Kategorie blog
Ilaxim Lake
Ilaxim Lake





















        – Sto lat, sto lat, sto lat niech żyje, żyje nam! Sto lat, sto lat niech żyje, żyje nam! Sto lat, sto lat niech żyje, żyje nam! Jeszcze raz, jeszcze raz niech żyje nam! A kto? Karolina! – śpiewaliśmy wszyscy chórem, a w tle słychać było otwieranego szampana.
        – Wszystkiego najlepszego, kochanie! – powiedziała moja żona Kasia do jubilatki.
        – Dziękuję wam za to wszystko, za tę całą niespodziankę! Wiem, że zawsze mogę liczyć na swoich przyjaciół, w przeciwieństwie do swojej rodziny…
        – Hej! To nie jest czas i miejsce na wspominanie! – zawołałem i zabrałem się za rozpalanie ogniska.
        Po złożeniu życzeń bawiliśmy się godzinami, siedząc przy ognisku, podziwiając gwiaździste niebo. Karolina nie mogła uwierzyć, że to dzieje się naprawdę – nie spodziewała się takiej niespodzianki.
        Powoli robiło się już ciemno i poszliśmy do swoich domków. Były one drewniane, oddalone od siebie o około piętnaście metrów. Miały w sobie to coś. W środku w oczy rzucał się wielki kominek, od którego biło ciepło rozpalonego drewna.
        Położyłem się przy Kasi i wspominaliśmy razem dzień, w którym się poznaliśmy. Tylko przy niej czułem się szczęśliwy, nie musiałem nikogo udawać, zakładać żadnej maski, byłem po prostu sobą. Kasia potrafiła mnie zrozumieć i jako jedyna nie udawała, że słucha, gdy mówiłem.


5




        – Dryń, dryń, dryń!
        Obudził mnie telefon.
        – Halo?
        – Dzień dobry, kiedy można się pana u nas spodziewać? W jednej chwili zorientowałem się, że to był tylko sen, a telefon z drukarni uświadomił mi, że nigdy już nie zaznam tego spokoju, którego mogłem doświadczyć podczas snu.
        – Będę za dwie godziny – odpowiedziałem zawiedziony.
        Przez następny kwadrans leżałem, patrząc w sufit. Otóż zdałem sobie sprawę z tego, że Kasi nie ma już rok. Jest ósmy sierpnia, dzisiaj minął rok. Czas leczy rany… W moim wypadku rozdrapywał je, nie pozwalając im się zagoić. Pierwszy tydzień, miesiąc, pierwsze święta, Boże Narodzenie, walentynki, aż wreszcie pierwszy rok…
         Jednak nie zostało mi nic innego, jak odebrać nową serię plakatów. Rozwieszałem je niemal codziennie, licząc, że ona jeszcze żyje, że mnie szuka…
        Schodząc po schodach, ze smutkiem mijałem nasze wspólne zdjęcia wiszące na korytarzu. Ale coś we mnie, w środku mówiło mi, że Kasia wcale nie umarła. Po kilkumiesięcznych poszukiwaniach policja rozłożyła ręce, nie mogła nic zrobić – żadnych śladów, a telefonu żona nie odbierała już drugiego dnia wyjazdu. Moja ukochana wraz z pięcioma przyjaciółmi zniknęła bez śladu. Byłem zdany tylko na siebie.
        Wsiadłem do auta, po czym niechętnie udałem się do drukarni.
        – Witam, przyszedłem odebrać kolejne plakaty – powiedziałem ponurym głosem do pani stojącej za ladą.
        – Dzień dobry! Tak, pamiętam, już idę po kierownika.




6




        Ciężko mi było stać w tym miejscu – przez cały rok odwiedzałem tę drukarnię minimum trzy razy w tygodniu i za każdym razem była to straszliwa próba dla mojej wytrwałości w poszukiwaniach, za każdym razem nachodziła mnie myśl, że będę tutaj przychodził aż do śmierci.
        Po krótkiej chwili zszedł do mnie kierownik wraz z trzema pudłami plakatów.
        – Kolejne tysiąc sztuk, a pana żony dalej nie ma? – zapytał mnie szyderczym głosem.
        – Chociaż raz mógłby pan sobie odpuścić te marne żarty. Śniła mi się dzisiaj, zresztą nie pierwszy raz… Jednak ten sen nie był jak pozostałe, wydawało mi się, że wszystko dzieje się naprawdę. To było takie realne…
        – Wie pan co? Podziwiam pana, mało kto miałby tyle siły i cierpliwości. Jednak tak szczerze – policja nie znalazła żadnych dowodów, zatrudniony przez pana detektyw również, plakaty nie robią na nikim już wrażenia. To stało się rutyną. Każdy, idąc do pracy codziennie rano, mija te plakaty po kilka razy. Nie woli pan już odpuścić? Według mnie jest to walka z wiatrakami.
        – Doskonale znam pana zdanie na ten temat, wyraża je pan przy każdej wizycie i na pewno doskonale zna pan moje, jednak panu przypomnę. Wiem, że ona gdzieś jest i na mnie czeka, ja to czuję! I nie zmieni pan tego, nie zmieni tego niczyja opinia! – wybuchnąłem.
        – Chciałbym w to wierzyć, jednak, panie Krzysztofie, życie nie toczy się jak popularny film, który oglądał pan w kinie. Ludzie znikali i zawsze będą znikać. Jedni się odnajdują, inni nie…
        – Zostawiłem u pana grube tysiące, mógłby pan okazać trochę współczucia. Żegnam – burknąłem, po czym wyszedłem.


7




        Pan Adam nie należy do miłych osób, jednak zdążyłem przywyknąć do jego postrzegania świata. Przez następne pół godziny siedziałem w samochodzie i miałem przed oczami ten dzień – dzień jej wyjazdu.
        Tego dnia siedziałem w domu przy papierach – zresztą jak zwykle. Nagle do domu wpadła Kasia, wcześniej niż zazwyczaj.
        – Kochanie! Masz jakieś plany na kilka kolejnych dni? – zapytała z radością.
         – Wiesz co? To chyba ja powinienem zapraszać cię na jakieś wspólne wyjazdy – odparłem. – Ale tu nie chodzi o wyjazdy. Czy wiesz, kto ma jutro urodziny?
        – Czekaj… Jutro jest ósmy sierpnia… Cholera, zapomniałem, będę musiał złożyć Karolinie życzenia przez telefon.
        – Jak to? – Była zawiedziona.
        – W poniedziałek mam ważną sprawę w sądzie, będę musiał spędzić cały weekend w papierach…
        – Przecież możesz wyjechać na kilka dni, dadzą sobie bez ciebie radę w kancelarii. Kochanie, tak dawno nigdzie razem nie byliśmy. Zawsze wykręcasz się pracą. Tomek już wszystko zarezerwował, wynajął domki nad jeziorem – powiedziała, pokazując mi zdjęcia pensjonatu.
        – Hej! Z tego, co wiem, to żonę prawnika stać na porządny hotel, a nie na jakąś szopę w lesie.
        – Tu nie chodzi o warunki, tylko o to, że byliśmy tam dziesięć lat temu na wyjeździe przed studiami. Lat nam przybywa, a jadąc w takie miejsce, poczujemy się znowu jak nastolatki…
        – Widzę, że wszystko już zaplanowane, jednak mimo to muszę odmówić. Z tą sprawą nikt nie poradzi sobie lepiej ode mnie, a nie możemy jej przegrać. Przepraszam.


8




        – Zawsze masz tylko te swoje papiery i tę pracę, ja już się dla ciebie nie liczę!
        – Kochanie, robię to dla nas…
        – Słaba wymówka – powiedziała
        – I dla domu.
        Ach, gdybym mógł cofnąć czas i z nią pojechać. Może teraz nie musiałbym rozwieszać tych plakatów po całym mieście…


        Po rozwieszeniu kolejnej partii wróciłem do domu, gdzie czekała na mnie policja.
        – Dzień dobry, wreszcie nam się udało pana zastać w domu. Nie płaci pan mandatów za te swoje plakaciki, nie stawia się pan na rozprawy. Sam nas pan do tego zmusza.
        – Zapłacę, gdy będę miał pieniądze.
        – Nie wątpię, jednak to już pan wyjaśni w sądzie. Mam nakaz zatrzymania, proszę wsiadać – powiedział do mnie policjant, wyciągając kajdanki.
        Nie mogli mnie teraz zamknąć, mandatów faktycznie nie płaciłem i sporo już się tego uzbierało…
        – Nie mam teraz czasu na rozprawy i tłumaczenie tej sprawy. Przecież to potrwa miesiące – pomyślałem.
        – Ile pan zarabia? – zapytałem.
        – Ależ co to ma do rzeczy? Proszę wsiadać albo panu pomogę.
        – Dziesięć tysięcy i powie pan swojemu przełożonemu, że nie było mnie w domu.
        – Nie przyjmuję łapówek, zresztą to nie jest takie proste, jak się panu wydaje. Mam nakaz i muszę go wykonać, przykro mi.
        – Piętnaście tysięcy i przyjeżdża pan jutro. Muszę załatwić jedną sprawę.


9




        – Hmm… – Zobaczyłem zdezorientowanie na jego twarzy.
        – Zapraszam do środka – powiedziałem.
        Policjant chętnie przyjął pieniądze, po czym odjechał. Ja w tym czasie przeglądałem nasze wspólne zdjęcia z Kasią.
        Najważniejsza rzecz, jaka mi po niej została, to zdjęcie z ósmego sierpnia. Wszyscy roztańczeni, Karolina zdmuchuje świeczki z tortu, a w tle ich domek numer osiem.
        Czasem żałowałem, że wydrukowałem to zdjęcie, gdyż przypomina mi dzień wyjazdu Kasi… Dopiero wtedy zrozumiałem, że praca to nie wszystko, że nie potrzebuję jej do szczęścia, nie potrzebuję nawet pieniędzy, domu, samochodu. Bez niej nic się nie liczy, nic nie jest takie samo, na dodatek wiszący nade mną wyrok utwierdza mnie w przekonaniu, że już nigdy nie będzie.
        Postanowiłem kolejny raz wybrać się tam, chociaż nie podobało mi się to miejsce. Bez zastanowienia spakowałem się i pojechałem do Ilaxim Lake.
        Droga była bardzo długa, zaczynało kończyć mi się paliwo, a stacji nie widziałem już od dobrych dwóch godzin. Samochody prawie tam nie jeździły, jednak udało mi się zatrzymać jeden, który jechał z naprzeciwka. Prowadził go starszy mężczyzna, który jechał z małym dzieckiem.
        – Słucham – rzekł ponurym głosem
        – Dziękuję, że się pan zatrzymał, trudno tutaj kogoś spotkać…
        – Nic dziwnego. O co chodzi?
        – Otóż skończyło mi się…
        – Aaaaaa – Usłyszałem jęk dziecka.
        – Co mu się dzieje? – zapytałem przerażony głośnym jękiem chłopca.


10




        – Mojemu synowi rośnie ósemka, właśnie jedziemy do lekarza. Panie, o co chodzi?
        Zdziwiło mnie to, gdyż dziecko mogło mieć koło ośmiu lat, a z tego, co wiem, zęby mądrości nie rosną w takim wieku. Jednak wolałem nie pytać, ponieważ widać było, że mężczyzna się śpieszył.
        – Jak daleko jest stąd do stacji? Kończy mi się paliwo i nie wiem, czy gdziekolwiek dojadę…
        Mężczyzna wysiadł z auta. Ubrany był w czerwoną koszulę w kratkę i niebieskie dżinsy. Wyglądał dość typowo na tę stronę kraju. Jego twarz zdobiły duże wąsy, wręcz nieproporcjonalne do rozmiaru głowy mężczyzny. Popatrzył na mnie znudzonym wzrokiem, po czym otworzył bagażnik i dał mi kanister pełen benzyny.
        – Proszę sobie wziąć, bo się śpieszę – odparł ze zdenerwowaniem.


        Droga zaczęła mnie przerażać. Jechałem kolejne dwie godziny i nie minąłem ani jednego samochodu. Na dodatek prowadziła przez środek lasu, przez co zwierzęta wchodziły na nią co chwilę.
        Być może pomyliłem drogi – pomyślałem.
        Była już jedenasta w nocy, wszędzie ciemno, jednak ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem znak oznajmujący, że za dwa kilometry jest zjazd. Nie udało mi się jednak zobaczyć tablicy z nazwą miejscowości.
        Podczas mojej poprzedniej wizyty w Ilaxim Lake jechałem zupełnie inną drogą, którą wskazywała nawigacja. Teraz jednak odmówiła posłuszeństwa i skazany byłem na swoją osłabioną używkami pamięć.


11




        Pierwszy miesiąc od zaginięcia Kasi był dla mnie jak wizyta w piekle. Popadłem w alkoholizm, nadużywałem leków… Próbowałem w jakiś sposób odreagować stratę, jednak psycholog, do którego uczęszczałem, uświadomił mi, że w ten sposób nie znajdę żony. Napędzony myślą, że znowu mogę być z ukochaną, zerwałem z wszelkimi używkami. Tamten miesiąc odbił się, niestety, na moim umyśle, przez co pamięć nie była już taka jak dawniej.
        Po dłuższej chwili mym oczom ukazały się domy. Jednak nadal nie widziałem nazwy miejscowości. Na szczęście przypomniało mi się to miejsce z mojej poprzedniej wizyty w Ilaxim Lake i wiedziałem już, jak trafić do pensjonatu. Ta nazwa bardzo mnie interesowała. Wprawdzie nie znalazłem nigdzie znaczenia słowa „Ilaxim”, jednak nie to było moim problemem.
        Po kilkunastu minutach błądzenia wreszcie udało mi się dostrzec pensjonat, w którym zatrzymała się Kasia. Ta miejscowość, a raczej wieś bardzo mnie przeraża. Zwykle w domach świeci się światło, a tutaj kompletna ciemność, na ulicach brak lamp, które mogłyby oświetlać drogę. Jak na tak mały obszar jest tu bardzo dużo kościołów, naliczyłem aż cztery, jednak, co mnie zdziwiło, na żadnej wieży nie zdołałem zobaczyć krzyża. Być może było to spowodowane kompletną ciemnością, która wówczas panowała wokół… Nie mam jednak czasu na rozmyślenia dotyczące tej miejscowości, moim problemem jest teraz własny umysł, który wyraźnie stawia opór w podjęciu decyzji o kolejnym przekroczeniu progu pensjonatu.
        Siedziałem przez następne kilkanaście minut w samochodzie i wyobrażałem sobie ponowne spotkanie z Kasią. W końcu postanowiłem przestać użalać się nad sobą i zacząć działać.


12




        Wysiadłem z samochodu i udałem się w kierunku recepcji z nadzieją, że zastanę tam kogoś o tej godzinie.
        Budynek recepcji był podobny do wszystkich domków, które były do wynajęcia. Cały z drewna, z czarnym dachem o małym spadku. Nad drzwiami widniał napis „1709 r.”. Być może była to data założenia pensjonatu, co mogło wydawać się dosyć prawdopodobne, gdyż jego stan pozostawiał wiele do życzenia.
        To nie czas na rozmyślanie nad historią pensjonatu – pomyślałem. Postanowiłem wejść do środka. Głośno zapukałem, po czym minąłem próg. W środku było dosyć ciemno, jakby żarówka w lampie nie była wymieniana od dobrych kilku lat. W powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach spróchniałego drewna i dymu z papierosów. Za ladą na krześle bujanym siedział starszy pan z wąsem i papierosem w ręku.
        – Dobry wieczór! – krzyknąłem.
        – Dobry, dobry – odpowiedział zaspanym głosem.
        – Czy mają państwo wolne domki? Chciałem tutaj spędzić kilka nocy.
        – U nas rzadko się ktoś zatrzymuje. Teraz nie ma nikogo.
        – Rozumiem. W takim razie czy mógłbym prosić o klucze do domku numer osiem?
        – Tak, nie ma problemu – odparł z szyderczym uśmiechem, podając mi klucze. – Pierwsza noc będzie płatna z góry, reszta jak będzie pan wyjeżdżał.
        – Oczywiście – powiedziałem, wręczając mężczyźnie banknot.
        – Po wyjściu od razu w lewo, następnie wzdłuż jeziora i po prawej stronie będzie pana domek.
        – Tak, wiem, dziękuję, już tutaj byłem – odpowiedziałem, po czym udałem się w kierunku wyjścia.


13




        Domek był oddalony o około dwieście metrów od recepcji. W ręku trzymałem zdjęcie, na którym widniała Kasia z przyjaciółmi, właśnie przy tym domku. Z trudem wszedłem do środka.
        Po wejściu usiadłem wygodnie w fotelu, po czym otworzyłem butelkę whisky i zacząłem oglądać nasze zdjęcia z wesela.
        Jestem sam, w miejscu, gdzie zniknęła moja ukochana. Nie ma jej tutaj, nie ma tutaj nikogo! Jestem sam! Od roku! A co, jeśli Adam ma rację? Co, jeśli nigdy jej nie odnajdę? Przecież nie przeżyję kolejnych dni bez niej. Nie zdążyłem jej powiedzieć, jak bardzo ją kocham, nie zdążyłem jej pocałować na pożegnanie, nie zdążyłem jej podziękować za te wszystkie lata, które ze mną spędziła. To ona sprawiła, że potrafiłem wydusić z siebie prawdziwy uśmiech. Ona nadawała sens mojemu istnieniu, sprawiała, że wreszcie czułem się kochany, potrzebny. Ona… ona niczego ode mnie nie wymagała – myślałem.
        – Nie! Ja tak nie wytrzymam! Po co żyć w ciągłym bólu?! Ile można żyć nadzieją?! Dlaczego ona musiała zniknąć! – krzyczałem, unosząc głowę. Zdenerwowany rzuciłem albumem w stronę kominka. Nagle usłyszałem odgłos przypominający dźwięk wpadającego kamienia w wodę. Spojrzałem na kominek i zobaczyłem, że jedna cegła wypadła ze środka.
        Dziwne, tam jest woda? – pomyślałem.
        Chciałem przyjrzeć się temu dokładniej i zobaczyłem, że cegły się ruszają i mocniejszym uderzeniem mógłbym zniszczyć całą wewnętrzną ściankę. Powoli zacząłem rozbierać wnętrze kominka i świecąc latarką do środka, zobaczyłem jakby tunel, na końcu którego stało źródło światła. Być może było to coś, co odbijało moją latarkę.



14




        Czy… czy to się dzieje na poważnie, czy to już omamy spowodowane whisky? – myślałem.
        Jak najprędzej chciałem tam wejść, włożyłem rękę do środka i natrafiłem na coś metalowego. Czym prędzej wyciągnąłem ów przedmiot i zacząłem go oglądać. Było to coś na wzór medalu, orderu. Rzecz ta wykonana z metalu w srebrnym kolorze, była ciężka i bardzo twarda. Przypominała jakby bałwana – trzy okręgi tej samej wielkości. Schowałem go do kieszeni i zabrałem się za dalszą rozbiórkę ściany.
        W tym momencie usłyszałem alarm i wołającego przez megafon starszego pana z recepcji.
        – Uwaga! Uwaga! Pożar na terenie całego pensjonatu, prosimy o natychmiastową ewakuację.
        Momentalnie wytrzeźwiałem.
        Coś w głębi duszy mówiło do mnie, że rozwiązanie całej zagadki, związanej z zaginięciem mojej ukochanej, znajduje się za tą ścianą. Jednak alarm mnie przeraził, więc bez namysłu wybiegłem na zewnątrz, po czym pobiegłem w stronę parkingu.
        Cały ośrodek składa się z około czterdziestu domków, które położone są wokół jeziora. Jeśli gdziekolwiek miał być pożar, to raczej światło ognia odbiłoby się na tafli wody. A mimo wszystko wokół było ciemno.
        Tuż pod parkingiem stał starszy mężczyzna z recepcji.
        – Pensjonat jest nieczynny z powodu awarii ogrzewania, przepraszamy. Bagaże oddamy jutro, proszę zostawić adres do korespondencji – powiedział do mnie wystraszony.
        – Przecież tu nie ma żadnego pożaru – odpowiedziałem z przekonaniem.
        – Proszę nie robić kłopotów i odjechać.



15




        W jego oczach widziałem przerażenie, cały się trząsł. Mimo wszystko nie dawałem za wygraną, nie miałem już nic do stracenia, więc chciałem wyjaśnić całe zajście.
        – Nie może mnie pan stąd tak po prostu wrzucić. Zostaję tu do jutra.
        – Niech mnie pan do tego nie zmusza – wydukał, wyciągając pistolet z tylnej kieszeni.
        W tym momencie byłem już na przegranej pozycji, nie chciałem stracić życia przed rozwiązaniem zagadki. Natychmiast pobiegłem do auta i pojechałem do centrum tego miasteczka. Szukałem jakiegoś lokalu, gdzie mógłbym spędzić noc. Jednak nic w pobliżu nie znalazłem, więc postanowiłem spać w samochodzie na pobliskim parkingu.
        Obudziłem się dość późno. Padł mi telefon, więc nie mogłem ustawić budzika, jednak byłem pewny, że rano obudzi mnie szum jadących samochodów. Ku mojemu zdziwieniu była godzina jedenasta osiem, a wokół nie było żadnego pojazdu ani przechodniów.
        Postanowiłem nie dać za wygraną i jeszcze raz pojechałem do pensjonatu. Po drodze rozmyślałem o zachowaniu pana z recepcji. Co on miał na myśli? Bez powodu nie wyciągnąłby do mnie broni. Coś musiało być na rzeczy. Przez moją głowę przechodziły różne myśli od tego, że to on mógł zamordować ich wszystkich i ukrywa ciała w tym właśnie pomieszczeniu pod kominkiem. Po przeczucie, że Kasia poznała kogoś i postanowiła o mnie zapomnieć.


        Po przyjechaniu na miejsce moim oczom ukazał się znak z napisem: „Zakaz wjazdu”, którego nie było ani podczas



16




mojej pierwszej wizyty, ani wczoraj. Zaparkowałem i pobiegłem w stronę recepcji. Była ona zabita dechami, zresztą jak wszystkie czterdzieści domków.
        W ciągu około jedenastu godzin zabić taką liczbę domów to nie lada wyzwanie. Musieliby zatrudnić dość dużą liczbę pracowników – myślałem.
        Stanąłem nad jeziorem.
v        – Co tu się dzieje do diabła!!! – wykrzyczałem. Nachyliłem się nad wodą, aby przemyć sobie twarz. Woda była bardzo brudna i mętna. Pachniała niezbyt przyjemnie. Nagle, mocząc w niej ręce, natrafiłem na zdechłą rybę. Była ona jakby spalona, cała czarna i pokryta popiołem.
        Może z tym pożarem to była prawda. Jednak jak to możliwe, aby pożar mógł w jakikolwiek sposób pozbawić ryby życia i to jeszcze w wodzie? To jest bez sensu – myślałem.
        W pewnym momencie poczułem rękę, która chwyta mnie od tyłu za bark. Przestraszony odwróciłem się i zobaczyłem masywną sylwetkę. Był to duży mężczyzna w kamizelce kuloodpornej i w hełmie. W ręku trzymał karabin.
        – Co pan tu robi? Ten teren jest zamknięty – powiedział stanowczym tonem.
        – Przyszedłem po swoje bagaże, nie mogłem tu spać, podobno wczoraj był pożar.
        W tym momencie zapadła niezręczna cisza. Widziałem zakłopotanie na twarzy strażnika. W końcu po krótkiej chwili odpowiedział:
        – Tak, wczoraj miał miejsce pożar. Niestety, nie wiem, gdzie jest kierownik, jednak proszę o zostawienie mi adresu. Rzeczy odeślemy jak najszybciej.




17




        Wszystko układało się powoli w całość. Żadnego pożaru nie było, skoro ochroniarz o nim nie wiedział. Pozostawało tylko pytanie, dlaczego chciano mnie wypędzić z ośrodka.
        – Nie są mi tak bardzo potrzebne. Już się zbieram. Żegnam. Strażnik odprowadził mnie na parking, skąd odjechałem.
        Co ja mam teraz zrobić? Nie mam dokumentów, noclegu. Nie mam nawet zdjęć Kasi, do diabła! Wszystko przepadło. Moje bagaże, chęci…
        Postanowiłem odjechać w bezpieczne miejsce, aby trochę pomyśleć. Droga z pensjonatu do centrum „miasta” była kręta i dosyć długa. Gdy jechałem, zrobiło mi się niedobrze. Natychmiast się zatrzymałem i wysiadłem z auta, aby się przewietrzyć.
        To na pewno przez tę wodę z tego przeklętego jeziora – pomyślałem.
        Po wyjściu z auta poczułem straszny smród. Nie wiedziałem, co to mogło być. Nigdy w życiu czegoś takiego nie czułem. W pewnym momencie zobaczyłem w lesie jakiegoś człowieka.
        – Halo, proszę pana! – zawołałem.
        Jednak nie reagował i wciąż na mnie patrzył. Postanowiłem nieco podejść w jego stronę. Wtedy zorientowałem się, że ten człowiek się powiesił.
        Cały drżąc ze strachu, podszedłem do niego.
        – Psia mać! To jest mężczyzna z recepcji! – powiedziałem pod nosem.
        Postanowiłem się mu trochę przyjrzeć. Miał on zakrwawiony nos, siniaki na rękach i powyszarpywane włosy. Co dziwne, miał spopielone dłonie, które wyglądały jak ryba wyciągnięta przeze mnie z jeziora.
        Ktoś mu pomógł się powiesić – pomyślałem.


18




        Chciałem go przeszukać, bo mógł mieć przy sobie klucze. Gdy już wkładałem rękę do jego kieszeni, usłyszałem strzał. Natychmiast się odwróciłem i zobaczyłem strażnika, który biegnie w moją stronę. Pobiegłem do auta, a on nadal strzelał. Na moje szczęście nie zdołał mnie trafić i udało mi się szybko odjechać.
        Przerażony całą sytuacją jechałem w stronę centrum miasteczka. Nigdy w życiu nie miałem tak bliskiego kontaktu ze zmarłą osobą. Mimo że byłem na wielu pogrzebach, to jednak całe zajście zrobiło na mnie wielkie wrażenie.
        Powinienem to zgłosić na policję – pomyślałem.
        – Potrafię odróżnić samobójstwo od morderstwa. Ten człowiek nie powiesił się z własnej woli. Wskazywały na to wszystkie siniaki na jego rękach i ta dziwna zwęglona skóra – mówiłem pod nosem.
        Miałem szczęście, bo komisariat znajdował się zaraz przy głównej drodze. Nie był to komisariat, jakiego się spodziewałem. Gdy wcześniej mijałem ten budynek, wydawało mi się, iż jest to zwykły dom jednorodzinny.
        Budynek był jednopiętrowy, dosyć mały i cały drewniany, zresztą jak wszystkie domy wokół. Równie dobrze można było pomylić go ze stodołą. Parking był jedną wielką polaną, na której nikt nie parkował od dobrych kilku miesięcy – otóż nie było na niej widać żadnych śladów opon. Zaparkowałem i postanowiłem wejść do środka. Otwierając drzwi, można było usłyszeć straszny pisk. Widocznie zawiasy musiały już mieć swoje lata.
        Tuż za progiem znajdowało się biurko, za którym siedział dość młody człowiek popalający cygaro. 



19


 

do góry

Wykonane przez Onisoft.pl

2017 Wszelkie prawa zastrzeżone oceanksiazek.pl

Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl