Kategorie blog
Wojskowy zawrót głowy
Wojskowy zawrót głowy




















SPIS TREŚCI


Tam, gdzie kończy się logika, zaczyna się wojsko............................................................... 20
Przyjedź, mamo, na przysięgę .......................................................................................... 35
Urlop .............................................................................................................................. 44
Powrót z Jaromina........................................................................................................... 296
Chichot historii................................................................................................................ 343






        Chore systemy tworzą nie ludzie chorzy, lecz ci, którzy uważają się za zdrowo myślących i inteligentnych. Jednak w budowaniu tego świata – często sprzecznego z naszym sumieniem, świata – który nas nawet przeraża, uczestniczymy wszyscy, tylko nie chcemy się do tego przyznać. Jako wyborcy wybieramy mniejsze zło, tłumacząc, że inaczej się nie da, a przecież nie musimy wybierać, jeśli nasz wybór z góry skazany jest na porażkę.
        Ulegamy chorym trendom, modom, poprawiamy naturę z tragicznymi konsekwencjami, dajemy się mamić ludziom i instytucjom, którzy i które wmawiają nam, że bez nich nie jesteśmy w stanie samodzielnie egzystować, nawet własne zdrowie oddajemy w ręce obcych ludzi, którzy mają z tego niezły biznes, tyle że nie zdrowie, lecz twoja choroba przynosi im korzyści. Jaki interes w takim razie ma lekarz w tym, byśmy byli zdrowi? Przypomina mi się film z Charliem Chaplinem (Brzdąc), w którym grał on szklarza i chodził od domu do domu i wstawiał szyby w oknach. Jednak aby interes lepiej się kręcił, nasyłał dzieciaka, aby najpierw te szyby wybijał... Dlaczego w tych przypadkach myślenie sprawia nam ból? Czyżbyśmy byli ślepi na prawdy oczywiste, a może ktoś nas zaprogramował? Czy młody człowiek nabuzowany hormonami potrzebuje viagry, prostamolu czy innego specyfiku (jakimi bombardują nasze umysły reklamy w telewizji), by się pobudzić przed seksem? Odwrócę pytanie: czy młody ksiądz, zakonnik nabuzowany tymi samymi hormonami jest w stanie zapanować nad najsilniejszym instynktem, jakim obdarzyła nas natura, czyli prokreacją? Czy zboczenia seksualne wśród księży nie są tego skutkiem? Dlaczego w takich i podobnych sytuacjach odpychamy logikę od siebie...? Czy jedna patologia nie pociąga za sobą drugiej?


5





        Poddajemy się bezwolnie reklamie, która mami nas coraz większymi cudami, a wciska nam wszelkie gówno często do niczego nieprzydatne i nierzadko szkodliwe. Uzależniamy się od techniki, różnych nowinek przemysłu elektronicznego i komputerowego, samochodowego czy gospodarstwa domowego, bez których życie byłoby często łatwiejsze i o wiele tańsze...
        Dla swoich zysków zakłamujemy rzeczywistość, uciekamy od odpowiedzialności, fałszujemy wszystko, z historią na czele, nawet obraz Najwyższego przez różne religie. Ale winą obarczamy zamiast siebie wszystkich i wszystko, nawet Pana Boga…
        Tak więc czy za inkwizycję tylko sam Kościół odpowiada? A co z tymi, którzy dla korzyści donosili na swoich sąsiadów, znajomych, co z tymi, którzy biernie się temu przyglądali, którzy grzali brudne sumienia przy stosach, na których palono „nieczystych”, i z tymi, którzy czerpali z tego korzyści? Czy tylko hitlerowcy odpowiadali za zbrodnie wojenne? Proces w Norymberdze udowodnił, że rzesze biurokratów, zwykłych żołnierzy, wieśniaków, którzy zatrudniali robotników przymusowych, całe ówczesne Niemcy, a nawet cały ówczesny świat odpowiadają za te miliony istnień ludzkich pozbawionych życia często w makabryczny sposób… Ale dlaczego? Bo ludziska dali się omamić złudnej ideologii, dali się zastraszyć albo zwykła (a może niezwykła) chciwość przyświecała ich działaniu, gdy własne sumienie odstawiali na boczny tor.
        Czy zastanawiamy się niekiedy, co niesiemy swoim bliskim, wynosząc się ponad nich, gdy w szkole gnębimy młodszych, słabszych, naszym zdaniem głupszych? W pracy niżej postawionych, młodszych stażem, obcokrajowców czy z mniejszymi koneksjami? W wojsku młodszych służbą? Czy na pewno musimy się obnosić ze swoją wątpliwą wyższością ponad innych?


6





        Czy na pewno jesteśmy lepsi i na wyższym poziomie od czarnych, żółtych i czerwonych, bo jesteśmy biali? Ale dlaczego biały ma być lepszy od czarnego? Starszy od młodszego? Większy od mniejszego? Grubszy od chudszego? Przecież jesteśmy dziećmi jednego Boga. Wreszcie czy zastanawiamy się, co czuje ofiara naszych prześladowań, czy w ogóle zastanawiamy się, jak byśmy my się czuli w sytuacjach, jakie stwarzamy ludziom z naszego otoczenia? Czy potrafimy samodzielnie myśleć, nie dając się nieść chorym tradycjom? Bo tak wszyscy robią. Ale jak wszyscy się mylą?
        Czy potrafimy zastosować wiedzę, jaką dysponujemy, w swoim życiu? Czy potrafimy wyciągać wnioski z poprzednich zdarzeń? Czy potrafimy sprzeciwić się wszelkim urzędowym wymysłom godzącym w nasze sumienie? Często zastanawiam się, czy my z całym tym nagromadzonym przez tysiąclecia syfem jesteśmy naprawdę cywilizowani – rozwinięci? Uznajemy jakieś sztuczne władze, sztuczne własności, sprawiedliwość, która ze sprawiedliwością nie ma nic wspólnego. Polityków, którzy uchwalają prawo i uważają, że mają prawo być ponad prawem. Religie, które najlepiej wiedzą, czego chce Bóg, a że akurat chce tego, co jest najbardziej na rękę duchowym przywódcom, to tylko świadczy o ich nieomylności… Wojskowych, którzy rozkręcili machinę zagłady i nie potrafią jej zatrzymać, ale wszystkie wojny prowadzą w imię pokoju… I czy na pewno kłamstwa płynące z głośników, ekranów, telebimów i wszelkich innych mass mediów, zazdrość, pycha, chciwość, pożądanie, chęć posiadania więcej i więcej robią ten świat lepszym i godnym nazwy cywilizowany? Wiele takich pytań ciśnie mi się na usta po latach spędzonych na nizinach społecznych. Ktoś mądry powiedział, że: „Trzeba dotknąć swojej nikczemności, dopiero na dnie rozpaczy budzi się nadzieja”.


7




I doświadczałem swojej nikczemności, a sens tych słów zrozumiałem dopiero jako dojrzały mężczyzna, zrozumiałem wtedy też, że wszyscy jesteśmy komórkami jednego wielkiego organizmu i naszym przeznaczeniem jest, aby wspólnie o siebie się troszczyć, a nie wzajemnie się zwalczać, wykorzystywać i udowadniać swoją wyższość. Ale na razie...
       
        „Nawet głupi ma swoją opowieść i warto jej posłuchać” – opisuję tu świat, którego nie znają politycy, prawnicy, lekarze, księża czy jakieś inne osobistości, o których się mówi – ludzie, którzy są na świeczniku. Opisuję przygody człowieka z nizin, szaraczka, jakich wielu wśród nas. Który nie wstydzi się przyznać do swoich błędów i potknięć, który poznał inny smak życia – ten bardziej pikantny, może zwariowany, ale prawdziwy – i nie boi się o tym mówić…
        Marszałek Piłsudski powiedział, że: „Kto nie był buntownikiem za młodu, ten jest świnią na starość”. I ta opowieść jest opisem buntowniczych i prawdziwych przeżyć autora. Przyznaję, że mogły nastąpić jakieś nieścisłości spowodowane czasem i niedoskonałością mojej pamięci, jednak chcę zwrócić uwagę na mój bunt przeciw nieprawidłowym – moim zdaniem – narzucanym na siłę wzorcom i normom moralnym, ogólnie uznanym za właściwe, a w konsekwencji wypaczającym prawidłowe myślenie. (Mam na myśli falę wojskową i wojskową karność, która sprowadzała żołnierza do roli niewolnika). Historia wiele tych rzeczy zweryfikowała, ale czy naprawdę coś to zmieniło w naszej mentalności? Niektóre imiona i nazwiska zostały zmienione, lecz czas i miejsca są oryginalne. Niektóre sytuacje na potrzeby książki zostały troszeczkę ubarwione.



8






Książkę tę dedykuję moim kolegom z wojska:


        Piotrkowi W., Michałowi O., Zbyszkowi G., Chudemu, Jurkowi G., pisarzowi batalionowemu i Guciowi, mojemu przyjacielowi z cywila, który przez pół życia szedł ze mną ręka w rękę i razem przekłamywaliśmy swój świat, ale akurat w wojsku ze mną go nie było... Był, ale tylko na przysiędze.






        Pamiętam zdarzenie z czasów, gdy byłem może siedemnastoletnim chłopakiem: piliśmy piwo na klatce schodowej naszego budynku mieszkalnego. Był Mela – wysoki, ważący sto parę kilo sąsiad, starszy ode mnie parę lat. Byli Jerzyk i Karzeł, obydwaj w podobnym wieku co Mela. Karzeł był sporo niższy od Meli, ale wysportowany i dobrze zbudowany. Na podwórku wodził prym tak w bójkach, jak i w grach sportowych, w piłkę nożną i siatkową. Umiał chodzić na rękach i robił z miejsca salto do tyłu. Jak sobie wypił, szukał zaczepki, a gdy znalazł, jego ofiara najczęściej nie wychodziła z tego cało. W tym czasie trenowałem boks, ale nie afiszowałem się tym. Nikt o tym nie wiedział. Byłem dla nich tylko smarkaczem, którego wprowadzali w tajniki dorosłego życia.
        Przypadkiem na klatkę, gdzie staliśmy, wszedł młody żołnierz z wysoko i ciasno zapiętym pasem. Karzeł był po wojsku, ale fala zasiała w jego łbie spustoszenie. Zatrzymał wojaka wyciągniętą na wprost ręką. W drugiej ręce trzymał piwo, przysunął je do ust i pociągnął duży łyk. Gdy skończył, wyryczał do Bogu ducha winnego chłopaka:
        – Kocie zajebany, kto ci pozwolił wejść na tę klatkę schodową?
        Nie czekając na odpowiedź, chlusnął mu piwem w twarz i uderzył go otwartą dłonią, aż żołnierzowi czapka spadła. Stał jak wyryty, widać było w jego oczach strach. Karzeł kopnął czapkę i z całej siły uderzył go w splot słoneczny. Żołnierz zgiął się wpół i padł na schody niczym rażony piorunem. Karła ogarnęła niczym nieuzasadniona furia, podniósł ofiarę i zaczął ją szarpać, wyzywając od sierści i kotów zapchlonych.


10





Chłopak, łapiąc oddech jak ryba wyciągnięta na brzeg, rozbeczał się, co tylko rozjuszyło Karła, który zaczął go bić otwartą ręką po twarzy. Miałem dość znęcania się nad niewinnym i w którymś momencie zatrzymałem rękę Karła. Swoją furię skierował przeciwko mnie. Drugą rękę zaciśniętą w pięść wycelował w moją głowę, ale byłem szybszy i się odchyliłem. Widziałem w jego oczach wariactwo i wiedziałem, że na tym się nie skończy. Jego druga ręka wystrzeliła w moim kierunku, nie miałem już miejsca na odchylenie się, więc zszedłem nisko na nogach i odruchowo wystrzeliłem lewego sierpowego. To ścięło Karła z nóg. Zanim się pozbierał, wojak zdążył uciec, wypychany z klatki przez Melę i Jerzyka. Karzeł nie mógł znieść tego, że jakiś nieopierzony szczeniak posłał go na ziemię. Wstał i przez zaciśnięte zęby wysyczał:
        – Idziemy przed bramę, zajebię cię, szczeniaku.
        Gacie mi falowały, przecież to był największy ura z dzielnicy, ale gdy się powiedziało jedno słowo, to trzeba powiedzieć i drugie… Wyszedłem. Karzeł, jak to miał w zwyczaju, rozebrał się do połowy, ukazując rozbudowane mięśnie klatki piersiowej, barków i rąk. W postawie bokserskiej zaczął krążyć wokół mnie. Byłem wyższy od niego, ale masą mięśni mnie przerastał. Machnął się raz, drugi. Zobaczyłem, że jego ciosy nie są w stanie mnie dosięgnąć. Ważyłem około sześćdziesięciu kilogramów, ale chodziłem w piórkowej wadze (do 57 kg), na ringu słynąłem z szybkości, ale też z ciężkich ciosów. Spróbowałem lewego prostego, którym bez trudności odrzuciłem głowę mojego przeciwnika. Uwierzyłem w siebie, nie odczuwałem już strachu, za to zmysły mi się wyostrzyły. Przyczaiłem się jak kot i jak kot swobodnie przenosiłem ciężar ciała z nogi na nogę. Karzeł natarł na mnie z potężnie bitym i popartym całym ciałem prawym prostym. Cios był wyprowadzony spoza dystansu i miałem czas zrobić zakrok w prawo. Mój prawy krzyżowy zmiótł go z nóg i padł jak rażony prądem. Mela, zaskoczony, skomentował:


11



       
        – O k…a, dobry jesteś, musisz spróbować ze mną.
        Lubiłem Melę i nie miałem zamiaru się z nim próbować. Powiedziałem tylko na odczepnego:
        – Melcia, daj spokój.
        Jerzyk pomógł się pozbierać mojemu przeciwnikowi, który rozjuszony bez pardonu rzucił się na mnie. Zszedłem z linii ciosu, obracając się na lewej nodze, uderzyłem go lewym sierpowym. Stracił równowagę, upadł na kolana. Przypominało to walkę torreadora z bykiem. Wstał i wysyczał przez zęby:
        – Ja ci tego nie podaruję.
        Miałem dosyć i postanowiłem zaatakować. Zamarkowałem zejście w lewo i z doskoku lewym sierpowym bitym z całego skrętu trafiłem go w szczękę. To wystarczyło, aby zakończyć tę walkę. Karzeł stracił przytomność i Mela musiał go cucić. To było moje pierwsze spotkanie ze znienawidzoną przez wielu wojskową falą i mój jawnie wyrażony bunt, ale też wejście w niezdrową rywalizację między chłopakami o dominację na podwórku, ulicy, dzielnicy. Zaczął się w moim życiu prawdziwy kult pięści.
        Pamiętam sukcesy na ringu, gdy w Niemczech stoczyłem najlepszą walkę turnieju, wygrywając w drugiej rundzie przez RSC (referee stop contest – przerwanie walki przez sędziego), pamiętam, jak w klubie nadali mi przydomek Zawodowiec, bo szedłem jak burza i piąłem się coraz wyżej po szczeblach bokserskiej drabiny. Pamiętam jednak też, jak Słoń zrezygnował z boksu, gdy go pobiłem na sparingu. Później Kazia w walce potraktowałem jak obcego, mało go nie nokautując. Pamiętam Michała, który nie chciał ze mną sparować, bo uważał, że za mocno biję. Pamiętam też porażki, gdy Lisowski dosłownie zmiótł mnie z ringu, bo trener wyczuł ode mnie alkohol i specjalnie dla mnie zrobił sparing z chodzącym w wyższej wadze chłopakiem ze Stali Stocznia.


12





Pamiętam też, dokąd to mnie zaprowadziło: zamiast zdobywać laury na ringu, rozmieniałem się na drobne w ulicznych awanturach, zmierzając nieuchronnie wprost do więzienia, ale strach był mi obcy…
        W latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku, będąc dwudziestoparolatkiem, pracowałem w zakładach odzieżowych jako robotnik magazynowy. Nie była to moja pierwsza praca ani szczyt marzeń, ale tragicznie też nie było, chociaż pieniądze naprawdę małe. Nie lubiłem pracować, bo w tamtych latach trudno było o godziwy zarobek, a za półdarmo nie chciało mi się wstawać rano i pół dnia harować na innych. Matka wymagała, abym oddawał jej wypłatę, tak niską, że nie miałem jak wygospodarować z niej choć paru groszy dla siebie. Do pracy miałem rzut beretem – sto metrów w linii prostej od domu, i to w dużej mierze rekompensowało mi niewielką kasę. Wiązało się z tym także wieczne narzekanie pani kadrowej, która podpisaną przez pracowników listę obecności zabierała z korytarza o 7.15 do sekretariatu, aby odnotować nieobecnych w pracy. Ja, gdy przychodziłem 10–15 minut później, aby ją podpisać, musiałem iść do sekretariatu i tłumaczyć się, dlaczego się spóźniłem. Kadrowa nie mogła zrozumieć, dlaczego ja codziennie się spóźniam, skoro mieszkam najbliżej. Odpowiadałem wtedy: „Widzi pani, i to jest właśnie ten problem – najbliżej mieszkam i zawsze wydaje mi się, że zdążę”. Kwitowała to machnięciem ręki i kiwaniem głową. (Dobrze, że nie kazała mi dmuchać w balonik, tak jak to w przyszłości będzie się działo w firmach i polskich, i norweskich, bo pewnikiem nie popracowałbym długo). Przed 7.00 mój kolega Piotrek – dozorca naszego podwórka – zaczynał sprzątanie, gdy ja wychodziłem do pracy. Nasze poranne spotkania były często okazją, aby się czegoś napić. Alkohol był od 11.00, ale meliny z „wolty” po paskarskich cenach były prawie na każdej klatce schodowej w domach mieszkalnych.


13




Ludziska dorabiali, jak mogli, aby wiązać koniec z końcem. Nawet było powiedzonko, że Polak więcej wydaje, niż zarabia. My na ten proceder oczywiście nie narzekaliśmy, braliśmy napoje wyskokowe, kiedy chcieliśmy, i często na krechę. Piło się przy każdej okazji i często dzień właśnie od takiej okazji się zaczynał. Żeby jednak mieć pieniądze na poczęstunki alkoholowe, trzeba było kręcić na każdym kroku. Handlowaliśmy biletami w kinie Kosmos, kartkami na mięso, kawę, czekolady i alkohol… Bez kolejki kupowaliśmy wina dla spekulantów, zbieraliśmy haracz w salonie gier i kradliśmy. Kradło się wszędzie i wszystko, co się dało upłynnić, kradło się w sklepach, okradało pijanych. Włamywaliśmy się do sklepów i mieszkań, a nawet do piwnic i barów, a częste bójki i rozróby pod wpływem alkoholu stanowiły dodatkową okazję do zdobywania pieniędzy. W moim środowisku ludzie dzielili się na tych, którzy siedzieli w więzieniu, na tych, którzy siedzą, i na tych, którzy będą siedzieć…
        Nie znałem takich, którzy by nie dorabiali na lewo. W zakładach pracy uważało się, że wszystko jest wspólne, więc wynosiło się to, co się przydało albo dało się upłynnić, często nie zdając sobie sprawy, że to jest na granicy prawa. Piszę: upłynnić, bo wartość przeliczało się na zawartość butelek…
        Kierownik magazynu widział często moje stany nieważkości, ale że był wyrozumiałym człowiekiem, wręczał mi wodę gazowaną (w litrowej butelce po mirindzie) i podpowiadał, abym się do śniadania zdrzemnął na balotach. To była patologia, ale na tamten czas alkohol był wytłumaczeniem na wszystko, bo większość piła i każdy wiedział, jak nikczemny może być kac. Ówczesna kultura picia w rzeczy samej nic z kulturą wspólnego nie miała. Większość ludzi piła na umór, aż do utraty przytomności, i to było postrzegane jako normalne, a nawet – nieoficjalnie – szczyciliśmy się, że jesteśmy w czołówce narodów pod względem ilości spożywanego alkoholu i w naszym mniemaniu przewyższali nas tylko Rosjanie.


15





        Magazyn był niczym innym jak składowiskiem różnych materiałów odzieżowych zapakowanych w baloty i poukładanych w sztaple, które często służyły nam za legowisko. Piszę w liczbie mnogiej, bo było nas w magazynie czterech i każdy korzystał z tych przywilejów. Przywilejem naszym było także okradanie innych magazynów. A to paczka igieł, bo na mieście nie było, a to paczka zamków błyskawicznych, a to jakieś spodnie lub parę metrów materiału dżinsowego… Ktoś za te rzeczy odpowiadał, ale my uważaliśmy, że to państwowe, więc można brać. To było takie swoiste przekłamywanie wartości, ale uważane za normalność.
        Praca nie była moim powołaniem, które sprawiałoby mi radość – była przymusem nałożonym przez sąd, a kurator, jeśli tylko nie pracowałem, naprzykrzał mi się przy każdej sposobności. Był to skutek wyroku, jaki nade mną wisiał za pobicie paru delikwentów… Gdzieś tam w Szczecinie parę lat wcześniej doszło do konfrontacji naszej paczki z chłopakami z pobliskiego warsztatu mechanicznego. Chcieli zarządzić na naszym „podwórku” i skończyło się to dla nich ciężkimi obrażeniami, a dla nas wyrokami w zawieszeniu i grzywnami. Nakaz pracy i zakaz spożywania alkoholu ciągnął się za mną już czwarty rok, a ja uciekałem od konsekwencji wyroku. Dla mnie prawda wyglądała trochę inaczej: nie czułem się winny, a raczej czułem się ofiarą... Stałem sobie przed salonem gier i paliłem papierosa. Podszedł do mnie chłopak z zakładu mechanicznego i zapytał, czy nie mam zapałek. Powiedziałem zgodnie z prawdą, że nie mam. Tonem roszczeniowym powiedział:
        – Jak, kurwa, nie masz, jak palisz?
        – Chciałeś zapałek czy w ryja? – spytałem grzecznie.


16




       
        Wyraźnie rozeźlony warknął:
        – Do kogo to powiedziałeś? – I ruszył do mnie, jakby chciał mnie bić.
        Zatrzymałem go lewym prostym, a prawym zrzuciłem ze schodków. Pozbierał się szybko i uciekł, odgrażając się. Stałem sobie dalej i zapaliłem drugiego papierosa, bo ten pierwszy wypadł mi na mokrą ziemię. Mój oponent powrócił i przedstawiając się w niewybredny sposób (ubliżając mi), domagał się, abym go ponownie obił. Spokojnie wyczekałem moment i puściłem się za nim biegiem, aby go złapać. Nie pomyślałem, że to zasadzka. Gdy wyskoczyłem za salon, jego kompan schowany za węgłem uderzył mnie jakimś metalowym narzędziem w czoło i to mnie zatrzymało, a raczej wybiło z biegu. Zorientowałem się, że napastników jest kilku, więc jak najszybciej powróciłem do salonu, zwołując kolegów i krwawiąc przy tym niemiłosiernie z rany na czole. Ich było czterech, ale i nas było czterech. Przewaga nasza polegała na znajomości sportów walki. Pierwszy impet zbiorowej bójki był dla naszych przeciwników masakrujący, położyli się po ciosach i trzeba było ich trochę przekopać. Wyszło też na jaw, czym mnie uderzył ten zza węgła. Miał przy sobie klucz szwedzki skręcany, zaatakował nim też Rataja, ale bardzo się pomylił. Rataj to dżudoka i uporał się z nim w sekundę, zakładając mu dźwignię łokciową, przy okazji wyłamując rękę w łokciu. Ja od klucza miałem rozcięte dość głęboko czoło i całą gębę we krwi, ale to mnie tylko zdopingowało do tego, aby pastwić się nad przeciwnikami. Po pół roku wyłapali nas po kolei panowie milicjanci, a moja blizna była dla sierżanta Gawlicy – naszego dzielnicowego – niezbitym dowodem na moją winę. Nie miałem jeszcze zbyt dużego doświadczenia w sądowych sprawach, więc dałem się wkręcić, bo uważałem, że moja blizna na czole jest dowodem na to, że to oni byli agresorami, a my się broniliśmy, lecz rzeczywistość okazała się dla mnie bardzo brutalna...


17




To było moje pierwsze poważniejsze doświadczenie z sądami, prawem i więzieniem, bo do sprawy niestety wszystkich nas pozamykali. Dostaliśmy po dwa lata w zawieszeniu na pięć lat. Okazało się, że ofiarą dla prawa jest ten, kto złożył donos o przestępstwie... Później spotkałem tego, który mnie uderzył kluczem, płakał, jaki on teraz biedny, bo nie może pracować, tak ta złamana ręka mu dokucza. Ale o kluczu, biedaczek, to już nie pamiętał – gdy mu go przypomniałem, zaczął się odgrażać, że on tego tak nie zostawi i będzie w sądzie walczył o odszkodowanie. Tak mnie tym wkurzył, że niepomny wyroku, jaki nade mną wisiał, powiedziałem mu, żeby spierdalał, bo za chwilę będzie musiał o dwa odszkodowania walczyć... Takich fałszywych gnojków najbardziej nie lubiłem. Gdy szedłem na wojnę, liczyłem się z tym, że też mogę ucierpieć, bo to było wpisane w ryzyko, i gdy już coś mi się przytrafiło, nie płakałem nad rozlanym mlekiem, a ta szuja z tupetem mi tu beczy, jaki on to biedny. Pies ci mordę lizał, chomącie przepocony (ulubiona nasza odzywka w tamtych czasach)... Artur, mój serdeczny koleżka kiedyś – u schyłku komuny lub za nowożytnej demokracji, nie pamiętam dokładnie – pod sklepem nocnym z alkoholami okradł wojskowego. Ten się przyczaił z kompanami – innymi żołnierzami – wyłapali Artura i wywieźli do lasu. Oklepali go tam dość solidnie i kazali kopać sobie grób. Artur, chłopak charakterny po więziennej szkole, wyśmiał ich:
        – Ja mam sobie kopać grób? Was chyba pojebało, nie jesteście mnie w stanie do tego zmusić i będziecie musieli sami łapki sobie pobrudzić...
        Skatowali go do nieprzytomności i zostawili tam na łaskę dzikich zwierząt. Pech dla nich: gdy wyjeżdżali z lasu, natknęli się na patrol milicji. Ci spisali tablice rejestracyjne i z ciekawości poszli węszyć do lasu, gdzie znaleźli Artura.


18




Po nitce do kłębka znaleźli sierżanta odpowiadającego za to leśne zdarzenie. Artur w sądzie wyparł się znajomości z tym gościem, powiedział też, że w lesie znalazł sobie nocleg, a na pytanie sądu, skąd świadek miał tyle ran tłuczonych, stwierdził, że w lesie było ciemno i poobijał się o drzewa... (Piszę to specjalnie, aby czytelnik zrozumiał, jaki duch nami kierował w tamtych czasach). Sierżant z wdzięczności, że nie poszedł do pierdla, odwiedził Artura i postawił dużą wódkę... My zaś w podzięce okradliśmy go z dużej kasy... I znów sierżant z drużyną chcieli zrobić odwyrtkę (zemścić się), wpadli w dziesięciu do Arturka, ale pech chciał, że akurat zrobiliśmy za sierżanta pieniądze wystawną popitkę i pół dzielnicy chłopaków właśnie siedziało i raczyło się alkoholem. Scena była iście filmowa, bo sierżant, gdy zobaczył naboje (kilkunastu chłopa), mocno spuścił z tonu i z pełną kurtuazją zapytał Artura, czy nie mógłby powiedzieć, który to z jego kolegów go okradł. Artur odczekał chwilę, a później prawie wyryczał:
        – To ja ciebie, ty wojskowa gnido, nie sprzedałem w sądzie, a ty chcesz, abym swojego kolegę ci zakapował? Zabieraj swoich żołnierzyków i spadaj stąd, bo za chwilę będziecie uczyć się fruwać...
        Artur mieszkał na trzecim piętrze i wizja latania chyba mu się nie spodobała, bo sierżant bardzo szybko się wycofał i jego kumple też...
        Atmosfera wokół mnie coraz bardziej się zagęszczała, następna rozprawa o pobicie i kradzież – następny wyrok i więzienne kraty przybliżały się do mnie w zastraszającym tempie. Termin sprawy o odwieszenie wyroku pokrywał się z terminem powołania do wojska. Wybrałem dwa lata w koszarach zamiast czterech lat w pudle. Nie omieszkałem trochę nagiąć prawdę, gdy Wojskowa Komenda Uzupełnień upomniała się o zwrot biletu, kiedy dowiedziała się o mojej karalności.


19




Biletu nie oddałem, tłumacząc się jego zagubieniem, i jak gdyby nigdy nic pojechałem służyć komunistycznej ojczyźnie.
        Pożegnałem się z kolegami i moim chorym na raka płuc ojczulkiem… Nie brakowało przy tym alkoholu, ale nie znalazłem jakoś czasu na pożegnanie z matką. Miłość własna i chęć zagrania jej na nosie wzięły górę…
        Podróż była całkiem znośna, zważywszy na to, że zapoznałem w pociągu paru rekrutów i wraz z nimi imprezowałem, jadąc do Olsztyna na drugi koniec Polski. W jednostce powitał nas wojskowy dryl, ale nie powiem, żebym się nim choć trochę przejmował, miałem troszkę w czubie i śmieszyło mnie wszystko. Zwłaszcza gdy nas strzygli i gdy dostaliśmy sorty mundurowe. Ostrzyżeni prawie na glacę i w niedopasowanych mundurach moro wyglądaliśmy jak wojsko królowej Jadwigi, czyli gorzej niż źle, ale humor dopisywał i wielu z nas traktowało to wojsko jako wesołą przygodę…


         TAM, GDZIE KOŃCZY SIĘ LOGIKA, ZACZYNA SIĘ WOJSKO


        Na drugi dzień nie było już tak wesoło, agresywny krzyk kaprali po pobudce i ich sprzeczne ze sobą komendy robiły swoje, czyli zamieszanie na cały gwizdek. W głowie huczało od wypitego dzień wcześniej alkoholu, a w ustach sucho, jakbym się piachu najadł. Kac najwięcej dawał o sobie znać na zaprawie porannej, brak treningu i kondycji wylewał ze mnie siódme poty, do tego jeszcze te stare wojskowe buciory – wyschnięte i powyginane na wszystkie strony – gniotły i obcierały nogi do skutku, czyli do krwistych obtarć. Już po pierwszym dniu moje nogi wyglądały jak po ciężkiej bitwie. Te małe ranki dawały się we znaki na musztrze i gdy szliśmy na poligon.


20




Musztra nie była dla mnie czymś nowym i szybko ją opanowałem, ale noszenie broni na wyciągniętych do przodu rękach aż do bólu to było zwykłe znęcanie się i nie podobało mi się to wcale. Taktyki na poligonie nie odbiegały mentalnie od innych wojskowych zadań – powiem nawet, że to była pokazówka podoficerów i trudno było się uchronić przed ich szykanami i wymyślnymi ćwiczeniami. Najgorzej wkurzały mnie krzyki podoficerów i ich zarozumialstwo wspomagane głupimi komendami, które wymuszały na nas ćwiczenia do utraty tchu. Często te ćwiczenia przybierały formę zwykłego poniżania i ośmieszania. Nasze mundury i całe oporządzenie nie były nam w tym wszystkim przyjazne. „Bechatki” – górna część odzienia (kurtki zimowe – polowe) – były grube i łatwo nasiąkały wodą, co czyniło je dodatkowym balastem, buty – nie wiem, kto je wymyślił – zimą było w nich wyjątkowo zimno, a latem odparzały nogi, wodę piły niczym wielbłąd. Nie było jeszcze skarpet, więc owijaliśmy nogi onucami, a że nie szło nam to składnie, to i nogi dostawały dodatkowo popalić. Plecak był przytroczony do szelek, a szelki do pasa, w trakcie biegania, czołgania i innych wymyślnych „tortur” pasek podciągał się pod brodę, a plecak obijał się o pośladki i uda, stanowiąc dodatkową przeszkodę dla żołnierza. Maska i OP1 – ubiór chroniący przed chemikaliami – podczas czołgania podchodziły prawie pod pachy i hamowały ruchy. Często zastanawiałem się, czy to aby nie specjalnie ktoś wymyślił te buble, przecież koniowi lżej w chomącie niż nam w tych tak zwanych sortach mundurowych. PM-y – pistolety maszynowe – służyły bardziej do ich czyszczenia niż do strzelania, chociaż parę razy na strzelnicy skorzystałem z nich. To były zmodernizowane ruskie pepesze z czasów wojny i nie na darmo nazywali je rozpylaczami. Można z nich było strzelać tylko ogniem ciągłym, chyba że w magazynek włożyło się co drugi pusty nabój i po każdorazowym przeładowaniu można było strzelać ogniem pojedynczym.


21




Taktyka była czymś przeze mnie znienawidzonym. Kapraliki coraz bardziej się rozkręcali i pozwalali sobie na coraz okrutniejsze ujarzmianie nas. Byłem przydzielony do saperów i częstym zrządzeniem losu „w nagrodę” musiałem nosić miny. Miny były w skrzyniach i ważyły sporo, a do poligonu było parę kilometrów. Aby odciążyć ręce, opierałem skrzynię na klamrze od pasa, a rękoma ściągałem skrzynię na siebie i środek ciężkości przechodził na pas i moje plecy. Nie było lekko, ale gdy patrzyłem na mojego kolegę Skórę, jak się męczy, dźwigając drugą skrzynię obijającą się o jego uda, było mi dużo lżej. Nie dlatego, że cudza krzywda najbardziej cieszy, ale po prostu mój sposób był dużo wygodniejszy. Gazmaski stanowiły stały element utrudniania nam oddychania i nadużywaliśmy ich do obrzydzenia. Niejaki Żaba – kapral sadysta i niespełniony karateka – nie dość że pozwalał sobie machać nogami przed naszymi nosami, to jeszcze darł bez przerwy mordę i wmawiał nam, co on z nami zrobi, jak go jeszcze raz wku…my. Lubił wybierać sobie ofiary i wtedy ganiał nieszczęśników pod kulochwyt i z powrotem do znudzenia, często to trwało nawet dwie godziny w zależności, ile miał ofiar i jaką miały kondycję. W stałym repertuarze poligonowych wymarszów było bieganie wokół idącej kolumny wojska, Żaba miał tu swoje pole do popisu i gdy ktoś mu wpadł w oko, musiał biegać pod komendę „w tył na lewo”…
        Codzienne sprzątanie to też była wielka sztuka utrudniania życia. Ktoś chyba swoje życie poświęcił, aby żołnierzowi obrzydzić ten tak zwany zaszczytny obowiązek wobec ojczyzny… Stałymi punktami dnia było poranne i wieczorne sprzątanie korytarzy przy użyciu trocin. Dziwnym zrządzeniem losu płytki na podłodze były z rowkami, a rowki w każdej płytce były pod kątem prostym do rowków drugiej płytki, tak że każdą płytkę trzeba było wymiatać oddzielnie, bo inaczej się nie dało.


22




Ja za swoją gębę – zawsze miałem coś do powiedzenia – musiałem sprzątać etatowo kibel. Myślę jednak, że to wcale nie była taka niewdzięczna praca, jakby się komuś wydawało. Bardzo szybko zauważyłem, że ile bym nie sprzątał, to i tak kapral powie, że brudno, chyba że mu się spać zachce. Oblewałem co jakiś czas cały kibel wodą ze szlaucha, nie szczędząc sufitów i po którymś razie słyszałem śpiewkę kaprala:
        – O, teraz to jest czysto, nie mogłeś tak od razu posprzątać?
        W ten sposób unikałem styczności z korytarzem, gdzie nie można było się ukryć przed kapralami, i nie nadwerężałem się za bardzo.
        Nauka o minach i broni była nawet ciekawa i nie stwarzała mi trudności, więc tu mogłem się wybić ponad przeciętność. Za wszystko były stawiane stopnie i polityczni to doceniali.
        Któregoś dnia zostałem wezwany do dowódcy pułku, który zapytał, czy mi wiadomo, że ciąży na mnie wyrok sądu i powinienem siedzieć w więzieniu, a nie służyć w wojsku. Odpowiedziałem ze skruszoną miną, że nic mi o tym nie wiadomo. I wtedy przyszedł mi z pomocą polityczny słowami:
        – Panie pułkowniku, ten żołnierz jest zdolny i zdyscyplinowany, więc można dać mu szansę.
        Dowódca przyjrzał mi się jeszcze raz uważnie i powiedział:
        – Wiesz, że mam możliwość wymóc na sądzie zawieszenie twojej kary i jeśli dalej będziesz wzorowym żołnierzem, to da się to zrobić.
        Odpowiedziałem ze stuknięciem obcasami:
        – Tak jest, obywatelu pułkowniku.
        A w duchu pomyślałem – znów ci się upiekło.
        Ale bycie wzorowym żołnierzem to wcale nie taka prosta sprawa, zwłaszcza że te podoficerskie ordynusy na każdym kroku szukały ch… do d… Teoria i praktyka nie sprawiały mi trudności, byłem nastawiony na uciążliwości wojska, ale nie mogłem znieść poniżania mnie przez podoficerów dla własnych satysfakcji i widzimisię.


23




Poznałem już wcześniej smak więzienia i moją maksymą wyniesioną z niego było: „Nie dać się poniżyć”. Tutaj wmawiano mi, że to jest zaszczytny obowiązek i kapral z głupawym uśmieszkiem kazał mi się czołgać w błocie. Nikt mnie rozumu nie pozbawił i nie mogło zmienić mojego zdania to swoiste pranie mózgu. Kaprale na wszystkie skargi mieli jeden wytarty slogan jako odpowiedź:
        – W takim razie jak, żołnierzu, chcecie być traktowani: regulaminowo czy falowo?
        Co w rzeczywistości wojskowej znaczyło: jednakowo. Mój bunt rósł z dnia na dzień i spoglądałem na moich prześladowców, jak przystało, czyli jak ofiara na swoich oprawców. Moja wiedza na temat historii i związku Polski z ZSRR była wystarczająca, aby nie dać się omamić wojskowej agitacji. Powiem wprost: ta służba była wymuszona przez wyrok i poddałem się jej tylko ze względu na to, że mi się to na razie opłacało, jednak moja niechęć rosła. Kaprali postrzegałem jako swoich wrogów i myślałem tylko, jak ich przechytrzyć.
        Któregoś pięknego zimowego dnia trafiła mi się gratka, w magazynie dostałem nową, jeszcze niechodzoną bechatkę (kurtkę). Czułem się w niej jak generał – lecz jednak niedługo. „W życiu piękne są tylko chwile” i wedle słów piosenki kapral wymusił na mnie zamianę tejże na już znoszoną, oczywiście jego. Umiałem sobie zawsze tłumaczyć nieszczęścia, jakie na mnie spadały, i teraz też powiedziałem sobie, że po jednym dniu ona już nie będzie nawet przypominała nowej, i zamieniłem ją, choć nie bez żalu, na tę starą od kaprala. Przeszukując kieszenie, znalazłem w niej ostry nabój do PM-u… Kaprale mają swoje ścieżki, to i dojście do naboi też mają – pomyślałem. Nie mówiąc nikomu, zrobiłem dziurę w podszewce kurtki i schowałem nabój na czarną godzinę, a może się przyda. Posiadanie takich rzeczy było zabronione, więc nikomu o tym nie wspomniałem.


24




        Przypomniał mi się ten nabój, gdy podpadłem Żabie. Ten łotr nie miał umiaru i za błahe moje przewinienie darł się, aż mu te żabie oczy na wierzch wyłaziły, mało tego – sfingował parę nieudolnych ciosów nogą na moją twarz, co mnie rozśmieszyło i nie umiałem tego ukryć. To bydlę dostało białej gorączki – rozkazał mi założyć maskę przeciwgazową i w tej masce bieg pod kulochwyt i z powrotem, a później czołganiem przez pełzanie pokonywanie tej samej trasy. Kulochwyt – dla niewtajemniczonych – to kopiec ziemi usypany na wysokość 7–10 metrów i pod kątem 30 stopni. Bieganie po nim to wystarczająca uciążliwość, ale czołganie się po nim, zwłaszcza z niego, to już ekwilibrystyka połączona z akrobatyką. Nigdy nie należałem do mięczaków, więc i teraz nie bardzo się tym przejąłem, a nawet zaczęło mnie to śmieszyć. Ale po którymś tam nawrocie z rzędu i spojrzeniu w te wyłupiaste wredne oczy zaczęła mnie ogarniać coraz większa wściekłość i nasuwało się pytanie, dlaczego ten łotr mną pomiata. Nie jestem jego zabawką, choć może mu się tak wydaje… Przypomniał mi się wtedy nabój i zakiełkowała myśl, że ja też mogę mu pokazać, kto tu rządzi. Następne rundy pod kulochwyt i z powrotem miały już znamiona przemyślnego działania. Zacząłem obmacywać bechatkę, aby wyczuć schowany nabój. Zrobiłem jedno, drugie okrążenie, a naboju nie czułem. Musiał się przemieścić gdzieś w tylną część kurtki, a nie byłem w stanie przetrząsać bechatki, nie zwracając na siebie uwagi. Jednak tak mną ta myśl zawładnęła, że po kilku rundach przestałem zwracać uwagę na kaprali i na to, co sobie o mnie pomyślą. Najważniejsze było znaleźć pocisk i go wystrzelić, nieważne, może nawet w te wredne ślepia. Gdy wracałem z ostatniej rundy, już się nie czołgałem, choć twarz tej kanalii była czerwona od wykrzykiwania komendy:


25




„Padnij, czołganiem przez pełzanie!”, a oczy robiły wrażenie, że zaraz wybuchną. Ja byłem tak zdruzgotany niemożnością znalezienia pocisku, że z nerwów stanęły mi łzy w oczach. Zrzuciłem z twarzy maskę i gdy zrównałem się z tym troglodytą, dałem upust swej nienawiści… Wyryczałem mu prosto w gębę, że ostatni raz dałem sobą pomiatać, a gdy jeszcze raz machnie mi nogą przed oczami, to mu ją wraz ze szczęką połamię… Musiałem wyglądać strasznie, bo kanalia stał jak wryty i nie mógł wymówić słowa… Nie wiem, dlaczego się opanowałem i go nie pobiłem. Najśmieszniejsze, że gdy już spuściłem z siebie całe nagromadzone ciśnienie i odruchowo włożyłem rękę do kieszeni, nabój, jak zaczarowany, sam mi się pod nią nawinął...
        Kapral – który podarował mi bechatkę z zawartością – podszedł do mnie i widocznie chciał coś powiedzieć, ale ja wyciągnąłem nabój i przez chwilę przyglądałem mu się, potem rzuciłem go kapralowi w okolicę splotu słonecznego, tak że nie miał problemu z jego złapaniem, i powiedziałem:
        – Lepiej zabierz to ode mnie, bo następnym razem może dojść do tragedii.
        Żaba spojrzał tylko spode łba zdziwiony, ale się nie odezwał. Drugi zapytał mnie, skąd mam nabój. Odpowiedziałem złośliwie, że z kątowni. Ten, niezmieszany, wziął ode mnie PM-a, załadował nabój do magazynka i przeładował broń, mierząc w pobliskie drzewo.
        – Żeby nie było dowodów – powiedział i strzelił. Dodał jeszcze: – Nikt nic nie widział i nie słyszał, zrozumiano?
        Kilka lat wcześniej mój serdeczny kolega Szymon (z którym akurat byłem na wojennej ścieżce) przyszedł do mnie w środku nocy i zapytał:
        – Grześ, wiem, że jesteś zły na mnie, ale potrzebuję pomocy – pomożesz?


26




        Nie byłem przychylnie nastawiony do tej propozycji, bo parę miesięcy wcześniej stanąłem w słusznej sprawie, a Szymon opowiedział się przeciwko mnie. Byliśmy paczką dobrych kolegów i mieliśmy swoje zasady, których nie można było łamać bezkarnie. Czesiu, jeden z naszych, poskarżył mi się, że Tadek z Ziutkiem, gdy u Tadka pili wino, pod jego nieobecność, gdy poszedł do ubikacji, aby go poniżyć, zamoczyli swoje fiuty w jego szklance z winem. Nieświadomy wypił to wino, a oni zaczęli z niego drwić i wmawiać mu, że teraz jest zwykłym cwelem i nie ma prawa nawet się poskarżyć, bo rozpowiedzą wszystkim, co zrobił. Ma ich teraz sponsorować, czyli stawiać wódkę i płacić haracz. Lubiłem Cześka i to, co oni mu zrobili, uważałem za przejaw wyjątkowego kurewstwa. Obiecałem Cześkowi, że go pomszczę. Wyłapałem Tadka akurat, gdy z Szymonem sprzedawali wódkę, którą ukradli właśnie Cześkowi. Ten ostatni nią handlował i trzymał ją w piwnicy. Nietrudno było się do niej dostać, znając jej rozkład. Byłem akurat po paru głębszych i widok Tadka podziałał na mnie niczym płachta na byka.
        Wyryczałem do Szymona:
        – Z kim ty się zadajesz? Przecież to wyjątkowa rura, którą trzeba bić i gonić z dzielnicy...
        Szymonowi nie było wtedy po drodze ze mną, zwłaszcza że go trzymał ten lewy interes z Tadkiem. Nie chciał mnie słuchać i moich tłumaczeń, co oni zrobili Cześkowi. Doszło do ostrej wymiany zdań, a później do szarpaniny i bijatyki. Szymon był trzeźwiejszy i wykorzystał to, uderzył mnie z głowy – byłem obeznany z bijatykami ulicznymi i miałem swoje obrony na większość uderzeń, ale tym razem, pomimo że jego czoło nie z moim nosem, lecz z czołem się zderzyło, to i tak zrobiło wiele złego. Uderzenie było na tyle silne, że pękło mi jakieś większe naczynie krwionośne między czaszką na wysokości czoła a skórą i momentalnie moje czoło spuchło niczym kask bokserski, ale najpierw wylądowałem w ulicznym kwietniku.


27




Zanim się pozbierałem, ich już nie było, a ja miałem wrażenie, że mi czoło na oczy spłynęło. Później odchorowałem to, bo na drugi dzień wewnętrzny krwiak zaczął opadać na oczy i aby coś widzieć, musiałem pomagać sobie palcami, unosząc opuchliznę. Byłem wyjątkowo wściekły, ale około dwóch tygodni nie wychodziłem z domu, bo nie widziałem na oczy. Poprzysiągłem zemstę i Szymonowi, i tym dwóm gnojkom.
        I teraz, po paru miesiącach, on przychodzi do mnie i prosi mnie o pomoc. Przyglądałem się Szymonowi dłuższą chwilę i pomyślałem, że jednak więcej nas łączy, niż dzieli... Bez słowa poszedłem za nim w nieznane… Tym nieznanym dla mnie był recydywista znany w światku z ciężkiej ręki. Mierzył sobie ten nieboraczek 190 centymetrów z hakiem i ważył około stu kilogramów. Gdy go zobaczyłem, nogi się pode mną ugięły i najchętniej bym uciekł, ale honor mi na to nie pozwolił. Ten jegomość zaczął się z Szymona śmiać:
        – Ale żeś sobie obrońcę znalazł, i ja mam się bić z tym dzieciakiem?
        Faktycznie wyglądałem młodo, ale jego słowa podziałały na mnie jak płachta na byka, więc wycedziłem przez zęby: „I dostaniesz baty od tego dzieciaka”, wzbudzając wesołość wśród gapiów. Było ich kilkunastu, bo obok był ogródek z barem czynnym do drugiej w nocy i zbierali się tam z całego Śródmieścia chłopaki z ferajny. Moja postawa na tyle jednak wzbudziła zainteresowanie, że kibice zaczęli się zakładać, kto zwycięży w tym, wydawałoby się, nierównym pojedynku. Bocian, bo taką miał więzienną ksywkę mój przeciwnik, ustalił reguły walki, czyli bez kopania. Dla mnie plus, ale jak pokonać jego długie łapy w zamkniętej z obu stron bramie, która była mniejsza od najmniejszego ringu? Na myślenie nie było jednak czasu, natarł na mnie niczym rasowy pięściarz, trafiając mnie prawym prostym w czoło, aż poleciałem i odbiłem się od zamkniętej bramy.


28




Odskakując do tyłu, zamortyzowałem uderzenie na tyle, że nie straciłem orientacji i gdy już odbiłem się od bramy, wykorzystałem swój impet i lewym sierpowym trafiłem go na punkt – na szczękę… Pod Bocianem ugięły się nogi i jak szmaciana lalka osunął się na ziemię. Tego chyba nikt się nie spodziewał (i ja też), bo wszyscy, którzy znaleźli sobie miejsce na schodach i na półpiętrze, aż zawyli z zachwytu. Jedna wielka wrzawa – Bocian trochę zdumiony, ale jednak wstał i trzeba było dalej walczyć. Jego postawa się zmieniła, już nie szedł na mnie jak maszyna i jak po swoje, pomny uderzenia, jakim dysponuję, spokojnie czekał na to, co się wydarzy, miał przecież dłuższe ręce i był większy – silniejszy… Myślę, że właśnie to uchroniło mnie przed dotkliwą porażką, wiedziałem, że jestem szybszy i technicznie lepiej obyty w walce. Bez zastanowienia nastraszyłem go prawym, schodząc nisko w lewą stronę i jak Średnicki (mistrz świata z 1978 roku) z doskoku wsadziłem mu lewego sierpowego. Nie umiał się przed tym obronić i następny raz położył się jak długi na ziemi. Podniosła się wrzawa i słyszałem krzyki:
        – Małolat, dobry jesteś!
        Trzecim razem już nie straszyłem – zobaczyłem, że brak mu refleksu – uderzyłem prawym prostym i powtórzyłem lewym sierpem, rzucając go na ścianę. Gdy się od niej odbił, głową spadając, wsadziłem mu jeszcze prawego haka, co przypieczętowało moje zwycięstwo. Gdy Bocian siedział na schodkach, nie bardzo wiedząc, co się stało, ja smakowałem słodycz zwycięstwa. Wokół mnie licytowali się, kto ma pierwszeństwo, aby zabrać mnie na wódkę… Piliśmy do rana, a ulica Śląska należała do nas... Boże, jak ja to pokochałem…
        A teraz jakiś tępy łeb z dystynkcjami kaprala bezkarnie skacze mi do oczu?! I ja na to mu pozwalam?! Co się, kurwa, dzieje?! 


29



do góry

Wykonane przez Onisoft.pl

2017 Wszelkie prawa zastrzeżone oceanksiazek.pl

Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl