Kategorie blog
Alpy na wariata. Pierwsze szczytowanie
Alpy na wariata. Pierwsze szczytowanie
















 




SPIS TREŚCI


Ja ...............................................................................................................5 Krysia..........................................................................................................82
Misiek ........................................................................................................163
Elwira i Krzysiek ..........................................................................................229






JA


        Siedziałem na tylnym siedzeniu i  przysypiałem. Za oknem przemykały światła miast, kolorową łuną rozświetlając noc. Zimno malowało na szybach niewyraźne obrazy kropelkami rosy. Czułem zmęczenie. Powieki same opadały, głowa kiwała się w rytm jednostajnego stukotu kół. Marzyłem jedynie o wygodnym łóżku i ciepłej pościeli. Kilkanaście godzin jazdy dawało się we znaki. Oparłem się o piramidę bagaży ułożonych na siedzeniu aż po sam sufit. Szum silnika ukoił moje myśli i odpłynąłem w  niebyt. Tępym wzrokiem patrzyłem przed siebie, a obraz przede mną kołysał się, chwiał i poruszał. Myślałem, że to samochód tak podskakuje na nierównej drodze, pochyla się na kolejnym zakręcie, ale zaraz po tym uniosłem się i popłynąłem w górę. Patrzyłem, jak wszystko wokół jaśnieje, błyszczy milionem gwiazd. Czułem nieopisany spokój i ukojenie. Docierało do mnie tylko to, że zasnąłem. Obraz się zmienił, widok wokół mnie pociemniał, rozświetlany jedynie mdłym blaskiem wschodzącego księżyca. Wchodziłem gdzieś stromym zboczem, przedzierając się przez głęboki śnieg. Otaczała mnie ciemność, a gęsta i zimna chmura pochłaniała wszystko dookoła. Ktoś był ze mną – związany liną, kroczył kilka metrów z tyłu, szarpał co chwila, spowalniając marsz. Słyszałem jego sapanie, coś mówił, jednak dźwięk słów zanikał w  szumie wiatru. Nagle krzyknął





Ciężko na plecach, ale wszyscy uśmiechnięci. W drodze na lodowiec Col du Midi Zdjęcie Adam Szałanda


 przerażony. Odwróciłem się instynktownie, ale zobaczyłem jedynie cień za ścianą światła jego czołówki. Postać zlewała się w jednolitą ciemną plamę z zarysami rąk i nóg. Twarz nieznajomego skrywał wielki kaptur, a snop światła trafiał prosto w moje oczy. Nie wiedziałem kto to, nie znałem tego głosu. Krzyknął ponownie, a  zrodzony z  dźwięku strach zmroził mnie jak nigdy dotąd. Postać odwróciła się, kierując ostry blask czołówki w pustkę. Stała przez chwilę nieruchomo, jakby nasłuchiwała, zrobiła krok do przodu, grzęznąc po kolana w śniegu. Na moment zaległa cisza, nawet wiatr ucichł. Nie rozumiałem, co się dzieje, i ruszyłem przed siebie.
        Zatrzymał mnie kolejny krzyk, tym razem potężniejszy i tak pełen bólu, jakby rozdzierał wnętrzności. Góra zatrzęsła się i zadrżała. Gdzieś wysoko dał się słyszeć trzask kruszonego lodu. Odgłos rozłupywanych skał rozdarł ciszę, a  rumor toczonych głazów poniósł się echem.





Niewyobrażalny huk rozległ się tuż nade mną i zaczął się zbliżać huraganem.
        Rzuciłem się do ucieczki. Postać za mną się rozpłynęła. Spojrzałem na linę, ale dostrzegłem jedynie jej poszarpany koniec. Nie słyszałem żadnych głosów, nikogo też nie widziałem. Zbiegałem w dół zbocza, potykając się i przewracając. Nogi zapadały się po kolana w  zmrożonym śniegu, przerażony nie mogłem przyśpieszyć. Przekoziołkowałem kilka razy i uderzyłem ramieniem o skałę. Wstałem, a kawał lodu walnął mnie w plecy. Zgiąłem się pod potężnym ciosem. Poczułem, jak ból rozrywa mnie od wewnątrz. Następna śnieżna bryła trąciła mnie w ramię, kolejna trafiła w głowę. Huk lawiny przetaczał się tuż za mną, wchłaniając mnie w swoje trzewia.
        Zbudziłem się przerażony. Brakowało mi tchu, nie mogłem oddychać. Cały czas czułem na sobie ciężar oderwanych od skał brył lodu. Długą chwilę zajęło, zanim pojąłem, gdzie jestem. Nadal siedziałem na tylnym siedzeniu i nic mi nie było, chociaż cała sterta plecaków i rozerwanych toreb z jedzeniem runęła na mnie i posypała się na podłogę.
        Za oknem wciąż panował mrok i niewiele mogłem dostrzec. Dopiero gdy wjechaliśmy między zabudowania, światło latarń rozświetliło wąskie uliczki i kolorowe elewacje domów.
        – Już Chamonix! – zawołał Adam. Siedział za kierownicą od kilku godzin i ledwie mówił.
        Lubiłem z nim jeździć. Dobry kompan na wyprawy, zawsze miał coś budującego do powiedzenia. Był osobą cierpliwą i do granic wyrozumiałą. Pomocny i  uczynny, angażował się całkowicie we wszystko. Potrafił ciężko pracować i myślał za innych.



8 ALPY NA WARIATA 




        Karol spał obok. Dobry chłopak, ale czasami przeginał z balowaniem. Jeśli jednak przyszło popracować na górskiej drodze, na lodowcu czy w jaskiniach, to nie było lepszego pomocnika. Kiedykolwiek organizowałem wyprawy, zgłaszał się pierwszy. Teraz miał pilnować trasy i Adama, żeby nie zasnął za kierownicą, ale jego głowa podskakiwała bezwładnie i obijała się o szybę.
        Przytknąłem nos do okna i  wpatrywałem się bezmyślnie w mijane budynki. Niczego nie poznawałem od ostatniej wizyty w Chamonix.
        – Wiecie, jak dalej jechać? – Adam się niecierpliwił.
        Spojrzałem przez przednią szybę w  bezmyślnym grymasie. Nawet nie docierało do mnie, co mówił. Cały czas tkwiłem w półśnie. Karol nadal spał, a Michał, syn Adama, właśnie zbierał porozrzucane pod siedzeniem kanapki.
        Samochód zahamował ostro, aż szarpnęło mną do przodu. Adam skręcił w prawą stronę w jakąś uliczkę i przejechał jeszcze kilkanaście metrów. Zatrzymał się przed skrzyżowaniem i zaparkował przed rozświetloną witryną sklepu.
        – Gdzie jesteśmy? – Karol nagle się ocknął. Zawołał tak radośnie, jakby całą noc spędził w wygodnym łóżku i wstał teraz wypoczęty.
        Otworzyłem plecak i  wyciągnąłem pomięte kartki. Gdzieś tam miałem rozrysowany plan miasta z zaznaczonymi parkingami i polami namiotowymi. Tuż przed wyjazdem wydrukowałem wszystko, co udało mi się o Chamonix znaleźć w Internecie. Teraz chciałem to wykorzystać. Przez długi moment wpatrywałem się w notatki. Próbowałem cokolwiek przeczytać, ale oczy miałem tak zmęczone i obolałe, że niczego nie mogłem dostrzec.
        – Może ty coś znajdziesz, ja nic nie widzę. – Wcisnąłem Karolowi plik do ręki.



ALPY NA WARIATA 9




        Ten się skrzywił. Niechętnie wziął pogniecione notatki i przyglądał się im długą chwilę. Obracał z każdej strony, przyświecał światłem i mówiąc coś niewyraźnie, pokazywał Adamowi palcem moje znaczki i rysunki z notatek. Jąkał się przy tym, jakby wypił butelkę czegoś mocnego.
        Adam w  końcu ruszył poirytowany. Nie sposób było się z nami dogadać. Nie mogliśmy się pozbierać po całonocnej podróży, nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, w którą stronę skręcić i jak daleko jechać. Ulica poprowadziła wzdłuż oświetlonych sklepów, pustych skrzyżowań i uśpionych okiennic niskich domów. Za kolejnym zakrętem nieomal wjechaliśmy na ogrodzenie budynku kolejki na Aiguille du Midi¹ .
        – Jest! – zawołał Adam, jakby dziwiąc się, że sam tu trafił. Patrzyłem tępo i nawet mówić nie miałem siły.
        – Kurna, jesteśmy w końcu – odezwał się Karol. – Już wysiedzieć nie mogę i nogi mnie bolą.
        Cmoknąłem tylko, krzywiąc w grymasie usta. Nie chciało mi się gadać. Karol spał całą noc, a to ja i Adam prowadziliśmy samochód na zmianę.
        Stąd do parkingu, na którym planowaliśmy zostawić auto, było kilkaset metrów. Pamiętałem, że znajdował się przy stacji


¹      Aiguille du Midi (3842 m n.p.m.) – szczyt w Alpach Francuskich, położony w masywie Mont Blanc. Zdobyty po raz pierwszy 4 sierpnia 1818 roku przez polskiego poetę i alpinistę Antoniego Malczewskiego (1793–1826), któremu towarzyszyli Jean-Michel Balmat i  pięciu innych przewodników. Na szczycie wybudowany jest kompleks budynków z tarasami widokowymi. Można z nich obserwować okoliczne góry, między innymi Mont Maudit (4465 m), Mont Blanc du Tacul (4248 m) i oczywiście szczyt Mont Blanc (4810 m). W  kompleksie znajdują się sklep, restauracja oraz sale muzealna i wypoczynkowa z galerią zdjęć. Na szczyt dojechać można kolejką linową kursującą cały rok z wyjątkiem listopada, https://www.chamonix.com/ aiguille-du-midi-step-into-the-void,80,en.html [dostęp: 21.09.2018].



10 ALPY NA WARIATA




Aiguille du Midi. Michał w wyjściu z lodowego tunelu w kierunku lodowca Col du Midi Zdjęcie Adam Szałanda


Śnieżna grań z Aiguille du Midi prowadząca na lodowiec Col du Midi Zdjęcie Adam Szałanda 






 




kolejki. Nie kojarzyłem jednak tych wąskich uliczek i  otaczających je zabudowań. Przypominałem sobie, że znajdował się przy głównej drodze, gdzieś po drugiej stronie kolejki.
        Adam ruszył dalej. Tu nawet nie mieliśmy kogo spytać o drogę. O tej porze miasto pogrążone było jeszcze we śnie. Dookoła otaczała nas cisza zakłócana jedynie szumem silnika naszego samochodu. Przejeżdżaliśmy obok kolejnych hotelików, pensjonatów, kafejek i  uśpionych sklepików z  pamiątkami. Po kliku minutach jazdy pustymi ulicami minęliśmy duży supermarket i cmentarzyk. Tuż za nim dobrze widoczny znak wskazywał parking.


        Już dniało, czułem chłód poranka i nie chciałem wyjść z auta. Siedziałem w środku, próbując choć na chwilę zasnąć.
        –  Tam wchodzą ludzie. Widzę światła latarek. – Karol stał przed maską samochodu ze wzrokiem utkwionym gdzieś wysoko.
        Adam z Michałem wyszli na zewnątrz. Michał był tu po raz pierwszy i  wszystko go ciekawiło. Zawołał podekscytowany, gdy dostrzegł światełka czołówek, a może po prostu urzekł go otaczający widok.
        Z  ciemności wyłaniały się zarysy gór, stopniowo ukazując swoją wielkość. Blada szarość nieba otaczała je, delikatnie podkreślając ich ogrom, a czapa śniegu i lodu okrywała ledwie dostrzegalne szczyty. Było jeszcze na tyle ciemno, że z trudem rozpoznawałem kształty wznoszące się pionową ścianą ponad miastem. Wodziłem wzrokiem w  kierunku, który pokazywał Karol, ale nikogo nie widziałem.
        – Zimno. – Trząsłem się jak galareta. Naciągnąłem mocniej polar i przytuliłem się do plecaka.



12 ALPY NA WARIATA




        Obudziło mnie słońce wdzierające się przez szybę. Łaskotało po nosie i próbowało zajrzeć w oczy. Karol z Michałem spali. Nawet nie pamiętałem, kiedy wrócili do samochodu. Ani drgnęli, gdy otworzyłem drzwi. Adam gdzieś zniknął, jak zwykle wstał wcześnie i poszedł się przejść. Zobaczyłem go po dłuższej chwili wracającego z cmentarza.
        – Porobiłem trochę zdjęć! – zawołał. – Tam są ciekawe nagrobki. Widziałem też groby tych, co zginęli tu w górach.
        Nie chciałem nawet oglądać tych fotografii. Nie zamierzałem nastrajać się w ten sposób zaraz na początku, to miał być bardzo udany wyjazd.
        Słońce wisiało już wysoko i  odbijało się jaskrawo w  bieli okolicznych szczytów. Rozgrzewało wszystko wokoło i w powietrzu dał się poczuć zapach lata. Okolica wybudziła się już dawno z nocnego snu, a na ulice wysypali się turyści. Na parkingu pojawiły się kolejne samochody i zrobiło się gwarno.
        Gdy chłopacy wstali, przepakowaliśmy się do wyjścia. Wspólnie z Adamem zaplanowałem, że wjedziemy kolejką na Aiguille du Midi, a stamtąd już bezpośrednio na lodowiec. Na nim rozbijemy obóz i  na Mount wejdziemy drogą „przez trzy szczyty”. Bagażu mieliśmy tyle, że nie sposób było go wnieść na górę od samego Chamonix. Wpakowałem swoje rzeczy do siedemdziesięciopięciolitrowego plecaka, ale ten okazał się za mały. Nie pomieścił wszystkiego i  część sprzętu dałem Karolowi. Jedzenie i  resztę drobiazgów wrzuciłem do zapasowego plecaka. W  planach mieliśmy wyjście w  góry na cały tydzień bez powrotu w dolinę. Cały ekwipunek obozowy z namiotami i jedzeniem trzeba było zabrać ze sobą. Jeszcze przed wyjazdem uzgodniliśmy, że nie korzystamy ze schronisk.



ALPY NA WARIATA 13




        Pogoda miała dopisywać. Żadnych opadów, tylko pięć słonecznych dni. Zaskoczyła nas tylko wiadomość, że Włosi wprowadzili prawo zakazujące biwakowania na lodowcu. Dozwolone było jedynie nocowanie awaryjne, ale zostawianie namiotów na cały dzień nie wchodziło w rachubę. Ponoć zdarzało się, że ktoś wychodził w góry, zostawiał rozstawiony obóz, a po powrocie znajdował puste miejsce po namiocie. Zaryzykowaliśmy.
        Na Aiguille du Midi było nieomal pusto. Turyści, którzy z  nami wjeżdżali, rozbiegli się dookoła, znikając w  zakamarkach budynków. Jak okiem sięgnąć dookoła kolejki wznosiły się skały. Aiguille górowała nad nimi i widok z jej tarasów roztaczał się nieziemski. W zupełnej ciszy, nieomal mistycznie zaznaczając swoją obecność, ostre grzbiety wierzchołków, niczym sterczące iglice, wznosiły się w niebo. Skalnymi zębami haczyły o  przepływające chmury, rozrywając je w  drobne kawałki. Poniżej czysta biel lodowca układała się równym dywanem aż pod ścianę Mont Blanc du Tacul² . W oddali zauważyłem Mont Blanc. Wielka czapa śniegu osłaniała szczyt. Nie mogłem się napatrzeć, stałem jak zahipnotyzowany, zapomniawszy o całym świecie.


²      Mont Blanc du Tacul – szczyt w Alpach Graickich, części Alp Zachodnich. Leży we wschodniej Francji w regionie Owernia a–Rodan–Alpy. Należy do masywu Mont Blanc. Znajduje się między Aiguille du Midi a Mont Blanc. Szczyt można zdobyć ze schronisk Refuge Les Cosmiques (3613 m) po stronie francuskiej oraz Rifugio Torino (3322 m i 3375 m, dwa budynki) po stronie włoskiej… Pierwszego wejścia dokonali Charles Hudson, Edward John Stevenson, Christopher, James Grenville Smith, E.S. Kennedy, Charles Ainslie i G.C. Joad 8 sierpnia 1855 roku, https://pl.wikipedia.org/wiki/ Mont_Blanc_du_Tacul [dostęp: 20.09.2018]





Najlepsza zupa ze stopionego śniegu, trzeba tylko uważać, skąd się bierze śnieg. Bywa, że ma żółte zabarwienie. Zdjęcie Adam Szałanda


Ostatnie wniesione na lodowiec piwo Zdjęcie Dariusz Kujawski





 




        Byłem tu przed rokiem, lecz wróciłem, jakby ta góra wezwała mnie do siebie. Nie mogłem się jej oprzeć i przyjechałem. Czułem niedosyt, gdy przegrałem z nią rok temu. Wtedy musiałem zawrócić, a  szczyt był na wyciągnięcie ręki. Okazałem się za słaby, choroba dopadła mnie, gdy sięgałem swoich marzeń. Odpuściłem, ale wiedziałem, że spróbuję jeszcze raz, zostawiłem w tych śniegach cząstkę siebie. To coś mnie wzywało. Każdy szum wiatru był dla mnie wiadomością, wezwaniem i wołaniem z Mont Blanc. Często odczuwałem żal, że nie dałem z  siebie wtedy więcej, że nie dałem z siebie wszystkiego. Szczyt był tak blisko i nie mogłem sobie darować, że zawróciłem. Wciąż tłumaczyłem sobie, że najlepszą rzeczą, jaką wtedy mogłem zrobić, był odwrót, ale w każdej chwili żałowałem, że tak szybko zrezygnowałem i się poddałem.
        Z tak wielu ważnych wtedy rzeczy rezygnowałem tylko dlatego, że czułem trud walki. Tak wielu rzeczy unikałem, bo wydawały się nie do zdobycia. Brakowało mi sił, aby zawalczyć o  swoje, a może to nie brak sił, to ja sam uznawałem, że nie dam rady. Sam w  sobie rezygnowałem, nawet nie podejmując wysiłku.
        I oto znowu tu byłem, dokładnie w  tym samym miejscu, w którym rok temu żegnałem się z Mount. Wiedziałem, czego chcę. Stałem gotowy, wpatrując się obłąkanie w tę górę. W ten sam zaśnieżony szczyt, w te poryte rysami zbocza i  delikatną mgiełkę unoszącą się tuż nad nim na tle błękitnego nieba. Nic tu się nie zmieniło. Mount czekał na mnie i wyzywał po raz kolejny. Uśmiechnąłem się.
        Do wyjścia na lodowiec prowadził wykuty w skale krótki korytarz. Przy nim rozłożyliśmy swoje rzeczy i  się przebraliśmy.



16 ALPY NA WARIATA




Wyjąłem linę, rozdałem chłopakom taśmy, karabinki, ale wciąż nie mogłem się pozbyć uczucia, że mam za dużo sprzętu. Myślałem, że pozbędę się drugiego plecaka, ale jakkolwiek go teraz przepakowywałem, zostawało sporo drobiazgów. Mój siedemdziesięciopięciolitrowy deuter napęczniał, aż trzeszczały paski. Nie miałem pojęcia, jak się z tym wszystkim zabiorę, spróbowałem nawet założyć mały plecak przed sobą na piersiach, ale szybko uznałem, że to bez sensu. Wyglądałem jak gruszka. Gdybym się zsunął ze skały, to potoczyłbym się w dół jak okrągła bańka. O hamowaniu czymkolwiek nie byłoby mowy. Poprosiłem Karola, żeby przywiązał mi mały plecak z tyłu do deutera. Gdy skończył, stałem przez chwilę nieruchomo. Nawet kroku nie mogłem zrobić, zanim nie przyzwyczaiłem się do ciężaru wbijającego mnie w  podłoże. O czekanie mogłem zapomnieć, przy najmniejszym kroku przechylało mną i wolałem wziąć kijki, którymi mógłbym się podeprzeć. Nie czekając na Karola, ruszyłem do wyjścia.
        – A  co ty tu robisz? – zawołałem, gdy zobaczyłem Adama leżącego przy barierce blokującej wejście na lodowiec.
        Wyglądał tak groteskowo i zabawnie, że chciało mi się śmiać. Leżał na plecach jak wielki żuk i nie mógł się odwrócić. Szarpał się, odpychał nogami i tylko przetaczał się przez plecak pod sobą.
        – Ślisko – wysyczał wściekle. Coś mruczał jeszcze pod nosem, próbując wstać i utrzymać równowagę.
        Wyjście z wykutej groty rozjaśniało słońcem. Zapowiadał się przyjemny dzień. Zrobiło się gorąco i gdyby nie śnieg, nic nie wskazywałoby na to, że weszliśmy na lodowiec.
        Ścieżka skręcała w lewo i opadała stromo w dół. Udeptany śnieg prowadził cienką nitką ostrą granią. Z ledwością mieściły



ALPY NA WARIATA 17




się na niej dwie stopy. Po obu stronach załamywało się urwiste zbocze. Pusta przestrzeń zapierała dech w piersiach i sprawiała, że serce waliło jak oszalałe. Z trudem stawiałem stopy, starając się je zmieścić w  wydeptanych głęboko śladach. Ciężar na plecach kołysał mną i chwiał przy każdym kroku. Próbowałem opierać się na kijkach, ale wbijały się głęboko bez oporu w miękki puch.
        W połowie drogi na grani stanąłem tak niefortunnie, że zawadziłem rakiem o stuptuty. Gruby materiał odstawał od nogawek, tworząc szerokie bulwy, i któryś z zębów wbił się w niego, blokując ruchy. Szarpnąłem mocniej nogą i straciłem równowagę. Oczami wyobraźni już widziałem, jak spadam. Kątem oka dostrzegałem ogrom przestrzeni, Chamonix dwa kilometry niżej i  pionowe ściany skał. Świat zawirował. Rak wbił się na tyle mocno, że zablokował nogę w momencie, gdy pochylałem się do przodu. Nie mogłem wyszarpnąć stopy, aby postawić ją przed sobą. Wiedziałem, że upadnę, czułem bezsilność i miałem tylko nadzieję, że chłopacy związani liną wychwycą mój lot. Ugiąłem kolana, a balast na plecach wbił mnie w śnieg. Jęknąłem z bólu, gdy przygniotłem zablokowaną stopę. Wykręciła się nienaturalnie, gdy upadłem na nią całym swoim ciężarem. Przechyliłem się i runąłem do przodu.
        Wciąż byłem na grani. Oddychałem ciężko i  trząsłem się z przerażenia. Próbowałem wstać. Podparłem się kijkami, ale te osunęły się, zrzucając w dół grube okruchy zmarzniętego śniegu. Podłoże po bokach było zbyt miękkie i strome. Wbiłem kijki w ścieżkę przed sobą, oparłem się na nich i uklęknąłem. Plecak zatrzeszczał, przesunął się, zachwiał mną do przodu. Jego ciężar przechylił mnie w prawą i zaraz w lewą stronę. Czułem na sobie





W słońcu nie było tak zimno. Karol prezentuje swoje futerko Zdjęcie Dariusz Kujawski



wzrok wszystkich z Aiguille du Midi, jakby czekali, co się zaraz stanie.
        – Pomóc ci?! – zawołał Adam. Ledwie mógł mówić ze zdenerwowania. Stał kilka metrów za mną, ale miałem wrażenie, że słyszałem jego przyśpieszony oddech.
        – Nie, nie podchodź, asekuruj mnie tylko, gdyby… – Nie dokończyłem. Wiedziałem, że tam stoi i czeka.
        Postawiłem lewą stopę na ścieżce i mocno opierając się na kijkach, próbowałem wstać. Poczułem, jak ciężar plecaka popycha mnie do przodu. Chwyciłem niżej kijki, ścisnąłem mocno rękojeści, aż zatrzeszczały, i  się wyprostowałem. Stanąłem na wykręconej stopie i  z  bólu zacisnąłem zęby. Mocno ściśnięta butem kostka pulsowała.
        Cała sytuacja wydała się tak niedorzeczna, że aż mnie rozbawiła. Już po postawieniu pierwszych kroków miałem zakończyć swoją wyprawę!



 




Ledwo zdołałem wyjść z kolejki i od razu kontuzja. W najgorszych snach sobie tego nie wyobrażałem. Skręcenie kostki zaraz przy wyjściu było tak niemożliwe, że aż śmieszne. To się nie zdarza, nie przytrafia normalnym ludziom. Ostatnio pech mnie prześladował, ale przecież nie istnieje coś takiego. Nie istnieje, ale co z tego, skoro trafiło mnie teraz takie licho. Przepełniała mnie złość na cały świat i na siebie samego. Dotąd wypierałem, że nie istnieje przeznaczenie, że wszystko zależy ode mnie, że to ja kreuję swoją przyszłość. Zacisnąłem mocniej zęby, nie czułem bólu, tylko wypełniającą mnie wściekłość.
        – Możemy iść! – zawołałem i powoli ruszyłem. Każdy krok powodował ostre kłucia, które po chwili minęły. Nie myślałem o niczym innym, jak tylko o tym, żeby szeroko stawiać stopy, żeby znowu nie zawadzić rakami o stuptuty.
        Na lodowcu stały tylko cztery namioty. Widocznie informacja, że nie wolno biwakować, zadziałała, bo zazwyczaj powstawało tu małe miasteczko. Zrzuciłem plecak i usiadłem na nim, nie miałem zamiaru iść dalej. Płaskie miejsce wydawało się doskonałe na założenie obozu. Idealnie gładka powierzchnia lodowca rozciągała się kilkaset metrów w  każdą stronę. Była równa i  opadała nieznacznie w  kierunku wschodnim. Nie dostrzegałem żadnych pęknięć czy szczelin, chociaż pamiętałem biwak z zeszłego roku i wiedziałem, że są tu co najmniej dwie długie ukryte szczeliny. Śnieg lśnił w promieniach słońca czystą bielą, jakby spadł ostatniej nocy. Mimo znacznej wysokości i wszechobecnego lodu robiło się coraz cieplej.
        Rozsunąłem delikatnie sznurowanie buta na zbolałej stopie i zdjąłem go powoli, jakby z obawą, co zobaczę.
        – Wszystko w porządku? – spytał Karol. Siedział obok i przypatrywał się od dłuższego czasu temu, co robię.



20 ALPY NA WARIATA




        Zsunąłem skarpetę i rozmasowałem stopę.
        – Chyba tak – odpowiedziałem. Nie byłem jednak pewien. Nie miałem żadnego wylewu, na skórze wokół kostki nie zauważyłem sinych odbarwień, chociaż całe to miejsce wydawało się opuchnięte. Próbowałem wstać i syknąłem z bólu, gdy ostry prąd przeszył mnie aż do czubka głowy. – Jednak jest coś nie tak.
        Karol patrzył na mnie z grymasem, jakby chciał coś dodać. Już nawet otworzył usta, aby spytać, ale urwał w  pół słowa. Dotknąłem stopy i poruszyłem nią delikatnie. Nie było najgorzej. Bolało, ale dało się wytrzymać. Uciskałem palcami okolice kostki i upewniłem się, że nie ma jakiegoś złamania. Pojęcia nie miałem, co robić.
        – Boli, ale chyba nic groźnego. Mam nadzieję, że to nie skręcenie – dodałem.
        Karol sięgnął do plecaka i po chwili grzebania w jego czeluściach wyciągnął bandaż.
        – Masz! – zawołał, rzucając zwinięty pakunek wprost w moje ręce.
        Owinąłem równo stopę i szybko naciągnąłem skarpetę.
        Siedzieliśmy na plecakach już dobre pół godziny, korzystając ze słońca, jakbyśmy przyjechali na plażę. Pogoda tak nas rozleniwiła, że nawet nikt nie zareagował, gdy zaproponowałem porterówkę. Zawsze znajdowałem amatora nalewki mojej roboty, ale nie tym razem. Nawet gadać się nie chciało.
        Z zupełnej ciszy, jak z marazmu, wytrącił nas dźwięk przypominający kruszenie śniegu. Po chwili powtórzył się i  zaraz ponownie. Wyraźnie słyszałem, jakby wielkie bryły śniegu z trzaskiem ocierały się o  siebie, jakby lód trzeszczał i zgrzytał. Podniosłem głowę, ale wszystko ucichło. Rozejrzałem się,



ALPY NA WARIATA 21




czy przypadkiem coś nie pęka pod nami, ale nic się nie działo. Z uwagą patrzyłem na delikatnie pofałdowaną warstwę śniegu wokół nas, czy przypadkiem się nie zapada, nie kruszy i  nie otwiera szczelina lodowca. Ponownie coś zachrobotało, tuż po mojej lewej stronie, jakby spod śniegu, dokładnie w  miejscu, gdzie odpoczywał Adam. Spojrzałem w jego kierunku i zamarłem. Leżał nieruchomo na swoim plecaku, głowę miał odchyloną lekko do tyłu, a na twarzy ciemne gogle narciarskie. Westchnął, wypuszczając z siebie powietrze, po czym wziął głęboki oddech, a dźwięk z ust tak zawibrował, jakby zatrzeszczały zgniatane bryły śniegu. Adam najzwyczajniej spał w najlepsze i chrapał, a jego głos niósł się w zupełnej ciszy!
        Późnym popołudniem rozbiliśmy dwa namioty. Niewiele pomagałem i chłopacy musieli sami wszystko przygotować. Większość czasu przesiedziałem, przykładając lód do stopy. Kostka bolała i miałem nawet problem, żeby przejść kilka kroków za potrzebą. O kolejnych dniach wolałem teraz nie myśleć i nic konkretnego nie planowałem. Gdy tylko słońce schowało się za szczytami, zrobiło się zimno. Cień pokrył cały lodowiec, a temperatura spadła na tyle, że miękki dotąd śnieg stwardniał pod cienką warstwą świeżego lodu. Zebraliśmy porozrzucane rzeczy i poszliśmy spać.
        Kolejny dzień wstał pogodnie. Otworzyłem duszny namiot i wpuściłem trochę zimna. Słońce było już wysoko, ale mroźne powietrze wciąż osiadało na wszystkim dookoła, pokrywając cały nasz sprzęt igiełkami szronu. Lina, taśmy i  część karabinków, która wysunęła się spod tropiku, miały biały nalot. Wszystko, co pozostało na zewnątrz, było zmrożone. Dookoła panowała cisza. Kolejka na Aiguille du Midi jeszcze nie kursowała i nikt nowy nie pojawił się na lodowcu. Wszechobecna biel zdominowała



22 ALPY NA WARIATA




cały krajobraz, jedynie w  oddali piętrzyły się gołe skały, surowym kontrastem zaznaczając swoją obecność. Wznosiły się ostro, błyszcząc w odblaskach porannego słońca. Gęstym grzebieniem szarpały horyzont, układając się rzędami, nachodząc na siebie i wznosząc, jakby jedna chciała przewyższyć drugą. Te, co stały bliżej, wydawały się tak blisko, że od razu chciałem iść w ich kierunku. Szaleńczo kusiły i przyciągały do siebie.
        Wygrzebałem się ze śpiwora i sprawdziłem stopę. Spuchła, ale nie wyglądała najgorzej. Skóra nie miała przebarwień, jedynie blade ślady po bandażu. Przy poruszaniu bolało, zwłaszcza gdy skręcałem stopę do wewnątrz, ale już nie tak mocno jak wczoraj. Zmieniłem bandaż, mocno zawiązałem buty i wyszedłem z namiotu.
        Adam już czekał na zewnątrz. Zawsze wcześnie wstawał, nie budząc nikogo. Zazwyczaj siedział przy namiocie lub spacerował po okolicy. Tym razem zbierał świeży śnieg i z pasją upychał go w menażkę. Jedną kuchenkę już rozpalił i syczała na niej roztopiona ze śniegu woda. Drugą dopiero przygotowywał.
        – Co dzisiaj robimy? – spytał, przelewając wodę do termosu. Nie przerywał sobie, zakręcił termos i  znowu zaczął upychać świeżo przyniesiony śnieg do menażki. Postawił ją na kuchence i zerknął na mnie.
        –  Na dzisiaj zaplanowałem cztero-, może pięciogodzinny trening w skałach. Chcę wejść na Aiguille du Midi, ale skalną granią – powiedziałem.
        Adam spojrzał na pionowe skały w kierunku stacji kolejki.
        – Damy radę? – spytał z nutą obawy w głosie.
        Ściana Aiguille od strony lodowca wznosiła się pionowo. Kruche, poryte bruzdami kolumny nieomal odstraszały.Wydawy



ALPY NA WARIATA 23




się nachylać w naszym kierunku, jakby za chwilę miały oderwać się pod swoim ciężarem i runąć w dół. Skała sypała się, tworząc u podnóża zwalisko świeżego gruzu. Poprzedniego dnia obserwowaliśmy, jak kilka osób wspinało się jedną z iglic aż do wysokości kolejki. Trzask odrywanych głazów i rumor sypiący się w dół rozlegały się co chwilę.
        –  Od strony schroniska Cosmiques³ jest jakieś łatwiejsze przejście – oznajmiłem, rzucając spojrzenie w kierunku opadającej grani.
        Adam zerknął na mnie podejrzliwie.
        – Spokojnie, gdzieś czytałemo tej drodze,skala trudności nie jest większa niż cztery, damy radę. – Uprzedziłem jego pytania, chociaż pojęcia nie miałem, którędy prowadzi przejście. – Ona kończy się na jednym z tarasów budynków kolejki – dodałem, mając nadzieję, że ten szczegół sprawi, że będę bardziej wiarygodny.
        W tym czasie z namiotu wychylił się Karol. Zawołał na powitanie i zachichotał. Jego nastrój tak się nam udzielił, że śmialiśmy się, nie wiedząc z czego. W drugim namiocie usłyszałem poruszenie. Chwilę później wstał również Michał i wychyliwszy się z rozsuniętego tropiku, spytał o śniadanie.
        – Młody pójdzie z nami? – zwróciłem się do Adama, który właśnie wyciągał jakieś mięsne puszki i rozpieczętował wojskową rację żywnościową.


³      Cosmiques Hut – schronisko znajdujące się na wysokości 3613 m w pobliżu Aiguille du Midi. Pierwotnie wybudowane jako ośrodek badania promieniowania kosmicznego w  1930 roku pod kierownictwem francuskiego fizyka Louisa Le Prince-Ringueta. W  schronisku jest restauracja, zadbany węzeł sanitarny i 148 miejsc do spania. Można się do niego dostać z kolejki Aiguille du Midi przez lodowiec Col du Midi, https://www.chamonet.com/accommodation/huts/cosmiques-refuge-aiguille-du-midi [dostęp: 20.09.2018].





W skałach między schroniskiem Cosmiques a Aiguille du Midi. Dalej nie dało się iść – za krótka lina do zjazdu. Zdjęcie Adam Szałanda


Karol na asekuracji. Wejście granią Cosmiques w kierunku Aiguille du Midi Zdjęcie Adam Szałanda





 




        Michał nigdy nie chodził z nami w góry i nie miałem pojęcia, na co go stać. Jego młody wiek pozwalał przypuszczać, że podoła, ale w akcji nigdy go nie widziałem.
        – Oczywiście, że pójdzie, da sobie radę.
        Młody był w  klasie maturalnej. Nie wyróżniał się niczym specjalnym na tle przeciętnych chłopaków w  jego wieku. No może tym, że nosił długie, aż do pleców, włosy. Wyglądał na silnego i zakładałem, że przygotował się kondycyjnie do tego wyjazdu. Oczywiście miałem pewne obawy co do jego umiejętności. Ze sprzętem wspinaczkowym nie miał do czynienia, a to nie była pora na szkolenie. Starałem się myśleć pozytywnie. Adam był rozsądny i wiedział, co robi.
        Zaraz po skromnym śniadaniu związani liną poszliśmy przez lodowiec w  kierunku schroniska Cosmiques. Namioty na lodowcu zostawiliśmy rozstawione. Były pewne obawy, że przyjdą strażnicy i zabiorą cały sprzęt, ale nikt z nas się nie wygłupiał, żeby teraz wszystko pakować i chować gdzieś w  śniegu. Oprócz naszych dwóch namiotów stały tam jeszcze cztery inne i miałem nadzieję, że nikt nie będzie tu ściągał armii tragarzy, by je wszystkie zabrać do doliny.
        Wydeptana ścieżka poprowadziła łagodnie w stronę schroniska Cosmiques. Omijała strome zbocze, na którym stało, i kierowała się dalej, aż do skraju urwiska z przepięknym widokiem na dolinę Chamonix. Do pokonania był jeszcze niewielki trawers kończący się łagodnym podejściem na małą półkę. Ledwie widoczny ślad wznosił się stromo i znikał serpentyną wśród głazów. Ze skał wystawały zakotwione fragmenty stali i pozostałości po wyciągach linowych oraz starych konstrukcjach budowlanych.



26 ALPY NA WARIATA




        Skręciliśmy w prawo na skalne bloki. Pionowe kolumny kruszyły się i sypały w dół przy każdym kroku. Szczeliny wypełniały się drobnymi okruchami skały i pyłem. Chwyty były tak niepewne i zabrudzone, że najpierw trzeba było zgarnąć z nich drobny żwir i jeszcze sprawdzić, czy nie odpadną pod obciążeniem, zanim ruszyło się wyżej.
        O tak wczesnej porze nikogo na szlaku nie było. Lodowiec opustoszał, a uśpione schronisko dopiero się budziło. Droga nie wydawała się trudna, żadna wspinaczka, po prostu strome podejście. Należało iść w górę i tyle. Schowałem do plecaka raki i ruszyłem jako pierwszy. Tuż za mną poszedł Karol, a za nim Michał z Adamem.
        Minąłem kilka wystających głazów, kolejne spękania skalne i wspiąłem się na następną półkę. Chłopaki były jeszcze na dole. Czekając na nich, wyjąłem kamerę. Z tego miejsca doskonale widziałemChamonix. Pogoda dopisywała. Miasto i wszystko dookoła skąpane było w słońcu. Dolina jaśniała tęczą kolorów. Zieleń lasów mieszała się z szarymi odcieniami skał, migocąc w promieniach, a pośrodku kolorowe dachy domów dodawały uroku. Wyżej białe czapy śniegu pokrywały wierzchołki poszarpanych grani, dotykając błękitu nieba. Góry rysowały się przepięknie ostrymi barwami.
        Na szlak tuż pod nami weszło dwóch wspinaczy. Szybko wyprzedzili chłopaków i chwilę później pewnym krokiem minęli mnie, kierując się na ostre iglice. Usłyszałem francuskie słowa oraz krótkie komendy prowadzącego. Tak szybko pokonywali wysokość, że aż zazdrościłem. Przewodnik nie asekurował klasycznie. Na trudniejszych odcinkach wciskał linę w  pęknięcia lub zaczepiał ją o wystającą krawędź skały i czekał na swojego klienta. Większość drogi prowadził na asekuracji lotnej, trzymając w ręku kilka luźnych oplotów liny.





W skałach między schroniskiem Cosmiques a Aiguille du Midi. Miło jest pozować Zdjęcie Adam Szałanda


Wklejone w skały budynki kolejki Aiguille du Midi Zdjęcie Dariusz Kujawski





 




        Chłopacy na dole wyjęli linę. Karol przywiązał Michała i zaczął go asekurować. Wspinanie szło tak niezdarnie, że sytuacja zaczynała mnie irytować. Michał miał problemy ze sprawnym poruszaniem się na stromych skałach. Dość wyraźnie ujawnił się u niego brak doświadczenia wspinaczkowego. Szedł niepewnie i bardzo powoli, stawiając każdy krok po długim namyśle. Lęk wysokości paraliżował jego ruchy. Pod instruktarzem ojca wpełzał jednak ufnie coraz wyżej. Chwytał się wystających krawędzi skał i podciągał do pęknięć i rys, na których mógłby się oprzeć.
        – Jak wam idzie?! – zawołałem z góry. Od dłuższego czasu obserwowałem całą wędrówkę. Niecierpliwiłem się.
        – W porządku. – Adam pomachał do mnie i przystanął obok syna, pokazując mu drogę w skałach.
        Spojrzałem ponad krawędzie skał wysoko nad sobą. Przewodnik przeciskał się właśnie niewielką szczeliną, później stromym trawersem skierował się w prawą stronę i schował się za ostrym załamaniem skały. Za nim pewnym krokiem przez krawędź przeszedł drugi Francuz i również usunął mi się z pola widzenia.
        – Pójdę do przodu i zobaczę, gdzie prowadzi ścieżka. Jak oni mi teraz znikną, to sami będziemy musieli jej szukać.
        Stojący najbliżej Karol kiwnął głową. Rozumieliśmy się bez słów.
        –  Zostawię ci po drodze punkty asekuracyjne, to będziesz miał w co wpinać linę.
        Jeszcze raz spojrzał w  moim kierunku, a  ja wskazałem na kolorowe taśmy przerzucone przez moje ramię. Zdjąłem jedną z nich, przewiesiłem przez niewielki występ skalny i wpiąłem ekspres. Szybko przeszedłem szeroką szczeliną, wspomagając



ALPY NA WARIATA 29




się czekanem, i stromym trawersem podążyłem za Francuzami. Zniknęli już z widoku, ale pamiętałem miejsce, w którym przechodzili na drugą stronę grani.
        Za trawersem miałem do przejścia kilka nieomal pionowych gładkich płyt. Ogromne kolumny wydawały się przyklejone do stromego zbocza. Próbowałem je okrążyć, ale kończyły się ostrą krawędzią, opadającą aż do podstawy góry. Umieściłem czekan wysoko w niewielkim pęknięciu i się podciągnąłem. Przytrzymałem się na wąskiej rysie, wsuwając w nią dłoń, i zaczepiłem czekanem nad głową o krawędź kolejnego skalnego bloku. Ponownie się podciągnąłem, ale tym razem wymagało to znacznie więcej wysiłku. Nie miałem się na czym wesprzeć i ślizgałem się po powierzchni gładkiej płyty. Podparłem się na łokciach, a  stopami próbowałem stanąć w taki sposób, by zwiększyć tarcie o skałę. Gdy w końcu pokonałem pionową płytę, zauważyłem, że za bardzo odbiłem w prawą stronę, a tuż obok było łatwiejsze wejście. Założyłem przy nim punkt asekuracyjny i ruszyłem na grań.
        Gdy tylko wychyliłem głowę zza skalnego muru, szarpnął mną nagły powiew wiatru. Targnął z taką siłą, że zachwiałem się zaskoczony. Chwyciłem mocno krawędź skały i rozejrzałem się za Francuzami. Byłem zupełnie sam. Przewodnik ze swoim podopiecznym już dawno tędy przeszedł i zniknął gdzieś wśród skał. Nie dostrzegałem tu żadnej ścieżki lub jakiegokolwiek oznaczenia szlaku, niczego, co by ją chociaż przypominało. Chłopaków w dole też już od dłuższego czasu nie widziałem. Zawołałem raz czy drugi, ale nikt nie odpowiadał. Wspinali się gdzieś nisko, ale wielkie bloki skalne przysłaniały podstawę góry.
        Usiadłem na niewielkiej półce i czekałem. Wiatr smagał mnie szorstko i zrobiło się zimno. Spojrzałem na iglicę kolejki linowej



30 ALPY NA WARIATA




na Aiguille i w tym kierunku postanowiłem się udać. Zsunąłem się ostrożnie z krawędzi skały i jeszcze niżej do wąskiej szczeliny. Aby iść dalej, musiałem zejść kilkanaście metrów, podążyć szerokim kuluarem i dalej ponownie się wspinać.
        Zszedłem ze skalnego bloku na sypiące się zbocze. Skruszona skała zachrobotała i poczułem, jak obsuwa się pod moim ciężarem. Drobne kamienie opadały całą szerokością kuluaru oraz wąską rynną i wylądowały wprost na lodowcu. Nogi grzęzły mi w  piachu, powodując lawinę skalnego pyłu. Szybko przebiegłem na drugą stronę i wdrapałem się na litą skałę. Dopiero tu poczułem się bezpiecznie. Przeskoczyłem na stabilny blok i wyżej, na kolejny.
        Zawołałem Karola, ale odpowiedziało mi tylko echo, po chwili ponownie krzyknąłem, tym razem na Adama, ale i teraz nikt się nie odezwał. Odczekałem jeszcze moment i znowu zacząłem przyzywać chłopaków. W końcu zniecierpliwiony wstałem i  ruszyłem z  powrotem przez kuluar spadającego gruzu. Przeszedłem grań, wspiąłem się wyżej, ale kompanów nigdzie nie było. Wróciłem na drogę, gdzie uprzednio przechodziłem, i zszedłem jeszcze niżej. Zawołałem Karola i w końcu usłyszałem jego odpowiedź, ale nie widziałem, skąd dochodzi.
        – Gdzie jesteś?
        – Tutaj! – Usłyszałem w odpowiedzi. Nic mi to nie mówiło. Tutaj było wszędzie.
        Wpatrywałem się w skały poniżej i przeszedłem na kolejny blok. Byli tam. Mijali właśnie strome płyty. Karol stał przymocowany do mojego punku asekuracyjnego i ubezpieczał Michała. Adam siedział już wyżej i wydawał synowi komendy, gdzie ma się trzymać i którędy iść. Dał mi znak, że wszystko w porządku.



ALPY NA WARIATA 31




        Słońce już dawno osiągnęło zenit, rozświetlając wszystko dookoła jaskrawym blaskiem, który raził w oczy. Z miejsca, gdzie stałem, doskonale widziałem śnieżną czapę szczytu Mont Blanc. Górował nad innymi. Swoim kształtem wyróżniał się na tle strzelistych iglic. Wyglądał majestatycznie. Przez chwilę otaczała go mgła, która oderwała się podmuchem wiatru i rozmyła w nicości. Śnieżna powierzchnia błyszczała jaskrawo. Wciąż nie mogłem się napatrzeć. Udzielił mi się nastrój spokoju i szczęścia. Trwałem w bezruchu, a do głowy przychodziły mi same ciepłe myśli. Wspomniałem mieszkanie w Warszawie. Tak małe, że z ledwością upychałem po kątach sprzęt wspinaczkowy. Moje małe miejsce na ziemi, gdzie czułem się bezpieczny… I oczywiście wspomniałem Kasię. Zawsze z niecierpliwością czekała na mnie, gdy wracałem z gór, i nieustannie mnie wspierała. Teraz też przy mnie była, w moich myślach, tu przy Mont Blanc. Czułem się szczęśliwy, ciepło rozgrzewało mnie od wewnątrz.
        Karol z Adamem podeszli bliżej, ale Michał zostawał w tyle. Po chwili wszyscy weszli na wąską półkę i usiedli obok mnie. Już wiedziałem, że tego dnia nie popędzimy. Trochę nawet byłem zły, że wspinanie idzie tak wolno, ale z drugiej strony nie musieliśmy się nigdzie śpieszyć. To miało być nasze rozchodzenie w  górach. Chwilę rozmawialiśmy. O  niczym specjalnym, głównie jak dalej iść i co będziemy jeszcze tego wieczoru robić. Michał niewiele mówił, spoważniał i  nie bawiły go już żarty Karola. Był zmęczony i niechętnie patrzył w górę, gdzie prowadziła droga. Karol za to nie mógł się już doczekać, aby iść dalej. Robiło się zimno i ruszyłem pierwszy, ale już bez pośpiechu. Przeszliśmy przez ostrą grań i  później przez kuluar. Gdy wchodziliśmy na skały po drugiej stronie, wyprzedził nas kolejny przewodnik ze swoją klientką. Padło krótkie bonjour i mężczyzna z młodą kobietą sprawnie wspięli się wyżej. Przeszli krótkim trawersem i minęli ostrą krawędź pionowej skały.





do góry

Wykonane przez Onisoft.pl

2017 Wszelkie prawa zastrzeżone oceanksiazek.pl

Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl