Kategorie blog
Floss
Floss





















Trzeba czasami rozdrapywać rany,
aby nie zabliźniły się tkanką podłości.

Stefan Żeromski



        Miasto dusiło się pod naporem słonecznego żaru. Suchy wiatr pchał tumany kurzu, obdzierając liście z żółknących drzew. Wszystko, co żyło, pragnęło pokryć się rzęsistymi kroplami wody, jednak deszcz nie nadchodził, ale zbierało się na potężną wrześniową burzę.
        W ostatnich dniach sierpnia Gdynia była wyludniona, straciła gwarną, letniskową urodę. Wydawać by się mogło, że życie płynie bez większych zmian, ale z plaży w ciągu krótkiego czasu zniknęli letnicy, a na ulicach pojawili się młodzi, uśmiechnięci chłopcy w zielonych wojskowych mundurach. Przy Świętojańskiej lodziarka wychyliła się z białej budki i zachęcała przechodniów, by kupowali lody w ten upalny, słoneczny dzień. Irena z uśmiechem na ustach pozdrowiła panią Weter i przyspieszyła kroku.
        Pomór jakiś – myślała. Przed kilkoma dniami na placu Kaszubskim śpiewał Jan Kiepura. Koncert znanego i uwielbianego artysty przyciągnął wielu zarówno wypoczywających, jak i stałych mieszkańców miasta.


5




Każdy skrawek ziemi dookoła estrady był wypełniony wielbicielami, a teraz na ulicach, w kawiarniach, na nadmorskim deptaku już nie widać wystrojonych kobiet, rozprawiających o polityce mężczyzn, zmęczonych niań, biegających za rozbawionymi, roześmianymi dziećmi. A to jeszcze nie koniec wakacji. Irena na nic nie zważała, pospiesznie szła szerokim chodnikiem, by po chwili wejść do parku. Kilka lat temu w tym miejscu była łąka, rosły chabry, kaczeńce, stokrotki i łubin, a ona siedziała na kocu i wpatrywała się w morze. Teraz czując przyspieszone bicie serca, wchodziła na wyłożoną łupanymi kamieniami drogę prowadzącą w stronę Kamiennej Góry. Od kiedy pokochała Marka, jej oczy błyszczały. Czasami tylko było jej żal męża, jednak nie miała siły walczyć z uczuciem, które wbrew jej woli narodziło się w styczniu trzydziestego dziewiątego roku.
        Czy to była miłość, czy tylko namiętność, nie próbowała tego określić. Na widok mężczyzny w marynarskim mundurze ogarniało ją szaleństwo. Już nie była przykładną, posłuszną żoną. Po raz drugi rozkwitła, po raz pierwszy poznała smak miłości i wróciła do niej młodość. Stała się kobietą pełną wdzięku, osobą, która pogrążyła się w zakazanym afekcie. Takiego uczucia wcześniej nie zaznała, najważniejszy dla niej stał się Marek. Dla niego była gotowa zrobić wszystko. Ciemną nocą, kiedy leżała odwrócona plecami od męża, w myślach powtarzała: Kocham go. Kocham. Dlaczego jestem tak zniewolona i nieszczęśliwa?!
        Za wcześnie poślubiła Konrada. Była jeszcze dzieckiem. Miała siedemnaście lat, gdy urodziła pierwszego syna. Po dwunastu miesiącach na świat przyszedł Staś. Teraz kochała innego mężczyznę jak nigdy nikogo wcześniej, choć obok byli mąż i chłopcy. Dwa lata temu Julian ukończył szkołę średnią i studiował na wydziale budowy maszyn Politechniki Warszawskiej.


6




Staś w ubiegłym roku zdał maturę w gimnazjum numer osiemset trzy. Spełniły się jego marzenia. Po wakacjach stanął przed komisją wojskową i został skierowany na roczny kurs podchorążych rezerwy w Grudziądzu. Miesiąc temu wrócił do Gdyni. Jedną noc spędził w domu, a teraz służy w Drugim Morskim Batalionie Strzelców. W ubiegłym tygodniu przynaglona niezrozumiałą tęsknotą odwiedziła syna w placówce. Z daleka widziała graniczne budynki łączące Gdynię z Sopotem i chłopców kopiących okopy, a kilkanaście metrów dalej wbetonowane głęboko w ziemię sterczące ukośnie zapory przeciwczołgowe. Taki widok zaniepokoił ją, stała przygnębiona, gdy podszedł do niej porucznik. Po krótkiej rozmowie poprosił stanowczo, by szybko opuściła teren wojskowy. W odpowiedzi rozpłakała się i pomachała w stronę spoconych, młodych mężczyzn patrzących w jej stronę. W tej grupie zobaczyła syna.
        Co jej jeszcze przyniesie w darze los, zastanawiała się, idąc na spotkanie z kapitanem. Kim tak naprawdę jest Marek? Mężczyzną, którego jeszcze tak niedawno nie znała. Wiedziała o nim niewiele. Zapraszani przez Konrada goście w sobotnie popołudnia meldowali się w ich domu i zostawali na kolację. W prowadzonych nudnych rozmowach najczęściej wspominali zasługi w wojsku pruskim, austriackim, rosyjskim, a ich powtarzające się tyrady zdawały się mało przystawać zarówno do obecnych czasów, jak i do ich obecnej fizjonomii.
        – Poznać gości po cholewach – mawiała czasami o nich ironicznie zmęczona Tosia, podając posiłek. Irena przyglądała się lśniącym oficerkom, wystającym brzuchom, szerokim zadkom odzianym w bryczesy. Czasami, żartując, objaśniała służącej, że to zasłużeni wojskowi, podkomendni Marszałka, udający kapitanów, poruczników, podpułkowników. – Pani gospodyni, po co te 


7




bajania – zrzędziła w odpowiedzi spocona służąca. – Widać, że chłopy obrotne i żony mają do niczego, a paniny dom traktują jak darmowy przydrożny zajazd!
        Po Nowym Roku po raz pierwszy odwiedził ich Marek. Ukrywała się wówczas w małym pokoju za uchylonymi drzwiami i jak pensjonarka, z wypiekami na twarzy wpatrywała się w przystojnego mężczyznę. W gabinecie Konrada prowadzili ożywioną rozmowę, siedzieli naprzeciw przy okrągłym stole. Zawsze poruszali ten sam temat. Gdynia i port. Port i miasto. Kiedyś usłyszała, jak Marek Towarek opowiada o swojej rodzinie.
        – Dziadek to powstaniec z sześćdziesiątego trzeciego roku. Za udział w walce o niepodległość kraju został zesłany na Syberię. Babka Czesława bardzo kochała męża i śladem wielu kobiet, nie zastanawiając się długo, poszła za nim w nieznany świat. W małej osadzie, na końcu świata, urodził się mój ojciec. Po upływie terminu wyroku skazującego rodzina nie miała do czego wracać w kraju, ponieważ majątek przejęli Rosjanie, a Polski już nie było. Dziadkowie nie chcieli pozostać na dalekiej północy. Z małym dzieckiem, moim ojcem, po różnych kolejach losu osiedlili się w Sankt Petersburgu. Tam wychowali i wykształcili syna, choć nie było łatwo. Babcia zajmowała się domem, dziadek pracował w Stoczni Bałtyckiej. W tym mieście ich ukochany jedynak poślubił majętną, z rodowodem polskim, pannę, moją matkę, a po trzech latach pojawiłem się na świecie. To były spokojne czasy. Rodzicom nieźle się wiodło, żyli w dostatku. Ojciec nabył nieduży dom, ukryty w zielonym parku. Mama lubiła zapraszać gości, przepięknie śpiewała, a ja słuchałem opowieści ojców i dziadków o kraju, którego nie było na mapie. Dorastałem, mama obsypywała mnie szczodrze miłością, ojciec wdrażał do pracy, a ja traktowałem to jak zabawę.


8




Pamiętam dobrze, miałem dziewięć lat, gdy w naszym domu zamieszkał młody Szwed. Wystarczyły trzy zimy a biegle mówiłem jego językiem. Gdy ojciec dowiedział się o tym osiągnięciu, kupił gruby zeszyt i nakazał podwładnemu Rafałowi, by zaznajomił mnie ze szwedzką pisownią. Byłem zdolny. Bez wysiłku ukończyłem gimnazjum, szkołę średnią i wyższe studia. Zacząłem służyć tak jak ojciec we Flocie Bałtyckiej, a tymczasem wielkimi krokami zbliżała się rewolucja w Rosji. Dwa przewroty polityczne, w lutym i październiku siedemnastego roku, pokrzyżowały niejedne rodzinne plany. Wybuchła wojna. Rodzice nie chcieli zostać w Sankt Petersburgu, sprzedali dom i wyjechali do Baranowicz. Zamieszkali u dalekiej kuzynki, a ja podjąłem trudną i stanowczą decyzję. Uzyskałem zwolnienie z marynarki rosyjskiej i za namową starszego kolegi znalazłem się w Warszawie. Powrót był nielegalny. Pojawiło się wiele kłopotów. Tak to się działo.


* * *

        Kapitan Marek Towarek stał przy popiersiu Henryka Sienkiewicza na Kamiennej Górze. Był to mężczyzna sprężysty, niewysokiego wzrostu, silnej budowy ciała. Miał szare oczy, mocno opaloną, miłą twarz. Kiedy się uśmiechał, pokazywał równe, białe zęby. W lipcu skończył czterdzieści osiem lat, a wyglądał dużo młodziej. Po raz pierwszy Irena zobaczyła kapitana w Hotelu Polskim, w drugą sobotę stycznia na balu karnawałowym, i od razu obdarzyła mężczyznę niezrozumiałą sympatią. Rozbawiona i rozluźniona wcześniej wypitym winem rozmawiała z nim swobodnie, a on traktował ją jak osobę, dobrze znaną od dawna. Po północy tańczyła tylko z Markiem. Czasami zerkała w stronę męża. Zmęczony Konrad od godziny 


9




drzemał oparty o stolik, a gdy się na chwilę budził, mruczał jak stary kocur, któremu pod nosem obgryzają smakowity, tłusty kąsek słoniny. Opróżniał po brzegi wypełniony przez kelnera kieliszek, opierał głowę o dłonie i szukał wzrokiem żony. Przed czwartą poprosił o ostatniego sznapsa, tym razem sam sobie nalał, i przywołał do siebie Irenę. Kapitan to zauważył, podziękował partnerce za tańce i odprowadził do męża.
        Pewnego styczniowego przedpołudnia, kiedy Konrad był w pracy, Marek zapukał do domu w Zielonych Ogrodach. Irena otworzyła drzwi. Bez słowa wyciągnęła ręce po kwiaty. Róże były piękne, białe, niemal egzotyczne i do niemożliwości doskonałe. W tamtej chwili pomyślała, że ten mężczyzna nie będzie dla niej kimś obcym, jakikolwiek jest powód jego odwiedzin.
        Teraz stał przygarbiony, odwrócony do niej tyłem, choć dobrze słyszał lekkie, kobiece kroki. Patrzył w stronę portu i morza. Gdy się odwrócił, Irena zauważyła, że jego oczy są zamglone, a twarz zmęczona. Bezwiednie przyciągnął ją do siebie i przytrzymał.
        – Najmilsza, mam zaledwie kwadrans – wyrzucił pospiesznie z siebie. – Poprosiłem o spotkanie, ponieważ w najbliższym czasie wypływamy. Nie wiem, kiedy się zobaczymy. Zapamiętaj, cokolwiek by się działo i jak długo trwało, wrócę po ciebie. Kocham i wrócę. Zapamiętaj. Przysięgam. Nie złamię tego przyrzeczenia.
        – Nigdzie nie wyjedziesz – wyszeptała po chwili spopielała. Nie była w stanie zrozumieć, co do niej mówi. Wyciągnęła dłoń i próbowała dotknąć jego twarzy. – Nie pozwolę. Niech płynie ktoś inny w ten cholerny rejs. W Gdyni jest więcej kapitanów niż stojących na kotwicy statków. – Bezwiednie zaczęła rozpinać błyszczące guziki marynarki, wtuliła się w pachnącą kochankiem koszulę.


10




Zrobiło się jej gorąco. Wewnętrzne ciepło rozpływało się po całym ciele, prawie parzyło, a skórę twarzy i szyi pokryły w jednej chwili błyszczące mokre krople. – Marku, to nie może się stać – szepnęła zszokowana i rozpłakała się jak mała dziewczynka. – Mieliśmy wyjechać z Gdyni w pierwszej połowie września. Chłopcy są dorośli, myślę, że mnie zrozumieją i wybaczą rozstanie z ich ojcem. Powiedziałam o nas Konradowi. Wiesz, jak zareagował. Roześmiał się i wykrzyczał, że jestem idiotką, nigdzie nie wyjadę i tu z nim zostanę. Miał rację, znudzony zabawiałeś się tylko. Jak mogłam wierzyć, że mnie od niego zabierzesz. Wokół jest tyle młodych, pięknych kobiet. Najlepszy okres mojego życia minął mi tak daremnie. Nie rób mi tego. Nie teraz. Nie możesz. Konrad mi nigdy tego nie wybaczy…
        Marek odsunął ją obiema rękami i popatrzył w twarz. Był spokojny i opanowany. Nie mógł wyjawić, że w najbliższych godzinach otrzymają rozkaz do natychmiastowego odejścia do Anglii.
        – Ireno, ten dzień należy już do innej rzeczywistości. Jeśli mnie kochasz, tak jak mówiłaś, jak najprędzej opuść miasto – przekonywał ze smutkiem w głosie. – Weź dolary, to spora suma pieniędzy, i klucze od mojego mieszkania w Warszawie. Zamieszkasz przy placu Trzech Krzyży, w nowo wybudowanym domu z wygodami. Możesz zaprosić Julka. Będzie bliżej uniwersytetu. Gdy wszystko się wyjaśni, wrócę do ciebie.
        – Jak mogę opuścić Gdynię i jechać bez ciebie? Co będę robić sama w nieznanym mi mieście? – Patrzyła na Marka przez łzy, czuła jego ręce i ramiona na sobie i pragnęła takiej ochrony. – Sam nie wiesz, co mi proponujesz. Byłabym tam bardzo samotna, a Julek… Julek nigdy mnie nie odwiedzi w twoim mieszkaniu. Nie masz dzieci, nie wychowywałeś chłopców i nie wiesz, jaka jest teraz młodzież.


11




Julek i Stasiu kochają Gdynię, tu na nich czeka praca i dom. I ich ukochany ojciec.
        – Julian jest dorosły, zrozumie. Nie będziesz sama, kierownictwo marynarki ewakuuje w głąb kraju rodziny. Wracaj do domu i się spakuj. Wyjedziesz z Gdyni jutro z samego rana wraz z innymi żonami. To już ustalone. Wszystkim pracownikom z trzymiesięcznym wyprzedzeniem zostały wypłacone pobory. Weź tę kopertę, znajdziesz w niej część moich oszczędności. Posłuchaj uważnie, wojna wybuchnie w najbliższych godzinach. Jestem pewny, że nasz młody kraj w pierwszym impecie runie.
        Starał się mówić tak, żeby wszystko brzmiało zwyczajnie, ale Irena cały czas nic z jego słów nie rozumiała. Twarz się jej kurczyła, zarysowana bólem, zamieniała w szlochającą maskę.
        – Marku, jak ty to sobie wyobrażasz?! Ja bez ciebie w Warszawie. Nie! – płakała. – Przed nami wrzesień, poproś o urlop, wyjedźmy razem.
        – Nic nie rozumiesz. W każdej godzinie może wybuchnąć wojna. – Łagodnie odsunął ją od siebie. – Wiesz, jaka jest powinność żołnierza w tym kraju?
        Irena wzruszyła ramionami i wyszeptała.
        – Wiem, wiem. Wiem też, jaka jest powinność kobiet w tym kraju. Boże, kolejna wojna. Dopiero to państwo wywalczyło sobie niepodległość, podniosło się z nędzy. Zbudowało piękne miasto i nowoczesny port. I kolejna ruina. Wojna. Ile już ich było? Nie, nie. Ta będzie inna od poprzedniej. Jesteśmy do niej przygotowani. Wielokrotnie słyszałam twoje rozmowy z Konradem. W porcie stoją okręty podwodne, niszczyciele, stawiacze min, trałowce. Anglia buduje nam ścigacze, Włochy wodnosamoloty. Nie, nie, Niemcy nie odważą się nas zaatakować. Europa na to nie pozwoli. Nasz kraj ma przyjaciół. Jesteśmy mocni.


12




Jesteśmy silni. Gdy szłam przez miasto, spotkałam duże grupy żołnierzy. Są ochotnicy, policja, wszyscy dołączą do wojska.
        – Brakuje tylko harcerzy i młodszych dzieci. Kobieto, nie bądź ślepa – powiedział Marek ostro i odsunął ją od siebie. – Nie zachowuj się jak rozkapryszona pensjonarka. Wojna wybuchnie. Dobrze wiesz, co dzieje się w Gdańsku i na naszej granicy.
        Irena czuła się głęboko dotknięta ostrymi słowami ukochanego. Po tym, co wspólnie przeżyli i sobie obiecali, jak Marek mógł mówić, że wypływa w długi rejs i nie wiadomo kiedy wróci. Z trudem powstrzymywała się od głośnego szlochu, ale nie potrafiła ukryć przerażenia i płynących po policzkach łez. A wojna, jeśli wybuchnie, zapewne nie potrwa długo, jest o tym święcie przekonana. Codziennie słucha radia z Warszawy, pamięta, jakie wrażenie na niej zrobiły słowa Nevilla Chamberlaina o gotowości udzielenia Polsce wsparcia w razie agresji. Piątego maja razem z sąsiadami słuchała w radiu transmitowaną z warszawskiego sejmu mowę ministra Józefa Becka. Konrad po powrocie z pracy opowiadał, że również z kierownictwem portu, w gabinecie dyrektora dyskutowali na ten temat. Inżynierowie i zarząd docenili doskonałą i zwięzłą mowę ministra. Mocne i przenikliwe słowa bez zbędnych wrzasków, podkreślające naszą siłę. Tak też o majowym wystąpieniu napisał w liście ze stolicy Julek.
        Kapitan Marek Towarek tulił stojącą obok siebie kobietę. Nigdy nie zamierzał jej skrzywdzić. Przeciwnie, pragnął uchronić ją przed ciężkimi, kpiącymi słowami męża. Rozumiał rozpacz ukochanej i jej obecną sytuację. Nieoczekiwana wiadomość o natychmiastowym wyjściu okrętów w morze pokrzyżowała i jego plany. A on tak bardzo pokochał żonę Konrada.


13




Podobnie kochał całą flotę, jeszcze tak niedawno wyśmiewaną, każdą starą krypę przymocowaną do nabrzeża w porcie i najpiękniejsze nowo wybudowane miasto, kolejną jego miłość, Gdynię.
        Kiedy człowiek odchodzi daleko i zbliża się do niewiadomego, myślał, tuląc do siebie stojącą obok kobietę, i ma świadomość, że może nie wrócić, przed jego oczami przesuwają się najważniejsze wydarzenia z życia. W tej chwili Marek zobaczył siebie sprzed kilkunastu lat i setki ludzi, których nazwiska i twarze jeszcze nie zatarł czas. I ten łaskawie przyznany przez Ligę Narodów nędzny dostęp do morza, do którego poczuł wielki szacunek. Kilkadziesiąt kilometrów piaszczystej plaży, torfowisk, pagórków, łąk i pól. Na tym skromnym polskim wybrzeżu nie było zatoczki i przystani, najmniejszego portu, w którym mogłyby schronić się statki przypływające z egzotycznych kontynentów. A jednak już w październiku 1918 roku, po zakończeniu wyniszczającej wojny w Europie, zaczęli zjeżdżać do Warszawy Polacy – nie -Polacy, oficerowie i podoficerowie służący w trzech zaborach. Pod rozkazami kontradmirała z byłej marynarki carskiej zaczęli się zbierać w prywatnych mieszkaniach, aby wspólnie zaplanować, w jaki sposób założyć w nowo powstałym państwie flotę. Na początku zbierano dokumenty i przyjmowano nieliczne osoby do obsady na stanowiska w nowo utworzonej Sekcji Marynarki Wojennej. Tego samego roku Ministerstwo Spraw Wojskowych przydzieliło w Modlinie ocalałe po wojnie, nieduże pomieszczenia na koszary do szkolenia przyszłych marynarzy. Nie brakowało młodzieży, chłopców ze zrujnowanych miast, miasteczek, z wiosek, przyszłych wilków morskich. W kilku izbach, mocno zniszczonych działaniami wojennymi, postawiono kilkanaście łóżek bez sienników, na których młodzież spędziła większość dnia i nocy.


14




Nie było prześcieradeł i poduszek. Nakrywano się obszarpanymi kocami lub cywilnymi płaszczami, znoszonymi i lichymi. Dookoła gromadzili się ojcowie i bracia, którzy na rozpaczliwe wołanie synów przywozili z ubogich domostw żywność, buty, bieliznę. W miarę upływu czasu jednak dochodziło do szybkiego rozwoju Marynarki Wojennej. Z Francji przybyli Hallerczycy, wraz z nimi większe zapasy polowego ubrania. W mundurach polowych, koloru khaki, w czapkach marynarskich z napisem na wstążeczkach „Marynarka Wojenna” polscy chłopcy, batalion morski, wyglądali okazale. Potem przydzielono tabor konny. W czasie ćwiczeń dowódca kompanii konno jechał na czele.

* * *


        Odpłynęły okręty, posiniało morze w cudownie piękny, słoneczny sierpniowy dzień. Zakochana Irena szalała. Wczoraj, po rozstaniu z Markiem nie mogła usiedzieć w ogrodzie, postanowiła więc pospacerować po plaży. Z daleka widziała wychodzące w morze okręty. Nigdy tak nie płakała. Była noc, kiedy wróciła do pustego domu. Z bólem głowy obudziła się w południe, wyjrzała przez okno. Z ulicy dochodził głośny płacz niemowlęcia. Młoda niania spacerowała chodnikiem wzdłuż jej ogrodu, a właściciele następnej posesji pakowali kufry i walizy na chłopski konny wóz. Rozdrażniona i głodna poszła do kuchni, z kredensu wyjęła dzbanek z wczorajszym kompotem i nalała do porcelanowego garnuszka. Drażniły ją gorące promienie słońca, wpadające razem ze strugą parnego powietrza i krzykiem dziecka. Wróciła do pokoju, zaciągnęła ciężkie portiery i usiadła w fotelu. W mieszkaniu zrobiło się mroczno i cicho.


15




        To dobrze, że Konrad po wczorajszej porannej kłótni pojechał do Julka, do Warszawy. Gdyby w tej chwili tu był, snułby się milczący po domu lub przesiadywał w piwnicy. Nie zniosłaby tego. Westchnęła i włączyła radio. Warszawa nadawała muzykę, spiker spokojnie czytał komunikaty.
        Jak Marek mógł po tak ważnej rozmowie, którą odbyła z mężem, opuścić ją, rozważała. Czy dotrzyma słowa i wróci? Kiedy wróci? Dlaczego nie zabrał jej ze sobą? Niepotrzebnie się pospieszyła i o romansie powiedziała mężowi. Co zrobi, jeśli zostanie sama? Konrad będzie siedział w Warszawie. Ma jeszcze dwa tygodnie urlopu. Przez ten czas powinna się spakować i tymczasowo zamieszkać w gdyńskim mieszkaniu Marka, ale teraz musi się uspokoić, więc wybierze się na spacer. Powędruje Świętojańską i zatrzyma się po drugiej stronie ulicy, tuż przy magazynie z futrami, by zajrzeć w okna pustej garsoniery.

* * *


        Ten wiecznie milczący mąż! – myślała. Zawsze był dobrym człowiekiem, ale powolnym i nudnym. Co on jej powtarzał? Ach tak, mówił tym swoim spokojnym, opanowanym głosem, że nie wszystko można mieć w życiu. Tak, to prawda. Że za dużo przesiaduje popołudniami w kinie. To nieprawda. Za często spaceruje po Kamiennej Górze i nie chce zajmować się domem. To wszystko święta prawda. Ale zawsze w domu jest do pomocy Teodozja.
        – Potworem jesteś, Ireno – Grzmiało w jej uszach. – Czym wobec ciebie zawiniłem? To nie chodzi o to, że jestem zmęczony, stary, tylko o coś innego, co od kilku miesięcy wylęgło się w twojej głowie. Tak wiele mi zarzucasz, ale upływających lat nikt nigdy nie zatrzyma, jedynie może zrobić to śmierć.


16




Dalej nic nie rozumiesz? Wystarczy najmarniejszy bilecik, a ty biegniesz jak lichy wietrzyk na spotkanie, zapominając o godności i obowiązkach matki i żony. Nie chcesz zrozumieć, co będziemy czuć. Teraz ten ciężar starasz się przerzucić na moje ramiona, ale pomyśl o tym, jak osądzą cię chłopcy. Przychodzisz i prosisz o separację, później zażądasz rozwodu. Ja jestem dla ciebie ciężarem. Takim samym kamieniem u szyi jest nasz dom. Nasz salon na parterze, kuchnia, twój pokój, mój gabinet. Trzypokojowe mieszkanie na pierwszym piętrze, Stasia, takie samo mieszkanie na drugim piętrze, Julka. Ireno, ten dom postawiłem dla nas, a więc i dla ciebie, a teraz mówisz, że w nim panuje grobowa cisza. To ciebie tak przygniata. Jak może być pusto, kiedy codziennie coś w nim upiększasz, dokupujesz makaty, drogie szkła, dyrdymałki, nikomu niepotrzebne bibeloty. Nie sprzątasz, nie wiesz, jak wygląda pralnia. W ogrodzie zrywasz pachnące kwiaty, ale ich nie sadzisz wiosną. Twoje dłonie nigdy nie są spieczone, zabrudzone ziemią. Chcesz skrzywdzić rodzinę, upokorzyć chłopców, zniszczyć siebie. Stawiasz tak wiele na jedną szalę, ale zapamiętaj, robisz plany w nieodpowiednim dla siebie czasie. Fantazje. Cały czas bajdurzysz. Ty nie kochasz nikogo. Wierność nie zawsze daje poczucie szczęścia. Jutro z samego rana jadę do Warszawy, spotkam się z Julkiem, odpocznę. Tak dawno nie byłem na zasłużonym urlopie. A ty w tym czasie przemyśl swoje postępowanie. Jeszcze masz czas.
        – Port, praca od rana do wieczora, ludzie, którym pomagasz i którzy zabierają ci wolne chwile – rozkrzyczała się pełna złości Irena. – Co cię obchodzi nędza przyjeżdżająca z Polski? Ona ciebie zajmuje. A ja? Ja ciągle jeszcze jestem młoda i pragnę żywej miłości. Co ja mam z tego? Od rana do wieczora sama. – Po tych słowach umilkła, ogarnęło ją zmieszanie.


17




Przed sobą miała zmartwionego, spracowanego, starzejącego się męża. W tamtej chwili chciała cofnąć wszystkie słowa, ale nie znalazła w sobie siły, by to zrobić, więc wyszła z pokoju, trzaskając drzwiami.
        W czwartek przed szesnastą obudził Irenę pukający do drzwi pracownik portu, znajomy Kaszuba, mieszkający z matką i córką w Świerkach. Nie mogła sobie przypomnieć jego nazwiska. Przyszedł z wcześniejszego polecenia Konrada. Przeprasza, że się nie zapowiedział, ale musi doglądać gospodarstwa, a tyle roboty w obejściu. Przyniósł kankę miodu. Ma jeszcze w ogrodzie wyciąć krzaki, a wzdłuż ogrodzenia za domem od strony lasu wkopać w ziemię przyniesione sadzonki malin. Chciał od razu zabrać się do pracy, ale Irena wymówiła się późną popołudniową porą i narastającą z każdą minutą migreną. Majstra zaprasza drugiego września, w sobotę, z samego rana.

* * *


        Irena na dźwięk dzwonka najpierw przyciskała uszy poduszką, czekając długą chwilę, aż mężczyzna przestanie ją niepokoić i odejdzie, po czym niechętnie wstawała z łóżka i uchylała drzwi. Od pierwszych dni wojny nie odczuwała strachu ani zdziwienia, tylko narastającą wściekłość. Synowie, Julek i Staś, i dom w jednej chwili stali się dla niej największą wartością. Teraz najważniejsze jest wojsko, które wyparłoby Niemców poza granice miasta i powróciłyby na swoje miejsce rzeczy przedwrześniowe. Potrzebna jest Teodozja, która ostatniego sierpnia dostała należną pensję i pojechała do rodziny, do Tczewa. Do tej pory jej nie ma. Gdy wróci, dostanie ostrą reprymendę. Samotna Irena siedzi w dużym, pustym domu,


18




wpatrując się w misternie ułożony, błyszczący parkiet, i słucha radia. Czeka na powrót synów, na koniec walk, na zwycięstwo.
        Czasami w gdyńskiej głębokiej popołudniowej ciszy, w jej mieszkaniu, w mieście jeszcze bronionym, z odległej Warszawy miękki kobiecy głos poucza obywateli, by byli uważni i ostrożni. Radio w stolicy transmituje manifestacje tłumu przed ambasadami Anglii i Francji. Później słychać przejmujący głos prezydenta Starzyńskiego, zwracającego się do warszawiaków słowami: „Czekamy spokojnie, trwamy na stanowiskach i wierzymy, że pomoc Anglii i Francji będzie szybka, skuteczna. Zapobiegnie bombardowaniu stolicy, uchroni od kalectwa i śmierci tysiące dzieci, kobiet i starców”. Ale najbardziej przejmujące i chwytające za serce jest nawoływanie: „Żołnierze, strzelajcie powoli. Każdy strzał musi być celny!”.
        Irena ma też inny kłopot. Z ręki do ręki przekłada plik dolarów, które dostała od Marka. Musi je odpowiednio zabezpieczyć, gdzieś ukryć. Amerykańska waluta zawsze ma swoją wartość i niewątpliwie się przyda.
        Rano, nie zważając na strzelaninę dochodzącą z miasta, przyglądała się pomieszczeniom w piwnicy, by później powędrować na górę. Postanowiła schować pieniądze w niedawno ukończonym mieszkaniu Julka, jeszcze nieumeblowanym, w małej spiżarni przy kuchni. Jedyną ozdobą w tym schowku jest karnisz zawieszony nad niedużym oknem, z długą pustą rurą w środku. Nie namyślając się, złożyła każdy banknot w kwadracik i wskaźnikiem wsunęła do środka. Początek i koniec rurki wypełniła zgniecionymi gazetami. Uspokojona wróciła do siebie.
        Na pytanie Jana, dlaczego siedzi w gabinecie męża i nie schodzi do piwnicy, odpowiada, że walki trwają gdzieś bardzo daleko i niczego się nie boi, ponieważ to, co dla niej przeznaczone, przyjdzie.


19




Nie mogła się przyznać, że od kiedy rozstała się z Markiem i wypłynęły w morze okręty, jej życie to męczące, przygniatające wspomnienia. I jeszcze ta niepewność co do dalszego losu. Gdyby nie głód i inne nieodzowne potrzeby, najchętniej nie wstawałaby wcale. Leżałaby na sofie, obojętna na wszelkie odgłosy dochodzące z miasta i morza, a tu, choć przez nią nieproszony, zjawiał się podwładny męża i przynosił w koszyku świeży chleb, mleko, masło, jaja. Przyglądał się Irenie i nie wiedział, co począć. Inżynierowa wyglądała na chorą i niewątpliwie potrzebowała pomocy. Za radą matki i córki postanowił jej pomóc, więc poszedł szukać medyków.
        Na placu Kaszubskim w szpitalu Sióstr Miłosierdzia, zanim odnalazł lekarza, czekał, aż filigranowa pielęgniarka w kornecie na głowie skończy przedłużającą się rozmowę z mężczyzną w wojskowym mundurze. Zmęczona zakonnica, w poplamionym krwią fartuchu, trzymała w dłoniach pocięte na szerokie pasy lniane prześcieradło i tłumaczyła stojącemu obok mężczyźnie, że w szpitalu brakuje wszelakich medykamentów.
        – Panie sierżancie, jest pan odważnym mężczyzną, jakich tu wiele, i dobrze pan wie, że w prywatnej aptece ukryte są skarby. Jeśli szpital ich nie otrzyma, stan rannych w najbliższych godzinach się pogorszy. Błagam, niech pan znajdzie kogoś do pomocy. Weźcie sanitarkę i szukajcie. Prywatne apteki mają ukryte środki znieczulające, strzykawki i bandaże, bo na czym będą się bogacić po wojnie? Proszę w imieniu Boga, proszę się pospieszyć. – Zakonnica z roztargnieniem spojrzała na Jana. – A pan czego potrzebuje? Kogo szuka? – Zakaszlała i otarła spocone czoło kawałkiem szmatki. Jej głos był niski, zachrypnięty, irytujący. Bardzo zmęczony.


20




Przez chwilę przyglądała się mu uważnie, a potem wyszeptała. – Pan, panie szanowny, pobiega po pasmanteriach i przyniesie bawełnianych nici. Dużo jedwabnych i bawełnianych nici. Co pan tu jeszcze stoi? Nici. Potrzebujemy białych nici. – Odwróciła się na pięcie, otwierając drzwi do sali wypełnionej rannymi żołnierzami. Zanim ponownie je zamknęła, spojrzała na Jana i głosem nieznoszącym sprzeciwu rozkazała: – Pan powinien pomóc tym, których w tej chwili wiozą do szpitala. Niech pan już biegnie i do nas wróci. Niech pan pamięta, o co proszę. Nici, bawełnianych nici, dużo nici! – Szary, poplamiony krwią kornet zakołysał się na jej głowie, ciągnąc za sobą nadzieję na rozejm, zakończenie walk, gdy tymczasem z sali wydobywał się smród i zaduch, i morze rozpaczy.
        Jan pospiesznie maszerował chodnikiem, rozglądał się po rozbitych witrynach okradzionych sklepów, które pozbawione szyb były już puste lub splądrowane. Na ulicy Dolnośląskiej przed drzwiami piekarni stały w kolejce kobiety. Gdy zapytał je o sklep z nićmi, jedna z nich roześmiała się i zażartowała:
        – Pan szanowny do ślubu wybiera się i szyć będzie garnitur.
        Na szczęście młoda dziewczyna wskazała dom na rogu i wyjaśniła, że właścicielka jest w mieszkaniu na pierwszym piętrze, ponieważ przed chwilą widziała ją w oknie.
        – To Żydówka, wdowa, syna wysłała na wojnę. – Niepotrzebnie wyjaśniała. – Po co szanownemu panu nici, kiedy za chwilę dostaniemy chleb? – zapytała, zaciekawiona przyglądając się Janowi. – Stanie przy mnie, jak kto zapyta, powiem, że wujek. Za godzinę rzucą sześćdziesiąt bochenków. Poprzednie były pachnące i pięknie wypieczone. Ale po co te nici?
        – Mam je dostarczyć na blok operacyjny. 

* * *



do góry

Wykonane przez Onisoft.pl

2017 Wszelkie prawa zastrzeżone oceanksiazek.pl

Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl