Kategorie blog
Wędrowne ptaki
Wędrowne ptaki

 


















SPIS TREŚCI


Rozdział I .................................................................................................................................7
Rozdział II................................................................................................................................13
Rozdział III ..............................................................................................................................22
Rozdział IV................................................................................................................................29
Rozdział V.................................................................................................................................32
Rozdział VI................................................................................................................................37
Rozdział VII...............................................................................................................................44
Rozdział VIII..............................................................................................................................49
Rozdział IX.................................................................................................................................55
Rozdział X .................................................................................................................................62
Rozdział XI.................................................................................................................................68
Rozdział XII................................................................................................................................80
Rozdział XIII ..............................................................................................................................87
Rozdział XIV ...............................................................................................................................96
Rozdział XV................................................................................................................................107
Rozdział XVI ..............................................................................................................................113
Rozdział XVII..............................................................................................................................117
Rozdział XVIII.............................................................................................................................123
Rozdział XIX ..............................................................................................................................133
Rozdział XX................................................................................................................................143
Rozdział XXI ..............................................................................................................................155
Rozdział XXII..............................................................................................................................162
Rozdział XXIII.............................................................................................................................168








R
OZDZIAŁ



        Pani Agnieszka wygramoliła się niezgrabnie z wozu i obciągając suknię, która jej się była podwinęła przy zeskoku, otarła spoconą twarz koronkową chusteczką, po czym wyciągnęła ręce i chwyciwszy znużonym gestem czteroletnią jasnowłosą dziewczynkę pod paszkami, rzekła:
        – No, Haneczko, hopla! Jesteśmy na miejscu. – Postawiła dziecko na skraju zakurzonej drogi. W ślad za nimi zeskoczył z wozu tęgi mężczyzna i oplątawszy koniec lejców o kabłąk siedzenia, począł mocować się z drabinkami. Wóz był wyładowany starymi, niepasującymi do siebie meblami, pozbieranymi, zdawać by się mogło, z wielu kompletów, jedynie ciężki, jesionowy kredens w stylu secesji odbijał bogato od reszty gratów.
        – Proszę pana – kobieta rozglądała się bezradnie – może ja kogo zawołam? Jakże pan tak sam?
        – Gdzie tu kogo znaleźć? – odparł burkliwie mężczyzna. – Wszyscy pewnie są w polu.
        Jednakże nie wszyscy byli w polu, bo raptem w na pozór pustym domu otwarło się okno i czyjaś ręka położyła na parapecie małego łaciatego kotka.
        – A – zastanowił się mężczyzna – może niech pani pójdzie tamuj, to kto pomoże. Szkoda klamotów, żeby się poobijały.



8                                                                                                                         WĘDROWNE PTAKI



        – Zostań tu, kochanie – poleciła dziecku kobieta i przestąpiwszy mur, który był resztkami dawnego ogrodzenia, poszła przez zachwaszczony ogród, omijając kępy pokrzyw i walające się tu i ówdzie beczki po benzynie, zardzewiałe obręcze i kupy innego żelastwa oraz gruzu, wśród którego rozpleniły się dziko zioła. Stanęła na koniec pod otwartym oknem sporego budynku, niegdyś pomalowanego na jaskrawożółty kolor, obecnie upstrzonego wyrwami odpryśniętego tynku, do którego prowadziły szerokie, na wpół zrujnowane schody. Popatrzyła przez chwilę z wahaniem na głucho zamknięte, masywne drzwi i obejrzawszy się za siebie, jakby to, co zostawiła na drodze, nagle dodało jej otuchy, zdecydowanie zawołała:
        – Halo, jest tam kto? Proszę otworzyć!
        Przez chwilę wydawało się jej, że za firaną, miotaną lekkim wiatrem, ktoś stoi, ale nikt nie zareagował wewnątrz na jej wołanie.
        – Halo, jest tam kto? – zawołała powtórnie, głośniej. – Potrzebuję pomocy.
        Teraz czyjaś ręka odsunęła firankę i zdjęła kota z parapetu. Potem ukazała się czerstwa twarz kobiety w otoku siwych, nieprawdopodobnie gęstych włosów.
        – Dzień dobry pani, potrzebuję pomocy. – Kobieta zatoczyła ręką do tyłu, jakby przedstawiając na dowód mieszkance odrapanego domostwa stojący na drodze wehikuł.
        – Ale ja nie mogę pani pomóc. – Twarz pod czapą siwych włosów rozjaśnił przyjazny, przepraszający uśmiech. – Nie chodzę na nogi. Zaraz wróci mąż, to może… Nawet nie mogę zaprosić pani do domu. Nie mam wózka – dodała jakby wstydliwie. – Ale proszę, niech pani zaczeka… Albo nie – zawahała się. – W tamtym domu – wskazała wyciągniętą ręką – o, w tamtym, na pewno zastanie pani gospodarza. On pracuje gdzieś



ROZDZIAŁ I                                                                                                                                  9



tylko dorywczo. Wczoraj widziałam go o tej porze w ogrodzie. Dzisiaj powinien też być w domu.
        – Dziękuję pani. – Kobieta zamierzała odejść, kiedy zatrzymało ją pytanie tamtej:
        – A państwo skąd przyjechali?
        – My? My wróciliśmy z Zachodu – odparła kobieta.
        – O mój Boże! Z Holandii, z Belgii?
        – Nie. Z Francji.
        – Z Francji! – Kobieta w oknie pełnym radości gestem przycisnęła ręce do piersi. – Z Francji! Jak mój mąż się ucieszy! Jak on się ucieszy. Bo my też, proszę pani, wróciliśmy z Francji. Wiele, wiele lat tam byliśmy. Tak w ogóle to my, proszę pani, jesteśmy spod Sieradza. O, jak on się ucieszy. Tu nas zagnał los. Tu dzika, niebezpieczna strona, a ja taka chora, no wprost kaleka, i on zawsze mówi: „Przez ciebie tu siedzę – mówi – w tej dzikiej, niebezpiecznej stronie”. „Gdyby nie ty – mówi – choćby przez zieloną granicę, a wróciłbym”. Tak, proszę pani. Ale zawszeć to Polska. Jakże mi tam było umierać na obczyźnie? – Zawiesiła na moment głos i pokiwała głową ze smutkiem.
        Pani Agnieszka, wykorzystując tę mimowolną przerwę w potoku jej wymowy, wtrąciła:
        – Ja już muszę iść, przepraszam…
        Gdy szła z powrotem, dogoniły ją jeszcze słowa:
        – A jak się już państwo urządzicie, proszę nas odwiedzić, bardzo proszę!
        Znalazłszy się na powrót przy furmance, pani Agnieszka zdała woźnicy relację z możliwości znalezienia pomocy w trzecim od tego, przy którym stali, domu. Mężczyzna w tym czasie zdążył co lżejsze meble i toboły, których było zresztą niewiele, znieść już z wozu i umieścić je obok drogi w miejscu, które zdawało się dawnym klombem, bo spośród bujnej trawy



10                                                                                                                       WĘDROWNE PTAKI



dźwigały się ku słońcu gdzieniegdzie wybujałe i zdziczałe stokrocie i dzwonki.
        – Sam tamuj pójdę, to się jakoś dogadam. Bo to nie mogę tutej se stać nie wiada jak długo. Mam jeszczek robotę – dodał po chwili chmurnie. Po czym spojrzawszy na dziecko, które przykucnęło w pyle drogi i z uwagą śledziło biedronkę kołyszącą się na zakurzonym źdźble, ostrzegł:
        – Jeno nie podchodź pod konie, mała!
        – Haneczko, Haniu, chodź tu do mamusi!
        Kobieta obejrzała się za odchodzącym rozkołysanym krokiem mężczyzną, po czym wziąwszy dziecko za rączkę, spytała:
        – Nie jesteś czasem głodna? No, powiedz, nie chce ci się jeść?
        – Mamusiu, czy to będzie nasz dom?
        Dziecko wskazało rączką ponury budynek, którego ciemne wnętrze widać było przez wybite szyby. Wisząca na jednym zawiasie rama okna skrzypiała żałośnie w takt poruszeń wiatru.
        Dzień był słoneczny, czerwcowy; soczysta zieleń wokół opuszczonego domu czyniła go tym bardziej odrażającym. Ktoś na odrapanym, pokrytym liszajami wilgoci murze napisał białą farbą „Ulica Kwiatowa”. Kobieta wzięła dziecko na ręce i podeszła z nim bliżej okna. Uczepiwszy się spróchniałej ościeżnicy, zajrzała do wnętrza.
        Jakieś zmurszałe gałgany i resztki sprzętów walały się po zasypanej gruzem podłodze. Z wnętrza wionął na nie odór pleśni i rozkładających się ekskrementów. Cofnęły się ze wstrętem.
        – To nic, kochanie – powiedziała kobieta, siląc się na wesoły ton. – Mamusia tu posprząta, zobaczysz, jak będzie ładnie…
        – Ale ja chcę do domu! – zawołało płaczliwie dziecko. – Dlaczego nie wracamy do domu?!
        – To będzie nasz dom, dziecinko.



ROZDZIAŁ I                                                                                                                                11



        – Ale ja nie chcę! Tu jest brzydko! – A po chwili, jakby podając matce najważniejszy argument, dodało: – Tu śmierdzi!
        – Nie mów tak brzydko! – skarciła ją kobieta. – Zawsze tak jest w domach, w których nikt nie mieszka. Zobaczysz, jak tu będzie, kiedy się uprzątnie te wszystkie śmieci.
        Usta dziecka wykrzywiły się w podkówkę, gotowe krzykiem zaprotestować przeciwko słowom matki, ale już oczy dojrzały szarego, zabiedzonego kota, który przemykał się wśród chwastów w stronę rosnącej opodal jabłoni.
        – O, kotek! Mamusiu! Kotek!
        – No widzisz?– Kobieta na powrót postawiła dziecko na ziemi. – To będzie twój kotek, córeńko. W mieście nie mogłabyś mieć takiego kotka, wiesz? – I postanowiła za jednym zamachem uporać się z tym problemem. – Jak chcesz – powiedziała chytrze – to możemy tam wrócić, ale bez kotka. Wszystkie kotki żyją tylko na wsi.
        Szare oczy dziecka patrzyły na matkę uważnym, z lekka kosym spojrzeniem. W małej główce zdawała się toczyć walkę chęć posiadania kota z niechęcią pozostania tutaj.
        – A nie możemy go tam zabrać? Bym mu dała mleczka…
        – Co ty? Myślisz, że taki duży kot tylko mlekiem żyje? On musi jeść myszy. A gdzie znajdziesz myszy w mieście? – Po zadaniu dziecku tego trudnego dylematu pod rozwagę, zostawiła je same sobie i odwróciła się w stronę nadchodzących mężczyzn.
        Niski człowieczek, którego prowadził ze sobą woźnica, miał przyjemną, pobrużdżoną teraz w przyjaznym uśmiechu twarz. Idąc, już z daleka wymachiwał rękoma, wołając: –
        Witamy, witamy! Co, sąsiadko? Z daleka? Pomożemy, pomożemy! Ja rzeszowiak jezdem, a pani? Pani tyż stamtąd? Patrzta, patrzta, jaki tyn świat mały.
        Wprawnie poczęli zdejmować z wozu pozostałe meble.



12                                                                                                                       WĘDROWNE PTAKI



        – No, nas kupa tu siedzi – rozprawiał człowieczek wesoło. – Tam pod lasem to chyba będzie ze trzy rodziny z Rzeszowskiego. A tam – zatoczył ręką – za tymi lasami to je wiocha, co same Ukraińce siedzą. Tak, tak, moja pani. Zawsze to ze swojakami przezpieczniej.
        Pani Agnieszka wręczyła właścicielowi wozu zapłatę, tymczasem sąsiad już był wszedł przez okno do wnętrza domu i stamtąd słychać było jego zatroskane mlaskanie i wykrzykniki.
        Kobieta podeszła do okna.
        – Oj, oj – mówił tamten, chodząc po pokojach raz dalej okna, przy którym sterczała, raz bliżej – roboty a roboty. Ale zrobi się – dodawał zaraz pełen otuchy. – Co się nie ma zrobić. Psiakość – powiedział raptem – to i tapety trza by zrywać. – Na koniec podszedł do pani Agnieszki: – Ja to, pani kochana, wszyćko umię, bo to musowo w dzisiejszych czasach. Nawet jutro mógłbym zacząć działać. Co sąsiadka na to?
        Kobieta złożyła ręce z wdzięcznością.
        – Jaki pan dobry! Tylko że ja, że my nie mamy pieniędzy… To znaczy teraz, bo za kilka dni może…,
        – Ale co to, ja nie wiem, co za czasy? – Popatrzył ze znawstwem w niebo. – Tu trza hyzyńko działać, bo może być dyszcz.
        Ale pani Agnieszka musiała wyjaśnić sprawę zapłaty do końca.
        – Bo widzi pan – brnęła – jak tu jechaliśmy, to nas okradli we Wrocławiu. Na dworcu wszystkie pieniądze nam zabrali. I będzie nam na początek ciężko, dlatego przyjechaliśmy tu, bo w mieście… Te graty – popatrzyła zażenowana na złożony dobytek – te graty to ludzie nam dali za darmo, co im tam zbywało…
        – E – machnął ręką w odpowiedzi wesoły sąsiad – co tu będziemy stać i gadać po próżnicy. Zabieraj się pani ze mną, to już



ROZDZIAŁ II                                                                                                                               13



moja coś tam da na poczęstunek, bo i dziewucha pewnie głodna, a od jutra trza się będzie brać za robotę.


ROZDZIAŁ II



        Było to jedyne obejście, które świadczyło o gospodarnej ręce mieszkańców. Pani Agnieszka, prowadząc za rączkę córkę, której plątały się już nieco nóżki ze zmęczenia, rozglądała się ciekawie i z przyjemnością po czysto wymiecionym, obszernym podwórku, otoczonym budynkami gospodarczymi z solidnej czerwonej cegły, tworzącymi zamknięty czworobok. Od ulicy prowadziły doń masywne wrota zawieszone między dwoma słupkami z kolorowych cegiełek, uwieńczonych na szczycie zielonymi stożkami, błyszczącymi teraz w słońcu pistacjową polewą. Tylko dom mieszkalny ucierpiał od wojny – wypalony wewnątrz, straszył ledwo trzymającymi się zewnętrznymi ścianami. Gospodarz odgrodził to rumowisko od podwórza płotem, jasnym jeszcze od świeżego drewna.
        – Trza by to kiedy rozebrać – powiedział, idąc spojrzeniem za jej wzrokiem – bo jeszczek się, nie daj Boże, na łeb komu zawali. A cegła dobra. Tak to, moja pani – ciągnął dalej, drepcząc przed nią uśmiechnięty – jakżem tylko od baera wrócił, zara żem se pomyślał: „Bierz to, chłopie, bo obejście jezd jak się patrzy, chudobę jezd gdzie pomieścić, a już człowiek byle gdzie się przytuli”. Natenczas w stajni siedzimy, com se wyporządził jedną izbę, bo i komin jezd. – O, tam, widzisz pani. – Wskazał ręką na budynek, który stanowił jakby przedłużenie obór i chlewów. – Widać Niemce trzymali tu parobków jako pośledniejszy naród.



14                                                                                                                       WĘDROWNE PTAKI



        Weszli na koniec do sieni niskiej i mrocznej, z której wiodły schody na strych, a pod nimi widniała spora, drewniana klapa, zamykająca, jak się domyśliła pani Agnieszka, wejście do piwnicy. Masywne niskie drzwi obok prowadziły do mieszkania gospodarzy.
        – Wikta! – wrzasnął z nagła chłop, uchylając te drzwi w półmroku – gościa momy! Piwnica jezd jak się patrzy – mówił dalej, wróciwszy tak samo nagle do normalnego głosu – to i żyć można.
        Izba była równie mroczna jak sień skutkiem małych okienek wykutych w grubym na metr murze, ale czysta – wyszorowana aż do białości podłoga, ciężka ława pod oknem przykryta wzorzystym kilimem, obszerny piec rozświetlający mleczną polewą przeciwległy do okienek kąt czyniły miejsce zasiedzianym i przytulnym. W chwili gdy znaleźli się w środku, uchyliły się drzwi naprzeciw i wyszła z nich dziesięcioletnia może dziewczynka w kraciastej sukienczynie i w trepkach.
        – Władzia, a gdzie to mama?
        – Krowę doi. – Wielkie oczy patrzyły na nieznajomą ciekawie z mizernej twarzy dziecka.
        – No, to hyzyńko zawołej ją. Tam jeszcze komorę mamy do spania – zwrócił się do gościa. – Gratów my nie wlekli z centrali, bo tam i nie było co zabrać, pościągało się z tego, co było na miejscu. – O, żona idzie – oznajmił, wyglądnąwszy przez okienko.
        Do izby weszła rumiana, postawna kobieta z drewnianym skopkiem w ręku i szerokim uśmiechem na dobrodusznej twarzy.
        – I skąd to Bóg prowadzi? – spytała życzliwie, wyciągając zydel spod stołu i przecierając go fartuchem dla pewności. – Siadajcie se. A może się mlika napiją? Ni? Jaka to mizerota – dziwiła się Hani.



ROZDZIAŁ II                                                                                                                               15



        – No, nasza ta i nie lepsza – wtrącił gospodarz. – Dawej co gorącego, bo głodne. A ta pani – poinformował z satysfakcją żonę – to tyż z naszych stron.
        – A skąd to? Bo my spod Kolbuszowy.
        Pani Agnieszka uśmiechała się, zażenowana.
        – Teraz jedziemy z Francji. Tylko parę tygodni zatrzymaliśmy się u swoich. Ale ja pochodzę spod Sokołowa.
        – O, to przecie blisko – zdziwiła się kobieta. – Ale nie poznałabym. Nie mówicie po naszemu…
        – Byłam osiem lat za granicą.
        – Na robotach?
        – Tak. Wyjechaliśmy na kontrakt w trzydziestym dziewiątym na wiosnę.
        – I że też wróciliście. – Chłop kręcił głową. – Tu przecie jak na beczce z prochem…
        – A przecież państwo tu też przyjechali.
        – No, my nie mieli po co tam ostawać na morgu ziemi – odrzekła gorzko gospodyni i odwróciła się do pieca. Poczęła wyjmować z duchówki garnek z kapuśniakiem i drugi z tłuczonymi ziemniakami, suto polanymi tłuszczem ze zrumienionymi skwarkami.
        – Tu to człowiek dnia i godziny niepewny, ale mój myśli, że tu wieczność będziem siedzieć. – Spojrzała z dezaprobatą na męża.
        – Co tam niepewny – zawołał wesoło chłop. – Co mi Niemce pierwszyzna? Co, tom ja u nich mioł źle? Na pierzyniem społ i pierzynom się żem przykrywoł.
        – My tam nie ucierpieli wiela od wojny – zwróciła się wyjaśniająco do przybyłej kobieta – to się nom tak zdaje, że to nic – Niemce. Tyla się boję, że blisko, a i po lasach jakiesi się pewnie chowają. Jaśka wzieni na roboty, to ich zwyczajny i upar się tu



16                                                                                                                       WĘDROWNE PTAKI



jechać. Ale jam co się nasłuchała o nich w pociągu i przedtem jeszcze w doma, to ludzkie pojęcie przechodzi.
        – Wikcyn, brat był miesiąc na wojnie w ułanach, a ja tom i karabina nie widzioł.
        – A wasz to gdzie? – spytała raptem kobieta.
        – Pracuje tu, w fabryce – odrzekła pani Agnieszka. Zdjęła dyskretnie z głowy kapelusz i położyła go na brzegu ławy. Nagle, jakby tym gestem przekreśliła całą swoją nieśmiałość, poczęła opowiadać swobodnie o tym, jak ich okradziono we Wrocławiu, bo mąż jakiejś kobiecie usiłował podać dziecko przez okno, taki był tłok w pociągu, i w tym czasie wyrwano mu portfel.
        – Szukaj wiatru w polu – westchnęła. – Mąż nawet pogonił za tym draniem, ale gdzie tam takiego zgoni. Nawet na mleko nie mieliśmy dla Hani. No jedz – zwróciła się do dziewczynki. – Pij mleczko, to urośniesz duża.
        Ale dziecku zamykały się oczka ze zmęczenia i poczęło marudzić:
        – Mamusiu, kiedy pojedziemy do domu?
        – Śpiące biedactwo. Może by se przysnęła ździebko na łóżku? – zaproponowała gospodyni usłużnie.
        Pani Agnieszka poczęła protestować, ale po chwili przystała na to.
        – Przecie my swojaki – poparł żonę gospodarz. – Władzia, połóż ją ta.
        Mizerna dziewczynka nieśmiało podeszła do Hani i wyciągnąwszy rękę, powiedziała cicho:
        – No chodź. Chcesz zobaczyć lalkę?
        – Nie! Ja chcę kotka!
        Wszyscy się roześmiali.
        – Chcesz kotka? A nie zrobisz mu krzywdy? – Mężczyzna pochylił się nad pochmurną buzią dziecka, a podniósłszy głowę, polecił:



ROZDZIAŁ II                                                                                                                               17



        – Władzia, przynieś tego burego z szopy. To jeszcze od nas – poinformował wesoło. – Trzy my przywieźli.
        Kiedy dzieci wyszły do pokoju, pani Agnieszka dalej prowadziła swoją opowieść.
        – To i was widać los oszczędził – stwierdził na koniec mężczyzna. – Tu by wam było gorzyj, w Polsce.
        – No nie bardzo – odparła. – Mąż był na wojnie. Został ranny pod Narwikiem. Jak urodziła się Hania, był wAnglii. Aja… cóż…
        – Tak, wśród obcych ciężko – westchnęła gospodyni.
        – Dwa tygodnie mieszkaliśmy w Ożarowie, ale w mieście trudno, zwłaszcza że kątem u obcych ludzi. Mąż tu dojeżdżał rowerem. Znalazł ten dom, ale nie myślałam, że jest tak zrujnowany.
        – E, co tam, wyporządzi się. – Mężczyzna machnął ręką. – Na wsi zawsze lepij. Krowinę jaką możno uchować na mleko dla dziecka, pola dobrać…
        Odsunąwszy miskę, pani Agnieszka zakręciła się niespokojnie.
        – Ja tak wszystko zostawiłam tam pod oknem, nie wiem czy…
        – O to nie ma co się bać. Tego nikt nie ruszy. Tu same swojaki. Ale chodźmy. Zanim panin wróci, może jaką izbę wyporządzimy. Władzia tam małą zabawi. Ale co oni tam robią w tyj fabryce, to nie wiem. Przecie tam niczego nie ma.
        – Właśnie mąż z innymi ściąga na powrót maszyny i nawet nie wiem, kiedy wróci. Przyjechałam tu bliżej, żeby choć na obiad mógł w przerwie skoczyć. A tu nie wiadomo, czy nawet spać będzie gdzie, tak tam wygląda.
        – Przespać się to możno i u nos. Miejsca jezd, choćby na sianie, a już dziecko łóżko dostanie z Władziom. Nie pogryzom się – zapewniła gorąco gospodyni. – Toć my by serca nie mieli, żeby wos przez kilka dniów nie przetrzymać.



18                                                                                                                       WĘDROWNE PTAKI



        Pani Agnieszka poczęła wylewnie dziękować obojgu, przy czym nie potrafiła powstrzymać łez.
        – Tu na Zachód przyjechała gdzieś moja siostra, tylko że nie znam adresu, bo jeszcze nie pisała do swoich.
        – No można rozpytać. Wikta – zwrócił się do żony gospodarz – a jak tamtym spod lasa jest?
        – Albo ja wiem? Przecie nigdzie z chałupy nie wychodzę.
        – No nic. – Podniósł się z miejsca. – Pójdziem teroz oglądnąć chałupę.
        – A panią jak za panny wołali? – pytał po drodze. – Może co sie obiło o uszy w kopalni. Tamuj wszystkie robiom, bo ta fabryka tutej to cała rozgrabiona przez szabrowników i nie wieda, kiedy pójdzie. Ja tam tyż na razie robotę sobie nalazłem, bo zawszeć jaki grosz wpadnie, póki grunt chleba nie do. Potem to rzuce. Nienauczony jezdem na cudzym harować. Chyba żeby mus był.
        – Ja jestem z Porajów – odrzekła – ale chyba pan nie słyszał?
        – Poraj, Poraj – mruczał do siebie – może i słyszałem… Nie, chyba żem nie słyszał.
        – Jak tu jednak ładnie – wyrwało się nagle pani Agnieszce. – Naokoło lasy a lasy…
        – Ano lasy – odrzekł, kiwając głową. – A i bagna tyż. Powietrze to tu zdrowe nie jest, nie to co w Polsce.
        – Toć i tu już Polska – uśmiechnęła się.
        – E, tako to i Polska. Wszyćko mom, co bym nigdy nie mioł u nos, a jakoś człowiek nie czuje, co by było jego – odrzekł nagle zmarkotniały.
        Doszli tymczasem do opuszczonego domostwa. Obszedłszy je wokoło, stwierdzili, że jakkolwiek brakuje szyb w oknach, drzwi wejściowe zamknięte są na klucz, a przed nimi leży nawet, wyszarzała od dżdżów, wycieraczka. Pani Agnieszka



ROZDZIAŁ II                                                                                                                               19



odruchowo sięgnęła pod nią i zdumiona popatrzyła na klucz, który stamtąd wyciągnęła.
        – Myśleli juchy, że tu wrócom – zdumiał się nie mniej od niej samej mężczyzna. Z trudem przekręcił klucz w zardzewiałym zamku.
        – Drzwi zamknięte, a wszystko rozkradzione, oj, ludzie, ludzie…
        Przed ich oczyma rozwarła się czarna głąb długiego korytarza, po którym pełgało czerwone światło późnego popołudnia. Pani Agnieszka otwarła opierające się i skrzypiące drzwi na całą szerokość i zobaczyła najsamprzód schody prowadzące na górę, a za nimi po dwoje drzwi po każdej stronie korytarza. Przezwyciężając odrazę do zapachu, który wionął na nią z wnętrza, uchyliła pierwsze.
        – No, tu jest kuchnia – stwierdził sąsiad. – Nawet piec jest. Ino blachy rozkradli.
        Mimo zapaskudzonej odchodami posadzki i obitych tynków, walających się resztek sprzętów i sparszywiałych łachmanów kuchnia sprawiała wesołe wrażenie. Przez wybite okno wpadały ukośnie blaski chylącego się ku zachodowi słońca i rozświetlały różowo ścianę nad piecem.
        Przeszli do następnego pomieszczenia. Był to mały pokoik, którego okno wychodziło na zachodnią stronę. Pod oknem rósł krzak bzu, przekwitły teraz, ale rosochaty i ocieniający w części okno. Po tej stronie domu był jeszcze jeden pokój, duży i sprawiający ponure wrażenie skutkiem tego, że był najbardziej zdewastowany i miał na wpół zawalony sufit. Przez oczodoły okien pani Agnieszka dojrzała jasnożółty dom, do którego była podeszła po przyjeździe. Odgradzała go od niej ulica i rząd ogromnych grabów, a za nimi jeszcze ów zarośnięty zielskiem plac z kupami złomu i gruzu. Cały ich dobytek leżał na trawniku przed domem nienaruszony.



20                                                                                                                       WĘDROWNE PTAKI



        – Na noc uwiąże się tu naszego psa, ale łachy trza by zabrać.
        Obeszli też pomieszczenia po drugiej stronie korytarza, ale do piwnicy pani Agnieszka nie odważyła się wejść. Zaglądała jedynie do niej, stojąc przy schodach i czekając na swego towarzysza, który penetrując dół, wołał co chwila:
        – Piec do chleba… O, wędzarnia… – A potem sapiąc, już na schodach dodał: – Pomieszczenia jest a jest, sąsiadko… To ci dom.
        Następnie począł się zastanawiać, co im należy czynić.
        – Dzisia to i tak nic nie zrobimy. Trza by jutro te gówna wyprzątnąć i ściany wapnem zasmarować. Zerwać te papiery, bo pewnie robactwo pod tym siedzi, na co wapno najlepsze – mówił o tapetach, a raczej o ich spleśniałych i zapaskudzonych resztkach. Podrapał się frasobliwie po głowie. – Najgorsza powała – stęknął. – Sam tu nie poradzę. Ale jutro możecie jechać z moją tu na jedną opuszczoną wioskę, to przywieziecie szyb. Najsampierw okna trza oszklić.
        Pokręciwszy się jeszcze przez chwilę bez celu, wyszli przed dom.
        – Jabłka będziecie mieć niedługo – powiedział, patrząc na rozłożystą jabłoń, która rosła opodal. Oczy kobiety napełniły się światłem. Pomimo ponurych wnętrz, pomimo opuszczenia, które rzucało się na każdym kroku w oczy, podobało jej się tutaj. Może sprawiła to rosnąca i roztaczająca szmaragdowy, nakrapiany teraz cętkami złota i mosiądzu cień, jabłoń, a może krzak bzu, zacieniający tak swojsko i przytulnie okno, może owe, zatrzymane jeszcze pod powiekami, wesołe zajączki słońca na ścianie kuchni – dość, że zobaczyła nagle ten dom wypiękniały i już przez nich zamieszkany. Miejsce, gdzie założą na powrót swoje gniazdo.
        Tyle już widziała ruin, tyle gruzów. Całe Niemcy były jednym wielkim rumowiskiem na drodze, którą wracali. Długie



ROZDZIAŁ II                                                                                                                               21



kolumny samochodów wojskowych płonęły na ich szlaku jak znicze na pohybel zwyciężonym, na chwałę, zdawać by się mogło – ocalałych rozbitków. A i Wrocław był jedną mogiłą, na której zdążyły już się rozplenić łopiany i pokrzywy. Dworzec jedynie urągał jakby czasowi wojny, ale straszyły na nim niemieckie napisy. Napisy w znienawidzonym języku straszyły tutaj w każdym mieście. Dlatego wolała tę wieś, choć niepodobną do rodzinnej, krytej strzechą, ale ona była już odwykła na obczyźnie od urody polskiego ubóstwa.
        Wracając do ojczyzny, wracała do swego dzieciństwa, do czasów sprzed wojny. Dopiero tam na miejscu, gdzie zawierucha wojenna nie dotarła, zrozumiała, ujrzawszy chylącą się do upadku chałupę, że nie ma w niej dla niej miejsca. W jednej izbie gryźli się między sobą pozostali w domu bracia, a przy piecu, z szerokim glinianym okapem, brały się za łby bratowe. Jej zjawienie się, i to jeszcze z rodziną, powitano jako niespodziewany najazd, jako próbę wydarcia im ojcowizny. Nie było tam czego szukać na trzech morgach. Patrzyli z zawiścią na ich porządne ubrania, na walizki noszące ślady dalekich podróży, ale z chwilą, gdy zorientowali się, że nie dolary przywieźli, którymi by można podnieść z biedy rodzinę, ale ładne łachy na grzbietach, stali się niepożądanymi, dodatkowymi gębami do i tak za małej miski.
        Jednakże oni już byli przywykli do wędrówki. Polska z perspektywy minionych lat na obczyźnie zdawała im się i tu na Zachodzie warta, by do niej wrócić. Po słonecznym kraju, z którego wrócili, po tętniącym życiem Paryżu, w którym spędzili ostatni rok razem i który, ku ich oburzeniu, w dzień po zwycięstwie zdawał się nie pamiętać wojny, cmentarzysko, ku któremu jechali, było wszędzie bolesne, ale jakoś usprawiedliwione w ich odczuciu, jakoś bardziej przystające do lat, które musieli przeżyć bez siebie.
       
Wracali zatem do rodzinnego gniazda, którego już nie było. I tylko te wierzby przy drogach, tylko głogi po miedzach i żółte pola rzepaku zdały im się tym, ku czemu jednak warto było wrócić.






do góry

Wykonane przez Onisoft.pl

2017 Wszelkie prawa zastrzeżone oceanksiazek.pl

Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl