, że gdy w takiej pozycji dotrwam do rana, to żaden papilot się nie rozleci, żadna gumka nie puści. Kiedy rano wstałam niewyspana – emocje – wszystkie papiloty były na swoim miejscu. Zaczęło się więc bezawaryjnie.


23




Jednak kiedy tylko zdejmowałam papiery z głowy, włosy opadały, zwój po zwoju, na ramiona. Ogarnęła mnie rozpacz. Pojąć nie mogłam, że całonocne trzymanie na głowie tej udręki – bo papiloty nie były niczym miłym, uwierały – zakręconej na mokre włosy dało taki mizerny rezultat. A właściwie żadnego. Włosy były proste jak druty. Tymczasem wszystkie dziewczyny chcące uchodzić za modne robiły na głowie afro. Też chciałam, ale nie dla mody, lecz przede wszystkim dla spodobania się Antkowi, no i uwielbiałam Angelę Davis ze starych fotografii, kiedy toczył się jej proces w Ameryce – sporo opowiadał mi o niej ojciec, zafascynowany ruchami lewicowymi, choć z polityką nic wspólnego nie miał, zajmował się kowalstwem użytkowym, czasami artystycznym, gdy poprosiła jakaś klientka z miasta, która wydała mu się dość inteligentna – z rozumem, jak określał – by zgodzić się na tracenie dla takiej czasu. Angelę Davis uważał za najmądrzejszą tylko dlatego, że miała odwagę. Nieważne, podkreślał, do czego, ale że w ogóle miała i nie dała się zdeptać nieludzkiemu systemowi. Bowiem ojciec powszechnie głosił, że kobiety są tchórzliwe, egoistki, puste i tępe, przez to na świecie, w naszym kraju szczególnie, jest tak źle. Kiedy ostatni kosmyk włosów prosto opadł na ramiona, byłam bliska płaczu. Miałam przez chwilę nadzieję, że mama uratuje moją fryzurę, ale i ona chyba nie wierzyła w cuda, bo tylko wzruszyła ramionami i burknęła: już po mnie włosów to ty nie masz. No i dzięki Bogu, pomyślałam w pierwszej chwili – matka ze swoimi cudowała, farbowała, utrwalała, ondulowała – bo pewnie bym była już łysa. Świadomość, że za kilka godzin ma dojść do najważniejszego spotkania w moim życiu, postawiła mnie do pionu. Przebolałam te cholerne włosy. Zabrałam się do robienia makijażu. Znów wkurzyła mnie mama: tylko nie zrób z siebie pośmiewiska, nie umaluj się jak jakaś spod latarni – oj, matka umie czasami pocieszyć, dodać otuchy, miałam ochotę jej wtedy wygarnąć – w twoim wieku wydaje się, że im więcej tynku na twarzy i tęcza wokół oczu, to wyższe notowania u chłopaka. Nic bardziej mylnego. Oni tylko tak mówią, że uwielbiają wymalowane dziewczyny, bo niby takie nowoczesne i wyzwolone, ale tak naprawdę gardzą takimi, uważają za kurwiszony, takie pierwsze


24




lepsze do łóżka. Oburzyła mnie tymi uwagami do tego stopnia, że od tego momentu przestałam pytać ją o radę w kwestii ubioru. Ostatecznie pojechałam w koronkowej bluzce, dżinsach kupionych w peweksie za dolary otrzymane po kryjomu od taty, w dyskretnym – w brązach – makijażu wokół oczu, no i z rozpuszczonymi włosami. Skromność – to słowo wydało mi się najbardziej adekwatne w odniesieniu do mojego wyglądu w momencie ostatniego zerknięcia w lustro przed wyjściem na przystanek autobusowy. Modliłam się po drodze, by nie spotkać nikogo ze znajomych. Nie udało się. Na przystanku stała już Celina, koleżanka ze szkolnej ławki z podstawówki, razem popalałyśmy papierosy w piwnicy jej babci. Aż do wpadki i surowych kar od rodziców i kierownika szkoły. Celinka od razu zorientowała się, że coś ważnego wydarzyło się w moim życiu. Przez sloganowe „cześć, jak leci, co u ciebie” przeszła do szturmu w postaci pytań: kurde, ale się wypindrowałaś, no nie, ja nie mogę, ja pierdzielę, na pewno z jakimś fagasem dziś randkujesz, weź przestań, musisz mi nawinąć, kto to jest? Nie zaprzeczyłam. To jeszcze bardziej ją nakręciło. Prawie przegapiłyśmy przyjazd autobusu do Gdańska, ale trzymałam rękę na pulsie i w porę wysunęłyśmy się z betonu. Tak, żeby kierowca mógł nas dojrzeć, gdyż w przeciwnym razie można było zostać na lodzie, a jeśli nawet nie, to obowiązkowo nasłuchać się utyskiwań starszego pana, który uważał, że wożenie pasażerów jest największą plagą jego życia – bo to wszystko takie roszczeniowe, rozmiękczone, bez litości dla człowieka pracy. Tym razem, jak tylko wsiadłyśmy, nie omieszkał skomentować naszego wyglądu i wysnuć wniosku: a panienki to dziś w odwrotną stronę niż kościół? Spostrzegawczy i rutyniarz, bowiem w niedzielę wieś jeździła w odwrotnym kierunku, do sąsiedniej wsi – oddalonej o prawie pięć kilometrów – do kościoła na mszę o godzinie dziesiątej. Ostatecznie sprzedał nam bilety do Gdańska, jeszcze przez kilka minut marudził, między innym o tym, że komuna zmusza go do jeżdżenia w dzień święty, bo mógłby sobie w przeciwnym razie siedzieć w ogródku i spokojnie piwo popijać, i starą – żonę – po tyłku poklepywać, a tak musi zasuwać do mieszczuchów, którym tylko brzuchy od nieróbstwa rosną. Sam zresztą miał brzuch ledwie


25




mieszczący się za kierownicą. W autobusie Celinka nie odpuszczała. Niemal wciskała się we mnie z górą pytań na temat randki. Odpowiadałam jakby od niechcenia. Nie dlatego, że jej nie lubiłam. Przeciwnie, sympatyczna była, ale nie chciałam zapeszać. Powiem kilka słów za dużo, kombinowałam, Celina rozniesie to w tempie pędu statku kosmicznego po okolicy, a potem, jak coś nie wypali, będzie wielki wstyd i paluchami będą mnie wytykać. Szczególnie stare, zawistne babsztyle, które całymi dniami wystają przy płotach albo wiszą niczym wietrzące się pierzyny na parapetach.





do góry

Wykonane przez Onisoft.pl

2017 Wszelkie prawa zastrzeżone oceanksiazek.pl

Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl