Kategorie blog
Stach z Młodzaw
Stach z Młodzaw





















Spis treści


Prolog...........................................................................................................5
Rozdział I.....................................................................................................13
Rozdział II....................................................................................................25
Rozdział III ..................................................................................................39
Rozdział IV...................................................................................................53
Rozdział V....................................................................................................65
Rozdział VI...................................................................................................81
Rozdział VII.................................................................................................103
Rozdział VIII................................................................................................151
Rozdział IX..................................................................................................169
Rozdział X ..................................................................................................213
Rozdział XI..................................................................................................233
Rozdział XII.................................................................................................259
Rozdział XIII ...............................................................................................307
Rozdział XIV ...............................................................................................343
Rozdział XV.................................................................................................385
Rozdział XVI ...............................................................................................433
Rozdział XVII ..............................................................................................467
Rozdział XVIII .............................................................................................479
Rozdział XIX ................................................................................................493
Rozdział XX .................................................................................................513
Rozdział XXI ................................................................................................525
Rozdział XXII ...............................................................................................549
Rozdział XXIII .............................................................................................559
Zakończenie ................................................................................................573






PROLOG



        Zaczęło się dziać coś dziwnego, zaskakującego. Do jego umysłu zakradł się nieznany dotąd, tajemniczy lęk, który stopniowo narastał, paraliżując jego ruchy i utrudniając oddech. Nie wiedział, skąd się to wzięło, co to takiego, jak temu przeciwdziałać i stąd ten jego narastający lęk. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że wobec tej tajemniczej mocy jest zupełnie bezradny i bezwolnie poddaje się jej niszczącemu działaniu.
        Coś zaciskało mu gardło, odcinając stopniowo dopływ powietrza do płuc. Zaczął się krztusić, sapać, a jednocześnie w jego umyśle narastała ta przerażająca myśl o niechybnej śmierci, która jest tuż, czai się u wezgłowia, czyha na niego i chce go przenieść na „tamtą stronę”.
        Do tych rozmaitych dołujących odczuć dołączył jeszcze bezmierny żal, że to on, niespełna dwudziestojednoletni Stach Miernicki, stojący dopiero u progu niewątpliwie pasjonującego żywota, musi przenieść się na tę tajemniczą „drugą stronę”. Jego wrodzona wybujała wyobraźnia zaczęła kreślić rozmaite obrazy i działania z tym związane – w jaki sposób to się odbędzie, jak długo to będzie trwać, czy to będzie bolesne?



STACH Z MŁODZAW                                                                                                                       5




        W swoim młodym życiu widział już nieraz zmarłych, wokół których roztaczał się ten nieodgadniony i nieokreślony zapach śmierci. I zawsze wtedy zadawał sobie pytania: „Co właściwie jest po tej »drugiej stronie«? Czy to przysłowiowa »boska jasność«, jakieś boskie rozświetlenie, czy też nieprzenikniona ciemność, nicość?”.
        I tego rodzaju pytania opanowały również teraz jego umysł. Jego wrodzona wyobraźnia i ciekawość przytłumiły nawet na chwilę narastający lęk. Przez sekundę ujrzał siebie jako jeszcze małego brzdąca, siedzącego w kucki na łóżku pod pierzyną podciągniętą pod brodę i słuchającego z zapartym tchem rozmaitych gadek o duchach, strachach, złośliwych strzygach.
        Tacy niezastąpieni gawędziarze, jak Teofil Janecki czy Paweł Skurski, potrafili podczas długich zimowych wieczorów w sposób niezwykle obrazowy i poruszający wyobraźnię roztaczać przed słuchaczami nieziemskie wizje o duchach zmarłych wychodzących z zaświatów i krążących po ziemi. Przy czym były to rozmaite duchy, które w zależności od sytuacji i morale ludzi żyjących czyniły dobro lub zło.
        Obrazy roztaczane przez Teofila i Pawła na stałe zagościły w podświadomości Stasia, budząc się od czasu do czasu i powodując burzę mózgu. Tak było i teraz. Zdawał sobie sprawę, że zbliża się nieuchronnie ta przełomowa chwila. Niewidzialna moc zaciskała jego gardło, odcinając dopływ powietrza. W ostatnim przebłysku świadomości pojął, że nie ma już dla niego ratunku i musi się pogodzić z odejściem z tego świata. I zrozumiawszy to, skapitulował, przestał walczyć o życie i stało się… coś nieprzewidywalnego.
        Oto on, Staś Miernicki, syn wiejskiej rodziny kułackiej – takim pogardliwym mianem określała jego rodzinę po wojnie



PROLOG                                                                                                                                        6




władza ludowa z racji posiadania dwunastu hektarów własnego gruntu – obecnie student ASP w Krakowie znalazł się po tej drugiej stronie, ale, o dziwo, było ich teraz dwóch. On sam leżał w trumnie, a równocześnie unosił się w powietrzu i z zaciekawieniem obserwował uroczystość pogrzebową tego złożonego w trumnie.
        Z żalem obserwował rozpaczającą nad jego zwłokami matkę, członków rodziny, kolegów, a jednocześnie dziwił się, że tylu ludzi zgromadziło się na jego pogrzebie. Czyżby był aż tak poważany we wsi? Dotychczas wydawało mu się, że jego łobuzerskie wybryki z czasów dzieciństwa spotykają się raczej z dezaprobatą wiejskich współziomków. Wszak przylgnęło do niego przezwisko „birbant”, znaczy się smyk, rozrabiaka, łobuziak.
        Być może fakt, że został studentem renomowanej krakowskiej uczelni, spowodował wymazanie wreszcie tego przezwiska z dzieciństwa i sprawił, że zyskał teraz poważanie i autorytet we wsi? Wszak był dopiero drugim – po kuzynie Dzidku, który dwa lata temu ukończył studia we Wrocławiu – studentem wywodzącym się z niewielkiej podpińczowskiej wsi Młodzawy, ba, z całego powiatu.
        Snując te przemyślenia, bacznie obserwował posuwający się w stronę cmentarza kondukt pogrzebowy z jego zwłokami. Widział wysiłek czterech swoich kolegów dźwigających go w trumnie, rozpaczającą matkę, członków rodziny, kroczących z powagą mieszkańców wsi. Słuchał marsza żałobnego w wykonaniu orkiestry parafialnej, w której niestety brakowało już jego dziadka Piotra, dmącego niegdyś w wielką trąbę.
        Dziadka, który był jego niekwestionowanym autorytetem, cieszącym się ponadto wielkim szacunkiem we wsi i powiecie



STACH Z MŁODZAW                                                                                                                       7




jako jeszcze przedwojenny sołtys, a którego być może spotka teraz gdzieś tam w zaświatach.
        Przyglądał się następnie bacznie, jak spuszczano trumnę z jego zwłokami do grobu wykopanego w gliniastej glebie. Ze wzrastającym niepokojem i coraz trudniejszym oddechem z racji ubytku powietrza słyszał i czuł spadającą na wieko trumny ziemię, którą kościelny Władek zsuwał łopatą, zasypując grób. I wtedy się dopiero zaczęło.
        Zniknął ten obserwator z góry, złączył się z tym w grobie i teraz już jako jedna osoba on, Stach Miernicki, leżał w trumnie przywalony zwałem ziemi, uświadamiając sobie całą grozę sytuacji. To on ma tu teraz leżeć po wsze czasy? Nigdy! Wszak to tylko jakaś tragiczna pomyłka, złośliwa iluzja. Przecie on nie jest umarlakiem; żyje, rozumuje normalnie i musi się z tej ziemnej pułapki jakoś wydostać na powierzchnię.
        Zaczął teraz gorączkowo myśleć, w jaki sposób to zrobić, zwłaszcza że coraz bardziej zaczęło mu brakować powietrza. W pierwszym odruchu zaczął wydawać z siebie rozpaczliwe wrzaski – a nuż ktoś tam na powierzchni usłyszy. Po krótkiej chwili zdał sobie jednak sprawę z miernych efektów swoich poczynań, zwłaszcza że te jego niby głośne wrzaski brzmiały jak mizerne popiskiwania, których nikt tam nie mógł usłyszeć.
        Przez chwilę nawet zwątpił w celowość swoich wysiłków, lecz przemożna chęć życia zwyciężyła i Stach podjął jeszcze jedną próbę wydostania się z pułapki. Zupełnie intuicyjnie, na absolutnym już bezdechu przekręcił się na brzuch, wsparł się mocno na rękach i kolanach, po czym w ostatnim akcie desperacji, acz bez specjalnej wiary w powodzenie, zaczął wypychać wieko trumny do góry i… Co za radość! Drgnęło. Zrazu powoli, potem w przyspieszonym tempie podnosił do góry ten



PROLOG                                                                                                                                        8




cały przygniatający go i odcinający mu powietrze ciężar, aż w końcu… Jest!
        Krzyknąłby, gdyby mógł. Ale nie był w stanie, gdyż usta miał zapchane zwitkiem pościeli niczym kneblem. Intuicyjnie, nie zdając sobie jeszcze sprawy z sytuacji, zaczął wypluwać z ust pościel, pomagając sobie przy tym rękami. Aż wreszcie odetchnął głęboko, wciągając w płuca zbawcze powietrze.
        Przez chwilę leżał nieruchomo z zamkniętymi oczami i dysząc ciężko z wysiłku, usiłował uporządkować chaotyczne myśli i pojąć, co właściwie się stało, gdzie jest i co się z nim dzieje.
        Po chwili uchylił rozedrgane powieki, macając jednocześnie dookoła rękami. Wokół roztaczała się nieprzenikniona ciemność i tylko w niewielkiej odległości od siebie dostrzegł małą okrągłą rozjaśnioną nieco plamkę. I wpatrując się w nią z wytężeniem, uświadomił sobie, że jego ciało ułożone na wznak podlega dziwnym ruchom, coś jak gdyby lekkiemu bujaniu na boki, huśtaniu. Przez chwilę jeszcze wpatrywał się w ten rozjaśniony punkt i wreszcie doznał olśnienia. Jak gdyby z nagła zniknęła jakaś niewidzialna blokada z jego mózgu i raptem wszystko pojął! Już wszystko wie!
       
       
        Taki makabryczny, wyczerpujący go sen o własnej śmierci i pogrzebie przyśnił mu się ostatnimi czasy już po raz trzeci. Po drugim opowiedział o nim matce, która przejęta, acz wzruszająca bezradnie ramionami poradziła mu udać się do wiejskiej znachorki Skawiny i u niej poszukać wyjaśnienia.
        Baba, znająca się na wszystkich tajemnych zjawiskach tego i tamtego świata, wysłuchała uważnie relacji z jego niesamowitych snów, chwilę podumała, pochrząkała, po czym patrząc mu uważnie w oczy, starczym skrzekliwym głosem wyrzekła:




STACH Z MŁODZAW                                                                                                                       9




        – Ty, chłopok, jesteś urodzony pod szczęśliwą gwiazdą. A te sny to dlo ciebie przestroga i zapowiedź cegosi niezwycajnego, co cię niebawem spotko. Szykuje ci się daleko, pełno przygód podróż, ale musis bardzo uwozać na rozmaite niebezpiecne przypadki, jakie ci się bedo w życiu zdorzały. Ale nic sie nie obawioj, bo twój Anioł Stróż cie pilnuje.
       
       
        Zrazu nie brał poważnie słów starej Skawiny. Teraz jednak leżąc w ciemności na rozhuśtanej pryczy, przypomniał sobie każde słowo tej przepowiedni i pojął, jak była prorocza.
        Oto on, Stach Miernicki, syn wiejskiego kułaka, za jakiego uchodził w czasach, gdy uczęszczał jeszcze do szkoły podstawowej, a później, już w szkole średniej przemianowany przez złośliwych kolegów mieszczuchów i niektórych pedagogów na syna chłopa, ukończywszy drugi rok studiów, zamustrował z początkiem wakacji na statek w Gdyni i płynął teraz do Anglii na zaproszenie swojego stryja Piotra, osiadłego tam po wojnie na stałe. A teraz przebudzony po tym męczącym śnie, leżąc na wąskiej rozbujanej koi, wsłuchuje się w szum morza i usiłuje dojrzeć coś przez okrągły bulaj nieco tylko rozjaśniony światłem księżyca.
        Jest noc. Początek lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego roku i wydaje mu się, że w tej nikłej poświacie dostrzega, niby na przyćmionym ekranie kina, wyświetlane rozmaite obrazy ze swojego życia. Przewijająca się powoli taśma ukazywała mu lata szkolnych przygód w młodzawskiej podstawówce, psot, figli, rozmaitych zatargów z nauczycielami, częstych szykan w szkole z racji przypisania jego rodziny przez władze państwowe, oświatowe do pogardzanej kasty kułaków, rozliczne bójki z kolegami.



PROLOG                                                                                                                                      10




        Mignął mu nawet obraz, kiedy to będąc jeszcze w pierwszej klasie, narysował chemicznym ołówkiem portret Józefa Stalina, który nauczycielka z dumą wywiesiła w gazetce na korytarzu szkolnym. Za tym obrazem ujrzał zaraz rozeźloną twarz dziadka Piotra, który zrugał go srogo za ten wyczyn i nakazał mu narysować z kolei, w drodze rehabilitacji i oczyszczenia, portret Józefa Piłsudskiego i powiesić na portrecie Józefa Stalina. Za ten wyczyn oberwało mu się od ciała pedagogicznego, które zawiesiło go w prawach ucznia na cały kwartał.
        Obrazy przeskakiwały jeden za drugim, spowalniając nieco w momencie ukończenia przez niego z wyróżnieniem siedmioletniej szkoły podstawowej. Przed oczami wyświetlił mu się teraz obraz egzaminów, jakie zdawał do liceum plastycznego w Kielcach, i tryumfalnego powrotu do domu po ich pomyślnym zdaniu i przyjęciu do liceum. A stało się to w pamiętnym dla niego roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym.
        Od tego momentu zaczął się właściwie ten drugi, ważny etap w jego życiu, kiedy to on, Staś Miernicki, syn wiejskiego kułaka, opuszcza niewielką podpińczowską wieś Młodzawy i z wielką nadzieją i oczekiwaniami wyrusza w podróż nieznaną do wielkiego miasta Kielce, już nie jako syn kułaka, a syn chłopa, które to miano przylgnęło teraz do niego i towarzyszyło mu niemal aż do matury.







ROZDZIAŁ I



        – No i mocie swojego studenta! – wykrzyknął Teofil, widząc wchodzącego do izby Staszka. – A gdzie on był? Nie widziołem go od paru dni.
        – No i jakze ci tam poszło? Zdołeś te egzaminy? – przerwała tyradę Teofila matka. – Przyjęli cię? No godoj.
        – A dajcie chłopokowi choć odsapnąć – przerwał tym razem Leokadii stryj Franek. – Widzita przecie, że chłopok ledwie dyszy.
        – Franek mo rację – poparła szwagra Józia, babcia Staśka. – Siadoj ze przy stole, zaroz podom ci rzodkich, boś przecie głodny. Ale najsompierw wymyj ręce i wytrzyj sie, boś sie przecie cały zgrzoł w tym upale.
        – Eee, co to tam dla takiego chłopoka – skrzywił się Teofil. – Jak jo byłem niewiele od niego starszy, tom ta do Krakowa…
        – A już to nieroz zeście przecie opowiadali – przerwała mu ironicznie Leokadia – i wszyscy już we wsi wiedzą, że do Krakowa toście tam i nazod obrócili na piechotę w jednym dniu. Co to dlo wos było przelecieć te osiemdziesiąt kilometrów w jedną stronę.



STACH Z MŁODZAW                                                                                                                      13




        – A zebyś wiedziała – odwarknął już z gniewem Teofil. – Bo downi nikt się nie pieścił z takimi chłopokami. Goniło się ich do roboty i basta. A ty byś siedziała cicho i nie odkazywała starszym.
        – Dobra, dobra – przerwał mu stryj Franek, starając się załagodzić powstałe nagle zadrażnienie. – Downi wszystko było innacy, a teroz jest innacy i tak mo być na tym świecie, i nie ma się o co przezbywać.
        – A pewnie – spuścił nagle z tonu Teofil. – Mosz racje, Franek. Dawni przecie to i chłopy były inne. Jak taki jeden z drugim pojod se, na ten przykład grochówki, to jak potem pier...ął, to mu ino łata z d…y odfruwała. A i baby były nie te co teroz. Tako Weronka Sojowa miała już urodzić dziecko, a jesce poszła w pole zbierać ziemnioki za pługiem i jak już doszła za którymś razem do uwrotów, to się zorientowała, ze mo mały brzuch i ze dziecko jej gdziesi widać wypadło po drodze. Rzucili się wszyscy szukać i znaleźli to dziecko w bruździe utytłane w ziemi i chwoście. Weronka owinęła wrzeszczącego dzieciaka w kieckę, położyła obok w koniczynie i dalej chodziła za pługiem.
        – No, dość już tego! – zdenerwowała się tym razem Józia. – Przestańcie wygadywać takie paskudztwa przy dzieciach.
        – Przy jakich dzieciach? – oponował Teofil. – Przecie Stasiu to juz duzy chłopok. Za moich czasów to taki chłopok i cepami juz robił i kosą w polu, dobrze tyż potrafił odróżnić chłopskie portki od babski kiecki i wiedzioł, skąd się bioro dzieci, ze nie przynosi ich żoden bociek.
        – A Wojtuś? – Józia wskazała na trzyletniego braciszka Stasia, czepiającego się nogawki licealisty. – On już wszystko mówi i duzo rozumi.



ROZDZIAŁ I                                                                                                                                 14




        Tymczasem świeżo upieczony licealista siedząc przy stole i siorbiąc gorącą zupę ziemniaczaną, zwaną rzodkie, przez chwilę przysłuchiwał się tej wymianie zdań. Po jakimś czasie jednak głosy przytłumione zostały jego własnymi myślami. Wodząc rozjaśnionym wzrokiem znad talerza po licach jak gdyby dawno niewidzianych domowników, z czułością hołubił w myślach te drogie, najbliższe mu twarze.
        Oto krzątająca się wokół pieca kuchennego babcia Józia. Zawsze tak ma. Wszystko musi robić szybko, nerwowo. Nigdy nie zaśpi. Wstaje o świcie i przez cały boży dzień krząta się po domu i w obejściu. Wszędzie jej pełno. Takiego chleba, jaki babcia wypieka co dwa tygodnie, nigdzie do tej pory nie jadł. A te jej podpłomyki wypiekane przed chlebem na drożdżach i sodzie – palce lizać! Z tej umiejętności słynie babcia w całej wsi, ciesząc się zresztą powszechnym uznaniem za sprawą pracowitości, pobożności i życzliwości dla każdego.
        Staś z rozczuleniem rzucił okiem na twarz babci; pobrużdżoną, acz jaśniejącą dobrocią i życzliwością, na jej nieco skrzywioną sylwetkę po stłuczeniu biodra, jakiego doznała podczas upadku z wysokiej drabiny jeszcze za dziecinnych lat. I teraz obok babci ujrzał w wyobraźni stojącego, zmarłego kilka lat temu, dziadka Piotra i jego oczy zaszkliły się na moment napływającymi łzami.
        Jakby nie chcąc zbytnio się rozczulić, przeniósł wzrok na siedzącego na zydlu obok okna i chlebowego pieca stryja Franka. Właściwie był to stryj jego matki, brat zmarłego Piotra iszwagier jego babci Józi. Ale ponieważ obdarzony był rzadkimi cechami niezmiernej dobroci i życzliwości do wszystkiego stworzenia, a szczególnie do dzieci, stąd też nie tylko Staś, ale i wszystkie wiejskie dzieci, a i dorośli nazywali go stryjem. To był taki – jak mawiano z uśmiechem – gromadzki stryj Franek.



STACH Z MŁODZAW                                                                                                                      15




        Stryj był starym kawalerem. Został na rodzinnym gospodarstwie przy starszym bracie Piotrze i właściwie to on był całym gospodarzem, podczas gdy Piotr przed wojną, a i nieco po wojnie zabawiał się sołtysowaniem. Stryj Franek i babcia Józia. To na ich barkach spoczywały głównie obowiązki obrobienia całego niemałego przecie gospodarstwa i wychowania czwórki teraz już dorosłych i rozproszonych po świecie dzieci, oprócz córki Leokadii, która pozostała na gospodarce.
        Patrząc teraz na niewielką, skuloną na zydlu sylwetkę stryja, Staś z rozrzewnieniem wspominał wszystkie dobre rzeczy, jakich od niego doznał. Z życzliwym uśmiechem wspomniał także ustawiczne sprzeczki, zatargi, jakie wybuchały pomiędzy stryjem a babcią. To było coś jak ścieranie się ognia z wodą. Babcia z werwą i nerwami nacierała na statecznego w ruchach i zachowaniu stryja, popędzając go ustawicznie do roboty.
        Stryj z kolei hołdował pracy spokojnej, powolnej, w wielu przypadkach wręcz flegmatycznej. Te cechy były absolutnie sprzeczne z temperamentem babci. Stąd też dochodziło często do ostrych starć, obopólnego piorunowania, nawet obkładania się niewybrednymi epitetami. Ale ta burza jak wybuchała, tak i szybko się kończyła obopólnym zrozumieniem i rodzinną zgodą.
        A niechby tylko ktoś z mieszkańców wsi powiedział coś niepochlebnego na babcię w obecności stryja. O, wtedy biada mu. Stryj gotów był w obronie czci bratowej natychmiast skruszyć kopię na karku takiego zuchwalca.
        Obok zydla, na którym siedział stryj, stała maszyna do szycia, a przy niej jak zawsze zasiadała matka, szyjąc coś z wzorzystego materiału. Staś zawiesił teraz wzrok na drobnej



ROZDZIAŁ I                                                                                                                                 16




sylwetce matki, która w momencie zjawienia się syna przerwała szycie i patrzyła teraz na niego z matczynym uśmiechem.
        Staś znał ten uśmiech, który zazwyczaj zdobił ładną twarz matki i wyrażał rozmaite jej odczucia. Raz był to uśmiech radosny, kiedy indziej smutny, to znowu zatroskany, zamyślony czy zawiedziony, ale zawsze serdeczny, uprzejmy. A przecież życie jej nie było łatwe. Ileż trosk, niespełnionych nadziei, a nawet zdarzeń dramatycznych doznała w swoim niedługim jeszcze życiu.
        Zdolna, a nawet o błyskotliwym umyśle, pełna nadziei na dalsze kształcenie po ukończeniu szkoły podstawowej, z nadziejami nawet na studia, musiała na skutek namolnych próśb rodziców wyjść młodo za mąż i pozostać na gospodarce. Potrzebne były przecie młode, silne ręce do roboty na roli. To zdarzyło się pod koniec drugiej wojny światowej. Nieledwie po niecałym roku szczęśliwego małżeństwa mąż jej, działający w konspiracyjnej partyzantce został aresztowany przez Gestapo i wywieziony do obozu koncentracyjnego w Mauthausen, gdzie został zamordowany.
        Młoda wdowa przeżyła to mocno. Pozostała z małym synkiem, imiennikiem swego ojca, Stasiem, który w momencie aresztowania taty liczył sobie zaledwie pół roczku. Niedługo po wojnie rodzice znów naciskali, aby powtórnie wyszła za mąż. A konkurentów jej nie brakowało. Po wielu wahaniach zgodziła się wyjść za gospodarskiego syna Marcina zza rzeki. Tak określano mieszkających za rzeką Nidą.
        Mimo że było to z jej strony raczej małżeństwo z rozsądku, a młodzi znali się krótko przed ślubem, to okazało się szczęśliwe. Dość szybko Marcin dał się poznać jako kochający mąż i porządny człowiek, a gospodarstwo zyskało pracowitego i zapobiegliwego gospodarza.



STACH Z MŁODZAW                                                                                                                      17




        Staś łypnął teraz okiem znad talerza na siedzącego naprzeciwko niego przy stole ojca, który rozradowanym wzrokiem mierzył siorbiącego zupę syna. Właściwie był to jego ojczym, lecz od chwili narodzin braciszka Wojtusia zwykł był uważać go za swojego ojca, obdarzając go iście synowskimi uczuciami. A i ten rewanżował mu się, nazywając go, i to bez żadnych podtekstów, swoim synem.
        Stach dostrzegł w jego oczach uznanie dla siebie, a nawet dumę. Ojciec zazwyczaj dużo nie mówił, ale za to wiele potrafił wyrazić oczami, twarzą. Staś skierował teraz wzrok na jego ręce. To były spracowane, pomarszczone, dobre ręce pracowitego, uczciwego człowieka. Jedyną jego wadą, jaką mu matka często wytykała, było palenie zbyt, według niej, wielu papierosów, wskutek czego często pokasływał. Z tego powodu matka wysyłała go nawet do lekarza na badania.
        Ojciec jednak prężył w takich razach z uśmiechem muskuły swoich niespełna czterdziestoletnich mocnych rąk, pokazując tym samym swoją krzepę, a o lekarzach wyrażał się pogardliwie, nazywając ich konowałami.
        Syn przeniósł teraz wzrok na siedzącego obok ojca Teofila, który w tym momencie odejmując od ust drewnianą cygarniczkę z papierosem, wypuścił był z płuc kłąb czarnego dymu niczym z komina parowozu. Chłopiec zachichotał w duchu, krztusząc się przy tym nieco, na wspomnienie pouczającego wykładu, jaki wygłosił Teofil na temat przyczyn i zalet wypalanej przezeń pokaźnej dawki papierosów.
        – Teofilu – zapytał kiedyś podczas krótkiego odpoczynku przy wyrywaniu cebuli w polu – a ile wy właściwie wypalacie dziennie papierosów?



ROZDZIAŁ I                                                                                                                                 18




        – No wisz. – Tą zbitką dwóch krótkich słów rozpoczynał Teofil niemal każde zdanie, a nawet wciskał ją w środek wypowiedzi.
        – No wisz – odpowiedział na pytanie chłopca, zsuwając sfatygowany kapelusz na tył głowy i wypuszczając przy tym kłąb smrodliwego dymu – będzie gdzieś koło osiemdziesięciu sztuk. – Po wykrztuszeniu tej odpowiedzi wsadził znów nie pierwszej czystości drewnianą, pogryzioną resztką własnego uzębienia lufkę z umieszczonym w niej sportem.
        – O matko! – zakrzyknął Staś. – Dlocego aze tyle? Przecie wykońco wos te papirochy.
        – Co ty tam wisz – odparł Teofil, odejmując od ust lufkę z papierosem i wypuszczając kłąb dymu. – No wisz – zaczął, spoglądając na chłopca z wyższością człowieka, który pozjadał wszystkie rozumy. – Muse tyle polić, bo jak się budze, dajmy na to, do dnia, o piąty, to mi tak jedzie z gęby,. jak nie przymierzając, z d…y. I zeby, no wisz, zagłusyć ten smród, to muse wtedy, jesce przed śniodaniem wypolić co najmniej dziesinć sportów.
        Teofil to był w ogóle ktoś. Co prawda, wiejscy nazywali go dziwakiem i podśmiechiwali się z niego skrycie, ale on nie przejmował się tym i robił swoje. Według jego opowieści, z którymi każdy był już doskonale zaznajomiony, wszędzie był, wszystkich znał, wszystko wiedział i posiadał panaceum na wszystkie zjawiska tego świata. Wystarczyła tylko jakaś nieopatrzna wzmianka na dowolny temat, na przykład o koniach, a Teofil natychmiast rozpoczynał tyradę.
        – Kunia, no wisz, niczym nie zastąpi. Jeszcze w wojnę godołem o tym Kostkowi, no wisz, temu jenerałowi Rokossowskiemu, jak my się spotkali w Pińczowie. Kostek – godom



STACH Z MŁODZAW                                                                                                                      19




mu – chcesz Niemca wyganiać, to wyrzuć w diabły te wszystkie auta wilysy, a weź se dobre kunie. Gdzie ty mosz u nos drogi na te wilysy? A kuń, no wisz, w każdo dziure wlyzie. No ale dziod mnie nie usłuchoł. Było to juz jakosi zaroz po wygonieniu stąd Niemców. Ide se roz bugajską drogą, wedle chałupy Wojtka Odrobiny, patrze, a tu wilys ulgnął w błocie po same synkle. Czterech żołnierzy próbuje go wypchnąć z tego błota, a wedle nich stoi Kostek i sie na nich wydziero, ale nic to nie pomogo. Jak mnie ujrzoł, to zaroz do mnie podlecioł i jak nie zacnie wołać: – Teofil, z nieba mi spadłeś! Patrz ino, co się stało, tylko ty mi możes pomóc! – A widzis – gadom mu – jakem ci radził, zebyś wyciepnął te dziadowskie wilysy i wziął se kunie, toś nie posłuchoł… – Miołeś racje, Teofil – gado on wtedy – i tak zrobie, ale teroz poratuj… – I co miołem zrobić? – Posedem do Wojtka, wzionem od niego dwa kunie, zaprzągnołem do tego wilysa i wywlokłem dziada z tego błota. – Pamiętoj, Teofil, nigdy ci tego nie zapomne – tak godoł…
       
       
        I w tej chwili Staś, siorbiąc resztki ziemniaczanej zupy, jednym uchem słuchał perorującego Teofila, który znany był z tego, że nigdy mu się właściwie w towarzystwie gęba nie zamykała. Odkąd pamiętał, Teofil zawsze pomagał jego rodzinie w rozmaitych robotach, czy to w obejściu, czy w polu. Stąd też traktowany był niemal jak członek rodziny, a i on się za takiego uważał.
        Szczupłą, wysoką, kościstą, acz żylastą sylwetkę zwieńczała głowa osadzona na długiej szyi z wystającą grdyką. Na głowę nasadzona była czapa baranica, zamieniana jedynie przez właściciela w dni upalne na wiekowy, nieokreślonego koloru kapelusz. Głowę – jak przekonywał – musiał mieć zawsze nakrytą, ponieważ chorował na… zapalenie mózgu kręgosłupa.



ROZDZIAŁ I                                                                                                                                 20


       

Co by to była za dziwna choroba i co miała wspólnego z tymi nakryciami głowy, tego nikt nie wiedział, a i on wyjątkowo na ten temat – mimo częstych pytań – odpowiedzi żadnych nie udzielał. Mimo tej – według niego dokuczliwej – choroby ten dobiegający szóstego krzyżyka chłop był nad wyraz czerstwy i robotny.
        Był starym kawalerem. Mieszkał pod jednym dachem z rodziną młodszego brata, z którym ustawicznie się wadził. A ze swoją bratową to był już – jak mawiano – na noże. Mieszkał oczywiście w osobnej narożnej izbie z odrębnym wejściem razem z kurami, królikami i gołębiami. I to towarzystwo wystarczało mu zupełnie, dostarczając dodatkowo godziwej porcji smrodu i wrzawy.
       
       
        W te rozmaite rozmyślania Stasia wdarły się nagle słowa ojca skierowane bezpośrednio do niego:
        – Ano, dobrze, ze momy żniwa, to cosi pomozes.
        – A co on bedzie kosił? – nie omieszkał natychmiast rzucić pytanie Teofil.
        – No nie – zaprzeczył ojciec – do kosy to jesce troche za słaby, ale bedzie za tobą odbiroł i wiązoł kowiorki. To juz przecie robił w ubiegłym roku.
        – Ano, prowda – potwierdził Teofil. – Chłopok z niego zdatny do roboty, to i pomoze. Ale powidz no mi Morcin, za co on sie właściwie bedzie ucył? – zapytał, patrząc na ojca chłopca.
        – Ano – zaczął z namysłem ojciec. – Lola, to do jakiej to on szkoły bedzie teroz chodził? – zwrócił się z nagła do żony.
        – Wytłumoc no w końcu. – Matka popatrzyła na syna. – Bo przyznom, ze i jo nie bardzo się orientuje, co wyście tam z Zygmuntem wymyślili z tą szkołą.



STACH Z MŁODZAW                                                                                                                      21




        – Z jakim Zygmuntem? – przerwał Teofil.
        – Ano ze szwagrem mojego brata Mańka. Maniek przyjechoł tu z nim w ubiegłym roku i ten jak zacął Stasiowi mieszać w głowie, ze niby mo duze zdolności do rysunków i powinien iść do ty szkoły co on. I tak mu namieszoł, ze Staś zrezygnowoł w końcu z pińcowskiego gimnazjum, gdzie ukońcył ósmo klase i przesedł przecie do dziewiątej. Ano i zdecydowoł się na te szkołe w Kielcach. Jak to ta szkoła się nazywo? – zwróciła się do syna. – Nigdy nie moge zapamiętać ty nazwy.
        – Państwowe Liceum Technik Plastycznych, mamo – podpowiedział Staś.
        – No jakosi tak – kontynuowała matka. – Ale cym on bedzie po skońceniu ty szkoły, to nie wim. Cym ty bedzies? – zwróciła się do syna.
        – To jest normalne liceum, tak jak pińczowskie – zaczął uświadamiać towarzystwo – w którym są wszystkie przedmioty ogólne, ale oprócz nich to są jeszcze przedmioty zawodowe, znaczy się artystyczne: rzeźba, tkactwo artystyczne i meblarstwo, a do tego wszystkiego dochodzi oczywiście rysunek.
        – A ile to lot bedzies sie tam ucył w ty szkole? – włączył się znów Teofil.
        – Jak mi dobrze pójdzie, to ino pięć lat.
        – A dlocego to aze tyle? – zdziwił się Teofil. – Przecie w gimnazjum pińcowskim to byś sie ucył ino cztery lata, a w zawodówce to juz po trzech latach wyucyłbyś sie jakiegosi fachu. No a jak skońcys te swojo szkołe, to cym bedzies? – drążył dalej Teofil.
        – Tego jeszcze nie wiem. W każdym razie będę chciał iść później na wyższe studia, może na Uniwersytet Jagielloński w Krakowie, może na Akademię Sztuk Pięknych.



ROZDZIAŁ I                                                                                                                                 22




        – Iiii – skrzywił się Teofil – kiedy to tam z ciebie co bedzie. Posedłbyś tu do Pińcowa, do ty zawodówki. Widze, jak poru chłopoków z Młodzaw, z Chrobrza dojezdzo do ty zawodówki i po trzech latach majo już jakisi konkretny fach w ręce – cy to ślusarski, cy murarski, cy jaki inny. I jakbyś skońcył te szkołe, to mieliby tu w domu jakosi pomoc i pocieche z ciebie, a tak to co? A nojlepi – perorował Teofil – jakbyś posedł do jaki szkoły rolnicy i przysed byś tu potem na gospodarke.
        – Na gospodarce to zostanie Wojtuś – żachnął się Staś, wskazując na czepiającego się jego nogawki trzyletniego braciszka. Abraciszek jakby czekał tej chwili, kiedy ktoś wreszcie zwróci na niego uwagę, bo po tych słowach szarpnął starszego brata silniej za nogawkę i zapytał:
        – A psywiozłeś mi cosi?
        Stasiowi zrobiło się w tym momencie trochę nieswojo, gdyż mając jak najlepsze chęci i przepadając za małym braciszkiem, nic mu niestety nie mógł kupić i przywieźć z tej prostej przyczyny, że skromny fundusz, jaki otrzymał był od ojca, rozszedł mu się dziwnie szybko i nawet na bilet powrotny na pekaes musiał się zapożyczyć u wujka Stacha mieszkającego w Kielcach.
        To zapożyczenie to oczywiście tylko taki zwrot grzecznościowy, a oddanie takiej niby umownej pożyczki odbywało się według ogólnie przyjętej zasady na… święty nigdy. Tak też teraz Staś w poczuciu winy podniósł Wojtusia do góry, posadził go sobie na kolanach i szepnął mu do ucha:
        – Teraz nic ci nie przywiozłem, bo się bardzo spieszyłem tu do was i nie miałem czasu wstąpić do sklepu, ale za to pójdziemy później razem do chlewa, to pokażesz mi swoje króliki, dobrze?







do góry

Wykonane przez Onisoft.pl

2017 Wszelkie prawa zastrzeżone oceanksiazek.pl

Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl