Kategorie blog
Mazurki w tempie rubato
Mazurki w tempie rubato

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


 

 

     Mama Justyny pełła warzywa, kiedy jej sąsiadka, Barańska, zjawiła się nagle koło warzywnika, jakby spłynęła z niebios.
Nie lepiej spryskać jakąś chemią, bo pieleniem to się chwastów nie pozbędziesz. Z czasem odrosną i roboty nie ma końca – powiedziała. − Pewnie Justyna niedługo wyjeżdża do pracy? Nie lepiej tu, na miejscu, czegoś poszukać? Kiedyś mówiłyśmy, że jak nasze dzieci dorosną, to je ze sobą pożenimy – zmieniła nagle temat.
     Różne rzeczy się mówi, a życie to zupełnie inna sprawa.
     Bo planom trzeba pomóc, samo nic się nie stanie.
     Jutro wyjeżdża.
     Wychowuje człowiek, zabiega, martwi się, kiedy chorują, cieszy, kiedy wychodzą z choroby albo osiągają sukcesy, a na końcu jakby to nic nie znaczyło. Dzieci nas opuszczają i zaczynają własne życie. Przykre to, ale cóż począć? – podsumowała sąsiadka.
     Mama Justyny przerwała pracę w warzywniku, jakby przypomniała sobie o czymś bardzo ważnym, co należy najpierw załatwić. Zatroskana uwagami Barańskiej wyprostowała zbolałe od pochylania nad grządkami plecy, krótkim „na mnie już czas” pożegnała sąsiadkę i skierowała się do domu, gdzie Justyna przygotowywała rzeczy na jutrzejszy wyjazd.
     „Barańska ma rację, tyle radości i zmartwień dostarczają dzieci, począwszy od niemowlęctwa aż do… Justynka za wcześnie wydoroślała, jakby dzieciństwo jej nie interesowało. Nie narzekała, kiedy nie miała wyszukanych sukienek, bucików, rozumiała, że w domu się nie przelewa” – rozmyślała mama Justyny. Jednocześnie była dumna, że jej córka, jedyna jak dotąd we wsi, ukończyła uniwersytet, i to jaki.

 


7




     Od dawna w jej rodzinie córki zostawały z matkami i teraz miało to się zmienić. Oczy matki Justyny napełniły się łzami, ale nie płakała. Była twarda, wiele nieszczęść przewinęło się w jej życiu: wojna, śmierć pierworodnego… Otrząsnęła się ze złych myśli, usiadła na krześle i pogodzona z tym, co nastąpi, powiedziała:
     Dziecko, jak ty sobie sama poradzisz? Wkoło obcy, bez mieszkania, jakby tu nie było pracy. Poduszkę i pierzynę też zabierz. Jakże to tak w czyjejś pościeli?! Weź tę nową, w niej pióra świeżo darte i nie wiadomo, ile tam będziesz…
     Mamo, na razie do wakacji. Może nie brać pościeli, bo to wygląda, jakbym miała już stamtąd nie wrócić. Najprawdopodobniej muszę tam być przez co najmniej trzy lata, bo tyle brałam stypendium fundowane. Nie martw się, rok szkolny szybko zleci.
     A co z Jerzym?
     Za rok ma otrzymać mieszkanie.
     Rok to bardzo dużo. Wiesz, ile przez ten czas może się wydarzyć? Tyle dziewuch dookoła, a on sam. Mężczyźni nie lubią pustki wokół siebie. Po co ja o tym tyle mówię? Przecież tam, dokąd jedziesz, też są mężczyźni.
       No właśnie. Mamo, nie mówmy już o tym.
     Wyszła z pokoju i zatrzymała się na schodach prowadzących do domu. Koniec sierpnia. Popatrzyła na skoszone na jeża pola wietrzone przez wiatr, który przycichł w sadzie, kołysząc jabłka, wydobywając z liści jakąś dziwną melodię zakodowaną w jej wnętrzu, ulokowaną w jej dzieciństwie, której nie mogła sobie przypomnieć. Nie lubiła pól, przestrzeni pochlapanej złotem, brązami, zielenią wszystkich odcieni i plamkami lipcowej czerwieni truskawek, tak, truskawek. To one gięły kręgosłup do ziemi, jakby odpłacały za słodycz, którą zbierało się na sprzedaż. W oborze zaryczała krowa, upominała się, aby wyprowadzić stado na łąkę. Gdzieś tato się zapodział… Zawsze to robił o czasie i zwierzęta nie musiały mu o tym przypominać. Kajtek podbiegł od razu, kiedy pojawiła się na schodach. Wesoło machał ogonem, łasił się do jej nóg. Justyna lubiła zwierzęta. „Kto lubi zwierzęta, lubi też ludzi” − mawiała jej babcia. Biednie tu, płot już się przechylił pod

 


8




ciężarem czasu, tracił zęby, nie pilnował już niczego, bo nie było tu nic, co można by ukraść, a tu jeszcze kredyt na budowę domu do spłacenia. „Dobrze, że nie będą już łożyć na mnie” – pomyślała. Ciężko było, zawsze najpierw ona, a później reszta. Na tę resztę zostawało już niewiele. Chłopcy wprawdzie pracują, ale co zarobią, to im pieniądze uciekają krętymi ścieżkami, jakby pijane były. Urzekały ją głosy wsi, a jednocześnie ich nie znosiła: upominały się o coś, zmuszały do słuchania, jakby najważniejsze w kakofonii nietypowej orkiestry, wiejskiej egzystencji przykutych do ziemi ludzi, którzy nie potrafili się od niej uwolnić i stali się częścią tej rzeczywistości, jakby odbywali wyroki za swoich spadkodawców, i taki sam los gotowali swoim następcom wraz z polami i całą menażerią zgromadzoną w gospodarstwie, po parze, jak w Arce: czworonogi i ptactwo, które po to hodowano, aby je zabić, uświęcając niedzielę, albo dla wzmocnienia zdrowia chorych. Pomyślała o tym wszystkim właśnie teraz, jakby wszystko miało się skończyć, jak topielcowi, któremu przez moment przewija się przez głowę całe dotychczasowe życie. Jerzy… „Może mama ma rację, nie ma nic gorszego, jak nudzący się mężczyzna, a kobieta, kobieta nie może się nudzić” – stwierdziła. Coś ją ukłuło w okolicach serca, ale sygnał odezwał się w części mózgu odpowiedzialnej za zmysły pożądania, wzięła głębszy oddech, unosząc piersi, nie myślała już o polach, zwierzętach i ptactwie, a wiatr z sadu przynosił inną melodię, tę z klubu studenckiego. Nagle wszystko wydało się inne, jakby pochodziła z dwóch światów, kultur, tak różnych, nieprzystających do siebie, i tylko w chwilach słabości zatęskni za tym wiatrem w sadzie, który usypia jabłka do snu, i płotem, któremu czas powybijał zęby.

* * *

     Pani pozwoli, przedstawię panią koleżankom i kolegom w pokoju nauczycielskim, a potem klasę, której będzie pani wychowawczynią – powiedział dyrektor liceum, w którym Justyna rozpoczęła pracę nauczycielki.

 


9



     Powiodła wzrokiem wokół stołu, przy którym siedziało grono pedagogiczne – jak przedstawił jej dyrektor – tę zróżnicowaną pod każdym względem grupę kobiet i mężczyzn, przeważnie w wieku balzakowskim, a także panią chylącą się ku starości i dwie dziewczyny mniej więcej w jej wieku. Wszystkie oczy skierowały się na nią i Justyna poczuła się przez moment osaczona. Niektórzy jakby pogłaskali ją wzrokiem, inni usiłowali zmierzyć jej wzrost, lustrując ją od góry do dołu, nie zatrzymując się na szczegółach, dwie młode siedzące razem na końcu długiego stołu prawie ją dotknęły uśmiechniętymi ustami w policzek i on, na pierwszy rzut oka wysoki, przystojny, prawie rozebrał ją do naga wzrokiem, po czym spuścił głowę, bazgrał coś długopisem po „Głosie Nauczycielskim”, jakby już wiedział o niej wszystko, i notował niektóre spostrzeżenia dla utrwalenia w głowie szczegółów jej anatomii.

     – Biust mógłbyś trochę złagodzić, mężczyźni zawsze przesadzają w rozmiarach, widzą tak, jakby chcieli, żeby było… − szepnęła mu do ucha sąsiadka.
Dyrektor zaczął od przedstawienia nowej koleżanki, po czym zbliżył się do stołu i przeszedł do dalszej części ceremonii.
     −To jest koleżanka Starska, uczy matematyki…

     Koleżanka Starska (ta chyląca się ku starości) uśmiechnęła się nieznacznie, patrząc na Justynę z wyrazem, który wyrażał ubolewanie, że musi uczestniczyć w tym kabarecie, ale na dyrektora spojrzała wyrozumiale i z szacunkiem, który kojarzył się Justynie z bezgranicznym zaufaniem i oddaniem. Miała siwe włosy, nos haczykowaty, semicki. Lekko się garbiła, cera wskazywała na postępujący proces starzenia, dłonie zniekształcił reumatyzm, ale wzrok miała przenikliwy. Jej biała bluzka z żabotem przypominała lata przedwojenne.

     Obok matematyczki, pani około pięćdziesiątki, zaokrąglona tu i ówdzie, w kostiumie z peweksu – co Justyna od razu zauważyła, o pewnym spojrzeniu, z ledwo zauważalnym uśmiechem w kącikach ust w stylu Mony Lisy pewnie żona pierwszego sekretarza partii, bo Justyna dostrzegła leżącą przed nią „Trybunę Ludu” i, jak się później okazało, nie pomyliła się. Uczyła języka polskiego.

 


10




     Wysoki, bez obrączki na palcu, krawat we wzory do koszuli w kratkę… Fe, bezguście, miejscowy donżuan, a może pozory mylą…? „Czego on może uczyć?” – zastanawiała się Justyna, nim dyrektor zdążył go przedstawić. Po pozostałych przeleciała tylko wzrokiem. No i te dwie na końcu stołu, młode, które przywitały ją jakby pocałunkiem i uśmiechem: Ewa od geografii i Barbara, wuefistka. Justyna usiadła obok Ewy, zwalniając tym samym dyrektora z niezręcznej konieczności wskazania jej miejsca, które powinna zająć.
     Po dużej przerwie przedstawię koleżance jej klasę – oznajmił dyrektor i opuścił pokój nauczycielski.
Atmosfera się rozluźniła, rozpoczęły się pogaduszki, w których nie brała udziału matematyczka, ale widać było, że im się przysłuchuje. Nikt jednak nie zwracał na nią uwagi, wiadomo było, że niedosłyszy na jedno ucho. I nagle pruk. Justyna zawiesiła głos, mówiąc coś do Ewy, która o mało nie udusiła się, tłumiąc śmiech, polonistka opuściła wzrok na blat stołu, jakby to jej się przydarzyło, matematyczka podniosła wzrok na sufit, szukając pomocy w niebiosach, a fizyk, mężczyzna w krawacie we wzory, szepnął do ucha Justyny:
     Racheli znowu zwieracz puścił.
   Na dużej przerwie Justyna weszła do sekretariatu, z którego można było wejść do gabinetu dyrektora.
     Ja do dyrektora − powiedziała Justyna.
     A jest pani umówiona? – zapytała sekretarka.
     Nie, dyrektor jest umówiony ze mną.
   Sekretarka popatrzyła na nią jak cielę, które zgubiło matkę, zrobiła ostry zwrot i zapukała do gabinetu dyrektora, który przez otwarte drzwi zauważył Justynę.
     Niech koleżanka wejdzie − zwrócił się do Justyny, po czym opuścili gabinet drugimi drzwiami i wyszli na korytarz.
Przeszli do połowy korytarza. Nieco dalej, tuż za zakrętem, była klasa pierwsza a. Wszedł do sali pierwszy. Dzieci wstały z ławek, dyrektor powitał je, a one odpowiedziały chórem: „dzień dobry, panie dyrektorze”. Justyna poczuła się niepewnie, wystraszone

 


11




dzieci, zupełna cisza i nagle głośne ryczenie krowy za oknami klasy. Uśmiechnęła się do siebie, dużo pracy trzeba będzie włożyć… Nie, nie będzie ich zmieniać, przecież to diamenty, trzeba je tylko oszlifować i zabłysną jak brylanty. Została z nimi sama. Wszystkie oczy skierowały się na nią: powaga, zaufanie… Arek siedzący w ostatniej ławce emanował postawą: „Lekko nie będzie, pani profesor”. Patrzył w okno, prawie nieobecny w klasie. Zauważyła to i przesadziła go do pierwszej ławki zgodnie z zasadą, że pożar trzeba gasić w zarodku, bo później… Klasa zareagowała na jej posunięcie jeszcze większą powagą, a cisza aż kłuła w uszy. Justyna zauważyła w ich oczach szacunek i zdziwienie. Arek opuścił głowę i patrzył na Justynę jak szczeniak, który żebrze o przebaczenie. Rozległ się dzwonek obwieszczający przerwę. Arek zerwał się z ławki.

Proszę na miejsce, dzwonek jest dla nauczyciela – zwróciła im uwagę Justyna.

Arek, jak spłoszone zwierzątko, przywarł z powrotem do siedzenia. Coś się zmieniło, stare gdzieś uleciało, a nowe miało się tu dopiero zadomowić.

     Kiedy dzieci wyszły już z klasy, rozejrzała się po pokoju: mapa fizyczna Polski. Dostrzegła na niej maleńką kropkę na zakręcie rzeki z napisem miejscowości. „Tu jestem” – pomyślała. Ledwo ją widać na mapie, jak ślad po bytności muchy, a gdzie człowiek, jego problemy i plany? Może po drugiej stronie mapy albo w jej wnętrzu? Nie, Alicjo, to nie bajka, przestałaś być dzieckiem, od razu dojrzałaś. Obok tablicy, nad jej biurkiem portrety Gomułki i Cyrankiewicza, jakby ten, kto siedzi za biurkiem, był przedłużeniem ich ideologii.

– O nie, panowie, jesteście za starzy, aby się ze mną bawić − powiedziała cichutko.

Same kontrasty. Czy ktoś panuje nad tym? Naprzeciwko Gomułki, zza szyby Wyspiański kpił w pastelu: „A to Polska właśnie”.

Wychodziła już z budynku szkoły, kiedy dogonił ją fizyk.

Tu wszyscy młodzi są na ty, oprócz Racheli i żony pierwszego sekretarza. Bartek jestem, mogę mówić do ciebie Justyna?

 


12




Która to Rachela?

Ta z żydowskim nosem, matematyczka, co czasami jej zawór puszcza i pewnie o tym nie wie. Właściwie to Maria, Rachelą nazwali ją uczniowie, tobie też coś wymyślą. Na mnie mówią Proton.

Może nie zdążą.

Zamierzasz stąd uciec?

Uciec to może nie, ale… Mógłbyś zmienić krawat? – zmieniła nagle temat.

To pomysły mojej mamy, co rano szykuje mi ubranie. „Maminsynek” – pomyślała.


* *

     Pani profesor, pokój jest na pierwszym piętrze, nikt nie będzie pani do okna zaglądał – powiedziała gospodyni i ruszyła pierwsza po schodach na górę. – Gdyby było coś potrzeba, proszę śmiało mówić. Nie będę przeszkadzać. − Zostawiła klucz na stoliku i wyszła z pokoju.

Justyna otworzyła wypchaną do granic wytrzymałości walizkę, ale nie zajęła się nią, spojrzała na karton z książkami. Zaczęła rozwiązywać sznurki. Nie szło jej, wzięła nóż i jak Aleksander załatwiła problem jednym cięciem.

– Gdzie je poukładać? – zapytała samą siebie. − Później coś wymyślę, na razie niech zostaną na stoliku – zdecydowała.

     Odwróciła się i przestraszyła rozwartej szeroko paszczy walizki, która dusiła się poupychanymi w jej wnętrzu rzeczami. Nie było tego wiele, prawie tyle, co na ostatnim roku studiów – i skórzana kurtka, wisząca na krześle, jakby urągała sobie z jej tanich bluzek, sweterków, spódnic i niewyszukanej bielizny wyglądających z walizki. Kurtkę, prezent od chrzestnych z miasta po obronie dyplomu, sama sobie wybrała. Była trochę łobuzerska. Tato stwierdził, że może lepiej coś praktycznego. Cieszyła się z niej, bo w czasie studiów mogła tylko o takiej marzyć.

 


13




     Wspomniany stolik, dwa krzesła, metalowe łóżko, kącik kuchenny ze zlewem, duża drewniana szafa na ubrania, krucyfiks zawieszony nad drzwiami, który świadczył, że w tym domu mieszkają ludzie wierzący, i duże okno wychodzące na południowy wschód przysłonięte koronkową firaną, przez które każdego ranka podczas kolejnych dni budziło ją słońce, głaszcząc jej policzki ciepłymi promieniami i drażniąc oczy.

     Po kilku puknięciach w drzwi, nie czekając na „proszę”, do pokoju Justyny weszła gospodyni. Z wyglądu po pięćdziesiątce, fryzura po niedawnej ondulacji, ciemny blond, duże niebieskie oczy, ciała trochę w nadmiarze, w sukience z krótkimi rękawami i fartuchu kuchennym, jakby niedawno odeszła od kuchni, bo czuć było od niej zapach czegoś smażonego.

     Dobrze pani profesor trafiła. Przedtem mieszkały tu dwie maturzystki. Skończyły liceum i dyrektor dzwonił, żeby pokoju nie wynajmować, bo przyjdzie nowa nauczycielka. Wezmę od pani tyle, co one płaciły, ja tam nie jestem zachłanna na pieniądze. Światło proszę oszczędzać, bo kosztuje, chyba żeby lampkę nocną… Mąż czegoś poszuka, będzie pani zadowolona – powtórzyła.

O tak, lampka by się przydała, lubię w łóżku poczytać – powiedziała Justyna.

No to pójdę już, trzeba mężowi upichcić coś na obiad.

     Justyna usiadła na krawędzi łóżka, zerknęła na otwartą walizkę. Zdecydowała, że rozpakuje ją po obiedzie, jakby niedługo miała zejść do stołówki w akademiku. Nie lubiła gotowania, kuchnia była jak przymus determinujący jej istnienie – trzeba jeść, aby żyć. Będzie musiała coś sobie przyrządzić, może jajecznicę? Dyrektor wspominał coś o stołówce w internacie i dyżurach, byłoby trochę więcej pieniędzy, trzeba to wziąć pod uwagę. Stała przy oknie i patrzyła na ulicę wybrukowaną kocimi łbami, chodnik przylegający do ogrodzenia, po którym nikt nie przechodził, jakby niepotrzebny, bo i uliczka, opuszczając miasteczko, za ostatnimi domami gubiła bruk i jako polna droga zatracała się w łąkach. Bezruch, pustka na ulicy, smutek

 


14




emanujący z widoku za oknem późnego lata z przybrudzoną zielenią i niewykształconymi jeszcze barwami jesieni potęgowały jej nie najlepsze samopoczucie, ale ten stan trwał chwilę.

     – Trzeba coś z tym zrobić. Oj, Immanuelu, przydałeś się tylko na egzaminie i dobrze, że natknęłam się na człowieka, który również cenił ciebie. Co zrobić teraz, kiedy od działania wszystko zależy, a nie oczekiwania, co przyniesie jutro? – zastanowiła się.

     Opróżniła walizkę, umieściła rzeczy w szafie, na jednej z półek zaczęła układać książki. Odczytywała tytuły, nazwiska autorów, niektóre otwierała, zagłębiając się na chwilę w treści, jakby pierwszy raz je zobaczyła, po czym kładła je delikatnie na półce, jak żywe istoty. Przy Gałczyńskim litery jej się zamazały: „Dwa księżyce, gwiazd bez liku i dwie noce, jasne, srebrne, jedna wokół nas, druga odbita w jeziorze” – wymyśliła naprędce (kto był tym drugim, pozostanie słodką tajemnicą Justyny). Przerzuciła kilka kartek innej książki: powiało groteską i absurdem.

      – Kiedy to było? A, w ostatniej maturalnej – stwierdziła, patrząc na autograf Broniewskiego z datą na pierwszej stronie tomiku jego wierszy (ten tomik jest obecnie w bibliotece jej córki). I tak zamknięte w szafie odzieżowej spoczęły jej książki jak w sarkofagu, niewidoczne dla oczu. A co z resztą? Zostawiła je spakowane, w kartonach, powiązane sznurkami z wypisanym adresem w domu, żeby nie musieli się kłopotać przy wysyłce, przyjdą pocztą, później.

* * *

      Pociąg tu nie docierał. Z miasta powiatowego trzeba było dojechać około trzydziestu kilometrów autobusem. Typowy sztetl pożydowski położony wśród lasów. Prawa miejskie miasteczko uzyskało na początku XV wieku. Przemysł lekki, szkoła podstawowa, szkoła zawodowa, liceum, poczta, posterunek milicji, rynek w kształcie prostokąta otoczony domami piętrowymi i parterowymi, przeważnie drewnianymi, sklepy spożywcze i przemysłowe związane z rolnictwem, na

 


15




rynku u zbiegu ulic knajpa GSowska, gdzie przed wojną był cheder*, w którym Niemcy zamordowali rabina i kilku uczniów, oraz niewielki kościół. Wychodzący późną nocą pijani bywalcy knajpy mówili, że słychać tam jęki dybuków** zamordowanych dzieci i ich nauczyciela. Miasto przecinała rzeka, dzieląc je na części miejską i rolniczą z zabudową po obu stronach ulicy, na których zapleczu stały budynki gospodarcze i rosły sady. Łączył je jedyny most betonowy, solidny, ciężki, który dzielnie opierał się przyborom wód kapryśnej rzeki. Dom, w którym zamieszkała Justyna, znajdował się niedaleko mostu, w części rolniczej miasta, tuż za budynkiem poczty, przy ulicy Pocztowej pod numerem siódmym. Idąc do szkoły, Justyna musiała minąć pocztę, sklep papierniczy z księgarnią na półpiętrze i most. Kiedy czas jej pozwalał, lubiła postać chwilę na moście, obserwując brzegi porośnięte wikliną i wierzbami, w miarę spokojny nurt i ciemną toń wody na głębinach bez dna, tajemniczą i zdradziecką, która jakby zapraszała topielców na swoje pielesze i która przerażała Justynę niepewnością i otchłanią niezbadanej głębi. Odwracała wtedy wzrok od wody i szybkim krokiem, chcąc wyzwolić się z uroku rzeki, zmierzała do szkoły. Bała się wody. Kiedy była jeszcze w liceum, nawet nauczyciel wychowania fizycznego nie potrafił sobie poradzić z jej lękiem, w końcu dał spokój z jej nauką pływania i tak już zostało.

      Rano zawsze było mało czasu. Tym razem też zjadła kanapkę, robiąc makijaż, nie dopiła herbaty, jak huragan przebiegła przez most, czyniąc na spokojnej głębinie zmarszczki, w ostatniej chwili wpadła do pokoju nauczycielskiego, rzuciła „cześć” w kierunku Ewy i Barbary, wytrzymała natarczywe spojrzenie Racheli, skinęła jej głową, dostrzegła dobrany tym razem krawat Protona do koszuli, zabrała dziennik z półki, pognała jak zła wieść do trzeciej a i zarządziła klasówkę.


Cheder – szkoła żydowska o charakterze religijnym utrzymywana przez gminę religijną.
Dybuk – duch, dusza zmarłego, która nie może zaznać spoczynku z powodu popełnionych grzechów i szuka osoby żyjącej, aby wejść w jej ciało.

 


16




      Była już po lekcjach. W pustym pokoju nauczycielskim przeglądała plan lekcji na kolejny dzień, robiła w terminarzu notatki, kiedy w drzwiach stanął dyrektor.

Mogłaby koleżanka zajść na chwilę do mojego gabinetu?

Oczywiście, panie dyrektorze.

     Wspominałem już o tym. Chodzi o dyżury w internacie, zdecydowała się koleżanka? Trwałoby to od godziny szesnastej do dwudziestej. Soboty i niedziele wolne. Korzystanie ze stołówki proszę załatwić z kierowniczką, dzwoniłem do niej w tej sprawie.

Ale co drugi dzień, panie dyrektorze.

     Dobre i to, umowa będzie przygotowana na jutro, odbierze koleżanka w sekretariacie… I jeszcze jedna sprawa, oczywiście nie nalegam, to tylko niezobowiązująca propozycja, czy wstąpiłaby koleżanka do partii? Na razie jako kandydatka.

Panie dyrektorze, dobrze pan ujął, że to propozycja niezobowiązująca.

     Justynie wydawało się, że dyrektor uzna to za jednoznaczną odmowę i nie będzie musiała już nic dodawać, uzasadniać i tłumaczyć. Myliła się jednak. Procent upartyjnienia nauczycieli, jego wzrost podnosił prestiż szkoły i jej dyrektora w oczach kuratorium oświaty. To zaproszenie, na razie niezobowiązujące, wydawało się szczepionką przed ewentualnym zagrożeniem chorobami nękającymi zgniły Zachód, może deszczem bakcyli imperialistycznych albo przed perfidnym niekiedy losem i schowaniem się pod parasolem partii. „Tylko jakim losem?” − pomyślała Justyna.

     Była już na chodniku prowadzącym od szkoły do ulicy, kiedy dogonił ją Bartek. Zaczął mżyć drobny deszcz. Taki jesienny, niby go nie widać, a wdziera się wszędzie, przy którym zazwyczaj jeszcze nie wyjmuje się parasola, ale Bartek już go rozłożył. Szli teraz bliżej siebie, ale kiedy ich ramiona się dotykały, Justyna nieznacznie się oddalała. Kopuła parasola zasłaniała ich przed wzrokiem przechodniów, byli odizolowaną od otoczenia parą. Dotychczas nie byli tak długo tak blisko siebie.

 


17




Nie wzięłam parasola. Rano nic nie wskazywało, że pogoda tak się pogorszy. Dziękuję, jestem już prawie w domu.

     Stanęli na moście. Zerknęła na chwilę na głębinę, jaśniejszą, dziobatą od deszczu i fale na środku rzeki, które powodował wiatr wyrywający się spod mostu. Przy brzegu woda wydawała się przybrudzonym lustrem, w którym bez efektu przeglądały się wierzby, stąd pewnie ich włosy były teraz w nieładzie, potargane przez wiatr i mokre. Chciała się pożegnać z Bartkiem, ale ten zaprotestował.

     Wiem, gdzie mieszkasz, odprowadzę cię. Deszcz jeszcze pada, po co masz moknąć? Dyrektor nie zaproponował ci jeszcze członkostwa w partii? Wszystkich, którzy rozpoczynają pracę, kaperuje. Ewa odmówiła, ale Barbarę pewnie przekonał.

Zachęcał mnie, ale delikatnie zaprotestowałam i dał spokój.

No to do jutra… Deszcz prawie nie pada, moja posiadłość tużtuż − powiedział na pożegnanie.

     Nie chciała, żeby Bartek odprowadzał ją pod sam dom. Niedługo przyjedzie Jerzy i nie wiadomo, co sobie pomyśli gospodyni. To małe miasteczko, pewnie wszyscy się tu znają. Chociaż ten Bartek niczego sobie.

* * *

     Było koło południa, połowa września, słońce wprawdzie w zenicie, ale nie przygrzewało już intensywnie, ślizgało się promieniami po niklowanych ramach okien pociągu, które nie trzymały ciepła, schładzane przez podmuchy powietrza. Na polach, które Jerzy obserwował przez okno, pozostały tylko ziemniaki z mdlejącymi łętami, zielone pola obsadzone burakami i spłachetka warzyw z paletą wszystkich odcieni zieleni, żółci i brązów. Płasko, monotonnie, co nie najlepiej nastrajało go psychicznie. Żadnego punktu odniesienia, wzgórza, krawędzi lasu, potoku, tak charakterystycznych dla krajobrazu, który już dawno pozostał za nim. Pociąg dalekobieżny, którym podróżował Jerzy, zatrzymał się z piskiem hamulców w hali dworca

 


18




głównego. Wysiadł w niepewność tego, co miało się zdarzyć. Pismo z przedsiębiorstwa budowlanego potwierdzające jego zatrudnienie miał w kieszeni i to było wszystko, reszta – obca i niewiadoma. Był w tym mieście dawno temu, ale wtedy nawet nie pomyślał, że przyjdzie mu kiedyś tu zamieszkać, podjąć pracę i stanie się ono jego miastem, że on, Jerzy, przyczyni się do jego rozbudowy. Wtedy nie wiedział, że zacznie studiować budownictwo, a jeżeli już, to będzie to raczej Akademia Sztuk Pięknych. No cóż, nie zawsze dzieje się tak, jak sobie człowiek wymarzy, o życiu niekiedy decydują przypadki.

     Jerzy zapukał w drzwi sekretariatu, przedstawił się sekretarce, która wstała zza biurka, poważnym wzrokiem powiodła po jego sylwetce, bo i przybysz wydał się jej nienaturalnie poważny, konkretny i skupiony. Było w nim jednak coś miękkiego, wrażliwego, co zazwyczaj cechuje artystów.

Zawiadomię dyrektora, proszę neseser postawić tu, koło biurka

powiedziała i ruszyła do drzwi gabinetu naczelnego. Po chwili wyszła stamtąd, zostawiła drzwi otwarte, powiedziała: „proszę wejść” i zamknęła za Jerzym drzwi.

     Usiadła za biurkiem, wyprostowała kręgosłup. „Przystojny facet” – zamarzyło się jej. „Szkoda go na budowie, wpadnie w to klnące na każdym kroku towarzystwo, trochę za delikatny, może się rozpije”

przerwała rozmyślania, bo z gabinetu wyszedł dyrektor, prowadząc pod ramię Jerzego.

     Pani Agnieszko, niech kadrowa przygotuje umowę dla pana i proszę popytać w biurze, może ktoś ma na oku jakiś pokój dla pana inżyniera. Tak na razie, żeby pan miał się gdzie zatrzymać.

Proszę usiąść, to trochę potrwa – powiedziała sekretarka.

Wie pani, może pójdę na miasto… Byłem tu kiedyś, ale bardzo dawno temu.

     Jerzy mijał wygrzebywane z pamięci i znane z folderów turystycznych obiekty, których zarysy nie były mu już tak obce i niedługo miały się stać częścią jego samego, wryć się do wnętrza jego osobowości, być czymś zwyczajnym, niepokaźnym, jakby znał je

 


19



od zawsze. Będzie je mijał, nie zwracając na nie uwagi. Słońce wydłużało cienie budowli, zniekształcając ich zarysy na prawie białej nawierzchni placu. Zaglądało do okien sklepów z pamiątkami, wydobywając z bursztynów opalizujące barwy, kontrastujące z tymi, które schowały się przed słońcem w głębi witryny, stwarzając bajkowy nastrój niczym niezmąconej niezwykłości. Zahaczyło jeszcze o kopułę kościoła szczeliną pomiędzy zabudową rynku, ozłociło głowę postaci na pomniku przypominającej męską odmianę meluzyny, stwarzając naturalną aureolę świętości biblijnej, chociaż postać pochodziła ze świata mitycznego. Minął otwarte gościnnie drzwi eleganckiej restauracji, podsumował w myślach zawartość portfela i tuż za rogiem wszedł na obiad do baru mlecznego.

     Niestety, panie inżynierze, nie znaleźliśmy dla pana żadnego lokum. Zabiorę pana do siebie, dopóki nie znajdzie pan coś konkretnego, mamy jeden pokój wolny. Dzwoniłam już do teściowej… Nawet pochwaliła mój pomysł.

     Dziękuję, pani Agnieszko.
     Nie ma za co, panie Jerzy.

   Nie byli już bezimiennymi osobami, a w autobusie, którym jechali do domu Agnieszki, zwracali się już do siebie po imieniu. Ona, z wyglądu, mogła być jego rówieśnicą albo niewiele starsza. Średniego wzrostu, oryginalne rysy, zielone oczy, wydatne namiętne usta, rude długie włosy, zgrabna sylwetka… Emanowało od niej ciepło niespełnionego uczucia, które nie doświadczało wzajemności. Pani Apolonia, jej teściowa, była aktorką i grała na scenie miejscowego teatru. Jej syn, Gustaw, mąż Agnieszki, poszedł w ślady matki i też był aktorem, ale kunsztem nie dorównywał swojej matce. Grał podrzędne role, by następnie ugrzęznąć w jakimś prowincjonalnym teatrze, pił i nie było go w domu tygodniami, nad czym jego matka bardzo bolała. Gdyby Gustaw nie był jej synem, pewnie doradziłaby Agnieszce rozwód. Przyjechał kiedyś do domu wieczorem, kiedy jedli kolację. Zrobił żonie karczemną awanturę.

 


 

 

 

 

 

 

do góry

Wykonane przez Onisoft.pl

2017 Wszelkie prawa zastrzeżone oceanksiazek.pl

Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl