Kategorie blog
Banany i cytrusy, czyli leć do Afryki
Banany i cytrusy, czyli leć do Afryki

 



















SPIS TREŚCI



Prolog....................................................................................................................... 9
Addis Abeba............................................................................................................. 14
Południe Etiopii ........................................................................................................ 31
Jeszcze trochę plemion ............................................................................................. 60
Kenijskie safari ......................................................................................................... 70
Fotografie I............................................................................................................... 83
Uganda i Jezioro Wiktorii ........................................................................................... 91
Ludobójstwo w Rwandzie........................................................................................... 106
Kigali........................................................................................................................ 110
Tanzania .................................................................................................................. 127
Różne twarze Zanzibaru ............................................................................................ 149
Fotografie II ............................................................................................................. 169
Madagaskar............................................................................................................... 177






PROLOG


        Książka ta poprowadzi Cię, Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku, poprzez drogi, ścieżki, zakamarki kilku afrykańskich krajów. Odbędziesz kenijskie safari, zagłębisz się w wieczną zieloność Ugandy, zanurzysz w mroczną historię Rwandy, doświadczysz rajskości Zanzibaru i poznasz „dzikie” plemiona południa Etiopii. Skórę przypali Ci żar Madagaskaru, by po chwili owiała ją delikatna bryza unosząca się nad Kanałem Mozambickim. Tanzańskie baobaby opowiedzą Ci o samotności, a historie o ludobójstwach być może zjeżą włosy na nogach (jeśli je masz). Ale zanim zabiorę Was, Drodzy Czytelnicy, w rozpalone słońcem dzielnice Addis Abeby, Kigali, Nairobi, Kampali, Dar es Salaam, Antananarywy czy innych miast, przenieśmy się do Kołobrzegu. Nim odbędziemy razem tę podróż w afrykańskiej przestrzeni, odbądźmy ją w czasie.
        Oto przedstawiam Kołobrzeg, miasto mojego dzieciństwa, a lata są siedemdziesiąte. Już nie pamiętam dokładnie, może jest rok 1978, a może 1979, nie jest to już aż tak istotne. Jedno jest pewne, kraj nasz tapla się biedzie, głębokiej komunie i nikt za bardzo nie myśli tu o podróżach. Mam dziewięć czy dziesięć lat i takie oto zdarzenie zadzieje się dziś i utkwi mi w głowie prawdopodobnie do końca życia.
        Jest letni dzień na ulicy Emilii Gierczak. Bogowie pogody są, jak zwykle, w dobrych humorach. Dzieciarnia całymi stadami, tabunami bawi się na osiedlowym podwórku. Jest gwarno, naprawdę gwarno. Nie ma co się dziwić, w taki dzień żaden rodzic swojej pociechy w nudnym domu nie utrzyma. Akcja dzieje się w czasach, w których szlaban na wychodzenie na podwórko (na pole),



10                                                                           BANANY I CYTRUSY, CZYLI LEĆ DO AFRYKI



na przykład za kiepskie wyniki w nauce, nałożony przez starych jest karą niemal bezduszną, nieludzką. Tam za oknem mieszkania jest ciekawy, roześmiany świat. Świat, który dla nas młodych jest wszystkim. Tu rodzą się pierwsze przyjaźnie, są zabawy, najczęściej oddzielne, osobne dla dziewcząt, osobne dla chłopców. Bawimy się w separacji, a nawet w kilkumetrowym oddaleniu od siebie, po pierwsze dlatego, że nikt nie chciałby zostać przezywany kompromitującym określeniem „babiarz”, a po drugie komu by się chciało skakać w jakieś głupie gumy, skakanki czy klasy. U nas, chłopców, królują kapsle, scyzoryki do gry w pikuty, szmaciane piłki i naprawdę ciekawy sprzęt, a nie jakieś badziewne gumy od gaci. Zabawa trwa w najlepsze pośród śmiechów i zgiełku. W pewnym momencie w ulicę Bolesława Bieruta (za kilkanaście lat stanie się Budowlaną) wjeżdża z wolna czarne auto osobowe z białymi tablicami rejestracyjnymi. Zagraniczny, znaczy się. Zerkamy z niepokojem, czy to czasem nie czarna wołga. Sławna się zrobiła ostatnio w naszym mieście i strach zagląda w oczy dzieciarni, bo podobno porywają i zabijają. Wprawdzie nikt nie wie jeszcze, z jakiego konkretnie kraju jest to auto, ani ile ma na liczniku (to zawsze nas ciekawi), ale na czarne to wszystkie trzeba uważać. Podobno zabijają i spuszczają dzieciom krew do baku. Może to i prawda, bo w dzienniku cały czas mówią, że paliwa w CPN-ach nie ma. Inni mówią, że spuszczają dzieciom krew, żeby ją bogatym szkopom transfuzjować, albo coś takiego. Tak czy siak, samochód obserwujemy spod byka. Mercedes sunie wolno, a para ludzi w środku patrzy centralnie na nas. Zatrzymują się, wysiadają i otwierają bagażnik. Rozpoznajemy, że są to Niemcy. „No, ładne jaja, trzeba chyba dawać chodu”. Ktoś pyta: „Ciekawe, czy mają pepesze?”. Mimo strachu – śmiech. Zawsze się u nas zresztą z Niemców śmieją, opowiadają o nich kawały, a niektórzy to nawet pokazują im „Heil Hitler”. Facet macha do nas, żebyśmy podeszli, a kobieta celuje w nas… aparatem fotograficznym, znaczy zdjęcia nam robi. Długą chwilę się ociągamy, ale krok po kroku całą ferajną zbliżamy się wolno i ostrożnie do tajemniczej pary. Mięśnie mamy napięte,



PROLOG                                                                                                                        11



w każdej chwili gotowi jesteśmy dać drapaka. Co tam jest w tym skubanym bagażniku? Co albo kto? Wyobraźnia podpowiada makabryczne i krwawe scenariusze. Wprawdzie to mercedes, a nie wołga, ale szkopy to szkopy, żartów nie ma. Facet pochyla się nad bagażnikiem, gdy jesteśmy już całkiem blisko i podnosi coś żółtego do góry. Na początku patrzymy z niedowierzaniem, a po chwili wszyscy jak jeden mąż, a raczej bachor, rzucamy się w tym kierunku. Mężczyzna ma niemal cały bagażnik wypełniony… bananami. Staje w rozkroku i przyjaznym głosem zachęca do poczęstowania się. Rozdaje po dwa dla każdego, a w nas jakby piorun strzelił. „W lipcu banany!? To jest szalone!” Teraz już wszyscy z całego osiedla biegną ku nam zachęcani krzykami zachwytu, które z siebie wydajemy. „W lipcu banany!? Kto to widział!?” Kobieta robi zdjęcia rozentuzjazmowanym twarzom. Panuje zgiełk, harmider, przepychanki. Ktoś stojący z boku i obserwujący tę scenę mógłby powiedzieć, że trwa bananowa rozpierducha. Niektórzy jedzą owoce od razu, inni chowają za koszule, w spodnie, gdzie się da. Ten i ów ustawia się w prowizorycznej kolejce z nadzieją wyłudzenia jeszcze dwóch owoców. Młodsi biegną z triumfem do domów, dzierżąc w maluczkich, wiecznie przybrudzonych dłoniach swoje trofea. Ja zjadam natychmiast, bo co jak co, ale banany to kocham.
        Dlaczego opowiadam o tej autentycznej przygodzie z mojego dzieciństwa? Ta bananowa historia, choć banalna, miała na mnie bardzo duży wpływ. Obudziła we mnie, młodym chłopcu, ciekawość świata, chęć podróżowania, zobaczenia jak i gdzie rosną te niesamowite i tak egzotyczne dla mnie wtedy owoce. Później podsycana była sienkiewiczowską lekturą W pustyni i w puszczy czytaną nawet nocami pod kołdrą (cudem się nie udusiłem) przy latarce. Potem kolejne książki: Szklarskiego, Fiedlera, Verne’a. Młodzieńcze marzenia o podróżowaniu, poznawaniu świata czekały w uśpieniu, by wybuchnąć po czterdziestce. W wieku czterdziestu czterech lat pierwszy raz wyściubiłem swój długi nos poza stary kontynent. Podróż do Tajlandii i Kambodży otworzyła podróżniczy rozdział mojego życia. Piękny to



12                                                                           BANANY I CYTRUSY, CZYLI LEĆ DO AFRYKI



rozdział, pełen widoków zapierających dech, poznanych nowych ludzi, zakręconych przygód, obfitujący w egzotyczne i smaczne, acz najczęściej pikantne potrawy. Rozdział, który wciąż trwa i fascynacja nim wydaje się nie mieć końca. Podróże wzbogacają człowieka, dają do myślenia, zmuszają do refleksji, uczą. Bywa i tak czasami, że to, co kiedyś wydawało się całkowicie czarne, zaczyna pokrywać się szarzejącymi plamami i blednie niczym ciemne płótno wiszące zbyt długo na słońcu. I już takie czarne nie jest. Białe zaś ciemnieje, zrazu powoli, potem coraz szybciej, by potem zsinieć, zszarzeć. I już takie białe nie jest. Jako wrażliwy człowiek myślałem, że podróże wyjaśnią mi ten świat, który w tych naszych czasach wydaje się taki skomplikowany, niebezpieczny i zmierzający donikąd. Jednak im więcej podróżuję, tym mniej oczywistości, więcej natomiast pytań i wątpliwości. Niektórymi podzielę się z Tobą, Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku, na kartkach tej książki. Zwiedzimy kilka afrykańskich krajów i na wędrówkę tę serdecznie zapraszam.
        Jadłem kiedyś kolację w pewnym mieście na północy Tajlandii, tuż przy granicy z Laosem. Poznałem młodego Szwajcara, z którym uciąłem długą pogawędkę o życiu i podróżach. Mimo młodego wieku Szwajcar ów zwiedził kawał świata. Z błyskiem w oczach mówił o Afryce, o niezwykłości tego kontynentu, o przyjaznych ludziach, relacjach z nimi, świetnym jedzeniu, pięknych widokach. Oczywiście, chciałem pojechać, ale… że zgwałcą, że zjedzą, że malaria, kradzieże, że za drogo, że zabiją, że niebezpiecznie, że to, że tamto. Mój interlokutor rozwiewał moje wątpliwości, o których wiedziałem, że nie tylko ja nimi jestem zakażony. Na temat Afryki wszak błąka się po naszych europejskich głowach wiele mitów. Tego wieczora postanowiłem jednak w niedalekiej przyszłości odważyć się na podróż do Afryki. I zrobiłem to, i o tym jest ta książka. W jaki sposób podróżowałem, czy rzeczywiście jest tak niebezpiecznie i drogo, jak mogło się wydawać? Postaram się obalić kilka mitów, zakłamań, opowiedzieć parę historii, mam nadzieję ciekawych. Pokażę, gdzie uważać na naciągaczy, powiem



PROLOG                                                                                                                     13




coś o jedzeniu, bezpieczeństwie, przyrodzie. Mam nadzieję, że owe informacje pomogą komuś w podjęciu decyzji o podróży na Czarny Ląd.
        Moja pierwsza książka Banany i cytrusy, czyli jedź do Azji, która ukazała się w 2015 roku, odniosła spory, licząc moją miarą, sukces. Listy, e-maile i pocztówki z Azji, które dostałem, przekonały mnie o tym, że książka pisana nie przez podróżnika, badacza czy naukowca, ale zwykłego zjadacza chleba, jest potrzebna na rynku. Zarzut, że nie jestem ekologiczny i marnuję cenny papier na jakieś czytadło, niech przepadnie z kretesem. Jako leśnik odpowiadałem za posadzenie kilkuset tysięcy drzew w ciągu mojego życia. Licząc jodłę kaukaską, mówimy już o milionach. Gdy byłem w szkole średniej, na praktykach leśnych własnoręcznie posadziłem dziesiątki tysięcy drzew. Dziś w koronach tych tyczkowin, niemal drągowin, w jesienne słoty szumi wiatr, a piły łańcuchowe dbają o ich gęstość, czy raczej rzadkość. Daję sobie więc moralne prawo do wydania tej jeszcze książki, nie bacząc na zużyty papier.
        Mam nadzieję, że nikt z czytelników nadmiernie się nie oburzy przy pewnych kontrowersyjnych kwestiach, które pojawią się w książce, choć nie będzie ona tak frywolna jak poprzednia. Będzie w niej mniej przekleństw, acz pewnie zdarzą się brzydsze nieco wyrażenia. Książka ta ma być szczera, płynąca wprost z serca, oto mój cel. I taki jeszcze, żeby przekonać tych nieprzekonanych i wątpiących we własne siły do podróżowania. Mało co tak w życiu wzbogaca.
       Zacznijmy więc nareszcie. Ja będę nosił po Czarnym Kontynencie swój staromodny, sterany plecak ze stelażem i opowiadał... a Ty, Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku, zaparz sobie herbaty. Nie przesadzaj tylko z cukrem, proszę. Moi czytelnicy niechaj żyją długo.






ADDIS ABEBA



       Na początku musiałem zdecydować, jak ugryźć tę Afrykę. Gdzie i jak jechać najpierw? Znowu sam, jak w Azji? A może w jakiejś grupie? Które kraje wybrać? Nie wszędzie jest przecież bezpiecznie. Całe wiadra pytań i przepastne beczki wątpliwości. Myślałem i myślałem, przeglądając mapy w internecie, aż w końcu wymyśliłem, że pojadę najpierw do Etiopii oswoić się trochę z Afryką, a potem zrobię dwumiesięczny wypad i przejadę lądem z Kairu do Kapsztadu, minąwszy dawną Abisynię samolotem. Sprawdziłem to, są loty z Chartumu w Sudanie do Nairobi w Kenii. Taki był plan początkowy i z takim siedzę dziś, pod koniec stycznia 2016 roku w samolocie ze Sztokholmu do Addis Abeby, stolicy Etiopii. Moje początkowe plany zrewiduję w przyszłości, ale teraz nie zaprzątajmy sobie nimi głowy.
        Nocny lot samolotem Ethiopian Airlines to prawdziwa gratka i przyjemność. Przede wszystkim dlatego, że obłożenie samolotu pasażerami jest takie, że część lotu spędzam, śpiąc rozłożony na trzech fotelach. Zdecydowana większość miejsc jest wolna. Do tego w cenie biletu są dwa całkiem okazałe nocne obiady. Jeden serwują po starcie, nad Jutlandią, a drugi podany jest nad Morzem Śródziemnym. Raz wybieram kurczaka, a raz norweskiego łososia, a jedno i drugie to właściwie mało wartościowa pasza dla ludzi. Zresztą wybór – wielkie słowo. W jadłospisie jest albo kurczak, albo łosoś, a obiady są dwa, więc wielkich dylematów, które danie wybrać, nie mam. Ale w tym jedzeniu w samolocie nie zawsze chodzi o to, żeby napchać ryło. Ważne, że otwierając te pudełeczka, zdejmując folijki, rozkładając złożony w połowie plastikowy



ADDIS ABEBA                                                                                                              15




widelec, wypakowując pojedynczo pakowane ciasteczka, czas człowiekowi szybciej leci. To, że śmieci się przy tym wyprodukuje więcej objętościowo niż ma całe jedzenie, to już nieco inna sprawa.
        Ciekawie, rzekłbym nietuzinkowo, lata Ethiopian Airlines, ponieważ w Rzymie ma międzylądowanie, część pasażerów wysiada, a część wsiada. Dziwi mnie to nieco, bo jeszcze takich cyrków nie widziałem, jak żyję. W drodze powrotnej z Addis Abeby do Sztokholmu międzylądowanie będę miał w Wiedniu. Część ludzi wsiądzie, część wysiądzie, jakby to był lokalny autobus z Koszalina do Kołobrzegu przez Ustronie Morskie, a nie poważny, międzykontynentalny lot.
        Na ekranie wbudowanym w fotel przede mną mapa globu z zaznaczonym położeniem samolotu. Mimo że noc i ciemno, nie mogę zasnąć. Zbliżamy się już do Czarnego Lądu, informuje smuga na mapie pokazująca trasę, którą samolot już przebył, a więc jednocześnie miejsce, w którym obecnie się znajduje. Nie chcę przegapić punktu na globie, w okolicach którego przekroczę przestrzeń powietrzną Afryki. Okazuje się nim Aleksandria w Egipcie. Fajowo, myślę w podnieceniu i usypiam. A znając siebie, robię to z lekkim uśmiechem.
        Mijają dwie, może trzy godziny gdy budzi mnie słońce. Jest piękna pogoda, nie ma chmur, więc patrzę na rozpościerającą się pode mną w całej swej krasie Afrykę. Jej powierzchnia to ponad dwadzieścia procent lądowej powierzchni świata, większa jest tylko Azja. Gdy początkowy entuzjazm opada nieznacznie, włącza mi się ziewanie, czyli niemy krzyk o kawę. I dostaję ją od pięknej Etiopki z włosami takimi, że chętnie bym ich dotknął, a nawet pieszczotliwie potarmosił.
        Godzinę później samolot dotyka płyty lotniska Bole. Addis Abeba wita upałem. „O Bosssze, jak ja kocham upały w styczniu!” A jaka energia i entuzjazm rozpierają mnie od środka. Coś mi podpowiada, że to mogą być jedne z piękniejszych dni mojego życia.
        Załatwiam szybko i bezproblemowo wizę, płacąc za nią całe pięćdziesiąt dolarów i już siedzę w taksówce, mknąc po ulicach Addis.



16                                                                           BANANY I CYTRUSY, CZYLI LEĆ DO AFRYKI




Pierwsze, co mnie zdumiewa, to widok stadka osłów, które przyblokowało nieco trasę nie tak wcale daleko od nowoczesnego centrum miasta. Stanęły „Shreki” i gapią się chwilę na trąbiące samochody, po czym niespiesznie schodzą na pełen garbów, nadżarty zębem czasu chodnik. Gdy mamy już z głowy uparte koniowate i kilka miejskich, na szczęście niewielkich korków, zajeżdżamy pod hotel, w którym to zamierzam spędzić dwie, może trzy najbliższe noce. Płacę kilka dolarów za taksówkę i idę do recepcji zabukować pokój.
        Taitu Hotel to nie w kij dmuchał, ponieważ to najstarszy hotel w całej Etiopii. Zbudowany został w roku 1898 na niewielkim wzniesieniu przez cesarzową Taitu Bytul, żonę Menelika II. Mam wrażenie, że w wystroju wnętrza wiele się tu nie zmieniło od tamtego czasu, przynajmniej w starej jego części. Współcześnie dobudowano nowszą jego część, w której na jedną noc bukuję pokój trzyosobowy. To już raczej tandetna rudera, ale cóż, na dziś nie ma wolnego pokoju w starej części. Dlaczego trzyosobowy? Już mówię. Gdy planowałem wyprawę do Etiopii, postanowiłem, że zwiedzę tylko kilka miejsc w Addis Abebie i pojadę na południe, do Doliny Omo. Jak tam jednak dojechać, do plemion poukrywanych gdzieś w buszu, skoro nie ma dróg, autobusów, hoteli, couchsurfingu i tego typu rzeczy? Nie jest to wcale takie łatwe dla kogoś, kto pierwszy raz jedzie do Etiopii. Najlepiej wynająć auto terenowe z kierowcą--przewodnikiem, który wyposażony w namiot, wiedzę i znajomość terenu umożliwi ci odwiedzenie plemion zamieszkujących tę piękną dolinę. Ale takie auto to koszt sto, a nawet sto trzydzieści dolarów dziennie. Kilka dni może poważnie spustoszyć portfel. Pewnego dnia, wertując ogłoszenia na moim ulubionym portalu podróżniczym globtroter.pl, zauważyłem, że ktoś próbuje skrzyknąć grupę na wspólny wyjazd do Etiopii i dzielenie kosztów wynajęcia auta w interesującym mnie terminie. I tak poznałem Anitę, żwawą, energiczną warszawiankę, z którą szybko złapałem wspólny język, i zgłosiłem swój akces do grupy. Okazało się, że chętnych nazbierało się na dwie toyoty. Wszyscy jechali na trzy tygodnie, a ja mogłem tylko na dwa.



ADDIS ABEBA                                                                                                              17




Miałem już wcześniej kupiony bilet lotniczy w dwie strony, więc było pozamiatane i nie chciałem tego zmieniać. Mimo trudności zorganizowania wyprawy w Dolinę Omo samemu postanowiłem pierwotnie jechać sam z namiotem, poruszać się autostopem, lokalnym transportem i jakoś może udałoby mi się zrealizować plan. Ale było coś, co podpowiadało mi, że taki wyjazd w grupie może być strzałem w dziesiątkę. Po kilku podróżach po Azji w pojedynkę warto posmakować czegoś innego. Tym bardziej że koszt na osobodzień to raptem trzydzieści dolarów przy czteroosobowym obłożeniu samochodu. Nie dość, że zobaczę, jak to jest podróżować w małej grupce podróżników, nie nadwyrężę się finansowo, poznam nowych ludzi, to jeszcze powinno być weselej. I jeszcze jeden wielki plus. Gdy podróżuje się samotnie, trzeba samemu wszystko ogarniać: noclegi, transporty itp. Tutaj, ponieważ nie będę pełnił żadnej funkcji, będę mógł wrzucić całkowicie na luz. Można będzie zachowywać się jak typowy bawarski chłop, z przodu jeść, z tyłu srać, a w międzyczasie mieć sporo radości.
        Siedzę więc na zewnątrz hotelu i jem śniadanie. Czekam na dwóch członków ekipy, Jurka i Romka, którzy na co dzień mieszkają w Niemczech i z którymi mam się spotkać tu w hotelu, i to za kilka, może kilkanaście minut. Jest pogodny, ciepły ranek, ptaki ćwierkają nieśmiało w winorośli tuż obok mnie. Czegóż chcieć więcej pod koniec stycznia, gdy człowiek ma świadomość, jaka pogoda może być teraz w Europie. Na śniadanie mam jajeczko, bułkę, dżem i być może coś jeszcze, o czym nie warto nawet wspominać. Wszystko to blednie przy etiopskiej kawie, którą mi tu zaserwowały kelnereczki, a z której przecież słynie ten kraj. To najważniejszy towar eksportowy. A właśnie, przedstawię, jeśli zdążę, bo zaraz przybędą moi towarzysze, kilka faktów o Etiopii.
        Kraj ten leży na wschodzie kontynentu, w tak zwanym Rogu Afryki. Graniczy z Sudanem, Sudanem Południowym, Kenią, Somalią, Erytreą i Dżibuti. Jest ponadtrzykrotnie większy od Polski pod względem powierzchni. Pod względem ludności (ponad osiemdziesiąt milionów) jest jednym z najludniejszych afrykańskich



18                                                                           BANANY I CYTRUSY, CZYLI LEĆ DO AFRYKI



państw. Dominującą religią jest Etiopski Kościół Katolicki. Sporo jest wyznawców islamu, około 33 procent. Pewna część społeczeństwa, szczególnie na południu, wyznaje religie animistyczne. Etiopia jako jedyna w Afryce nigdy nie była kolonią, co czyni ją wyjątkową na mapie Czarnego Kontynentu. Dużą część kraju pokrywają góry. Najwyższy szczyt to Ras Dashen (4543 metry nad poziomem morza). Na północy Etiopii znajduje się Kotlina Danakilska, miejsce, które uchodzi za najgorętsze na świecie, jeśli chodzi o średnią roczną temperaturę. To prawdopodobna kolebka ludzkości. Znaleziono tu…
        Uwaga, są!!! Właśnie dołączyli do mnie Jurek i Romek. Witamy się serdecznie i ciepło, jakbyśmy znali się jak łyse konie. Nigdy się z nimi nie widziałem, aczkolwiek z Jurkiem rozmawialiśmy kilka razy przez telefon przed wyprawą. Jurek to bardzo sympatyczny Ślązak od wielu lat mieszkający w Niemczech i pracujący w urzędzie skarbowym. Do emerytury zostały mu jeszcze ze dwie wiosenki. Ostatnie kilkadziesiąt lat to wiele odbytych podróży na wszystkie kontynenty. Roman zaś to niezwykle barwna, wesoła i bezpośrednia osoba. Zaliczył już setki wypadów typu all inclusive z żoną. Teraz szuka troszkę innych wrażeń i zdecydował się spróbować swoich sił w nieco innej podróży. Niech mi wolno będzie w jego przypadku przyspieszyć trochę bieg wydarzeń i opowiedzieć o pewnym śmiesznym epizodzie, o którym dowiem się, będąc już w domu, po wyprawie. Teraz o tym jeszcze nie wiem, ale Roman ma w swoim plecaku, który leży sobie jak gdyby nigdy nic pod stołem, przy którym siedzimy… butlę gazową. Pomyślał chłop, że skoro wyprawa, namioty, busz, to może warto będzie coś upitrasić, jakąś zupkę chińską czy coś. Przez całą podróż nawet nie wyjmie tej butli, ale w drodze powrotnej na lotnisku w Addis Abebie będzie alarm niemal antyterrorystyczny, spory chaos i… kupa śmiechu. Teren z plecakiem ogrodzony taśmą, wywoływanie pasażera przez megafon, przesłuchanie, panika w oczach i temu podobne historie. Zastanawiające jest to, jak jego bagaż przeszedł kontrolę w Niemczech czy Stambule, przez który lecieli.



ADDIS ABEBA                                                                                                              19



        Gadamy, gadamy i końca tej naszej gadki nie widać. Tyle do opowiedzenia. Jurek snuje opowieści o swoich podróżach na Papuę, Borneo, o wielkanocnych ukrzyżowaniach wiernych ochotników na Filipinach, które widział i poleca. Słucham jak świnia grzmotu, bo zawsze lubię opowieści o podróżach.
        Rozmowy w końcu przerywamy. Zostawiamy bagaże w pokoju, wymieniamy walutę na etiopskie birry, kupujemy bilet do Bahir Dar, gdzie chcemy jechać jutro z samego rana i zobaczyć między innymi początek Nilu Błękitnego, i mamy wolne. Pierwszy dzień postanawiamy mieć nieco imprezowy, zapoznawczy i nazwijmy to spożywczy. Siedzimy więc w cieniu i już jemy obiad, bo tak czas przyspieszył w miłym towarzystwie. Raczymy się również wspaniałym piwem St. George, które w upalny dzień smakuje wyśmienicie. Mamy trzy dni do przyjazdu żeńskiej części ekipy z Polski i Antoniego z Gdańska, który przybędzie tu już jutro. W sumie cała ekipa ma liczyć osiem osób, po cztery w każdym samochodzie. Podział już został wirtualnie dokonany przez Anitę, nieformalną szefową ekipy. W jednej toyocie mają siedzieć panie, a w drugiej panowie. W miarę wypijanych butelek złocistego trunku planujemy z Jurkiem, jak ten misternie ułożony plan „szefowej” obalić i zamieszać nieco w składzie ekip samochodowych.
        Dobry humor nas nie opuszcza, wręcz przeciwnie, nastroje mamy szampańskie. Po południu podrywają nas dwie, nieco posunięte w wieku panie, nie nazbyt ciężkich obyczajów. Mrugają do nas, puszczają powietrzne pocałunki na dłoni, robią buźki jak do selfie, aż w końcu nie wytrzymujemy i pytamy o cennik usług. Nie dlatego, że chcielibyśmy skorzystać, broń Boże. Nikt z nas nie jest samobójcą lub ślepcem. Mamy po prostu chęć się od nich uwolnić. Gdy mewki, jak je określił Jerzy, podają cenę – pięćdziesiąt euro, wybuchamy tak serdecznym i szczerym śmiechem, że panie salwują się ucieczką, dając nam w końcu spokój. Nie mieliśmy w planie w żaden sposób ich obrazić, ale propozycja wydawała nam się wysoce nieatrakcyjna. Korzystanie z takich „okazji” w Afryce to jakiś absurd. Skoro jednak są mewki, są pewnie i naiwniacy.



20                                                                           BANANY I CYTRUSY, CZYLI LEĆ DO AFRYKI



        Popołudniem robimy jeszcze dłuższy spacer po okolicy. W licznych sklepach z odzieżą zaskakuje nas duża ilość manekinów na wystawach sklepowych. Chyba z Chin płyną tu całe ich statki. Ale dlaczego same bielusieńkie?
        Wieczorem-juniorem nawiązujemy kontakty z policjantami w blaszanej budce przed naszym hotelem. Wygląda to tak, że w tych dniach jest jakiś kongres ważnych polityków afrykańskich w Addis Abebie. W związku z tym na ulicach miasta bardzo dużo jest patroli policji i wojska z długą bronią automatyczną. Nie inaczej jest w pobliżu naszego hotelu. Dwóch wesołych policjantów i dwie młode, całkiem ładne policjantki proszą nas o zakup piwa w hotelu, bo oni są na służbie i nie wolno im kupować napojów alkoholowych. Pić natomiast mogą! Zapraszają nas w progi swojego prowizorycznego posterunku, blaszanej, klaustrofobicznej budy. Pomieszczenie jest małe, pełne papierosowego dymu. My siedzimy na zydelkach, policjanci stoją. Żarty, śmiechy, łamana angielszczyzna. Jedna z pań siada Jurkowi na kolana, druga mi. Roman przytrzymuje ich giwery. To trochę inny świat… i inny rodzaj imprezowania.
        Wieczór-senior spędzamy już w pokoju. Trwają rozmowy i przygotowania do snu. Nagle ktoś wali pięścią w drzwi z całej siły. Wybiegamy na korytarz wystraszeni, bo huk to z piekła rodem. Okazało się, że to pijany amerykański turysta nie mógł spać przez nasze rozmowy i nie wytrzymał, dał upust swojej złości, mszcząc się na naszych drzwiach. Nie sygnalizował nam wcześniej, że rozmowy mu przeszkadzają, tylko postanowił działać w tak głupi i nieadekwatny do sytuacji sposób. Narobił sobie wrogów wśród personelu hotelu i cudem uniknął interwencji policji. A tu akurat mieliśmy wcześniej zawarte znajomości. Znając życie, w nowej, ruderowatej części hotelu Taitu, w drzwiach na końcu korytarza po lewej stronie do dziś jest wgniecenie, pamiątka po durniu z Ameryki.
        Rano przykra niespodzianka. Budzimy się o ósmej. Autobus pojechał o szóstej. Z Bahir Dar wyszły nici. No cóż, mówiąc szczerze, wczoraj zabalowaliśmy dość konkretnie. Nie rozpaczamy jednak



ADDIS ABEBA                                                                                                              21



wiele i zbyt długo, tylko postanawiamy dziś odpocząć, spionizować się, poszwendać się jeszcze po okolicy. W kilku miejscach mamy już sympatycznych znajomych i warto odpocząć trochę… po dniu odpoczynku.
        Tak to już jest w życiu, że nawet gdy pojedziesz w najdalszy zakątek świata, to siebie zabierzesz tam zawsze. Również swoje wady, przywary, lenistwo. Przed sobą nie uciekniesz, możesz jedynie starać się pracować nad sobą i zmieniać się.
        W biurze umiejscowionym nieopodal hotelu oddajemy niewykorzystane bilety autobusowe i otrzymujemy zwrot pieniędzy. Etiopia potrafi mile zaskoczyć, i to już na początku. Również przy śniadaniu pozytywna sytuacja. Kelnerka przynosi nam pieniądze i mówi, że policjanci z budki zwrócili wczorajsze puste butelki i kazali nam oddać za nie resztę. Miło z ich strony i nie chodzi wcale o te kilkadziesiąt birrów.
        Zmieniamy w końcu pokój. Przenosimy się do starej, historycznej części hotelu Taitu. Tu jest naprawdę przeuroczo, aż inaczej się oddycha. Pokój wysoki na cztery, może pięć metrów. Stara skrzypiąca szafa, takież łóżka, drewniana, mocno pościerana już podłoga, na której odbija się upływający czas. Pokój ma mały taras, z którego rozpościera się widok na zieloną, tonącą w kwieciu najbliższą okolicę. Łazienka stara, odrapana, ledwie już zipiąca. Powiedzieć, że miejsce to luksusowe, to powiedzieć bzdurę. Ale jest to jeden z najlepszych hotelowych pokoi, w jakich dane mi było spędzić trochę czasu.
        Przy rozpakowywaniu bagażu i układaniu rzeczy zauważam brak butów. Kojarzę fakty i przypominam sobie, że zapomniałem wziąć je z samolotu. Włożyłem na czas lotu swoje nieśmiertelne klapki, a wysiadając, zapomniałem butów stojących pod fotelem. Nie jest to żaden problem, bo zimna tutaj się raczej nie spodziewam, a mniemam, że moje buty przydadzą się komuś w Etiopii. Nawet gdy wylądują na śmietnisku, to ktoś je z pewnością stamtąd wygrzebie. Podczas wczorajszych spacerów w wielu miejscach widzieliśmy dużo biedy w Addis Abebie. W etiopskim klimacie moje



22                                                                           BANANY I CYTRUSY, CZYLI LEĆ DO AFRYKI



buty noszone z rzadka mogą nawet komuś młodemu posłużyć aż do śmierci. Niech się człowiekowi dobrze dzieje.
        W czasie obiadu w hotelowym holu dystyngowana pani gra na fortepianie. Jedzenie wyśmienite. Moi towarzysze podróży zamawiają coś o wyglądzie i konsystencji rosołu, ja natomiast tilapię, wspaniale usmażoną i przyprawioną rybę. Obsługa ubrana odświętnie, hotelowy lokaj z dostojeństwem wita i pozdrawia spożywających, czuć tu naprawdę unoszącego się ducha starych etiopskich władców.
        Po południu uskuteczniamy spacery i rozmowy z miejscowymi. Poznajemy młodego, rzutkiego chłopaka o imieniu David, który jest na stażu w hotelu. Dużo z nim rozmawiamy. Jest bardzo inteligentnym, ambitnym człowiekiem. Można porozmawiać o sporcie, polityce, ale przede wszystkim słuchamy jego historii o Addis Abebie i Etiopii w ogóle. Narzeka trochę nasz kolega na polityków. Trochę tu jak u nas. Słabi politycy zarówno po lewej, jak i prawej stronie sceny politycznej, choć bardziej zasadne byłoby stwierdzenie, że po obu stronach politycznego koryta, bo ze sceną to niewiele ma wspólnego.
        Wieczorem przychodzi burza. Trudno w to uwierzyć, ale jest chłodno. Siedzimy opatuleni w cieplejsze ciuchy w kawiarni na dworze, rozmawiając z młodą Angielką, która kończy swą dwumiesięczną samotną podróż po Etiopii. Jest zachwycona krajem. My nią. Jeśli chodzi o klimat Addis Abeby, to położona jest ona na wysokości 2400 metrów nad poziomem morza, a więc wieczory są nieco chłodniejsze, co czyni to miasto przyjaznym klimatycznie dla nas, Europejczyków. Poza tym na tej wysokości raczej nie występuje już malaria.
        Nazajutrz dołącza do naszej ekipy Antoni, doświadczony podróżnik z gitarą. Nie raz umili on nam wieczór swoim pięknym śpiewem podczas tej wspólnej podróży. Z nim będę dzielił pokój lub namiot, w zależności od tego, gdzie będziemy spali. Już od rana szykujemy się we czwórkę na penetrację „Nowego Kwiatu”, jak mówi się na Addis Abebę w języku amharskim, dominującym



ADDIS ABEBA                                                                                                              23



w Etiopii. Miasto jest stosunkowo młode, bo powstało w roku 1887. Założone zostało w centrum kraju przez Menelika II. Miał to być prezent dla Taitu Betul, spiritus movens hotelu, w którym mieszkamy. Naszym przewodnikiem będzie wspomniany wcześniej David, na którego wołamy po prostu Chief. Do dyspozycji mamy busa, którego za niewielkie pieniądze wynajęliśmy na cały dzień. Po rozłożeniu kosztów na czterech to naprawdę małe kwoty. Oto wielka zaleta podróżowania w grupie. Samemu wyszłoby ciut za drogo.
        Najpierw odwiedzamy bardzo przygnębiające i przerażające miejsce. Muzeum Czerwonego Terroru, bo o nim mowa, utworzono stosunkowo niedawno. Zgromadzono tu dość ponurą i makabryczną ekspozycję prezentującą krwawe rządy Mengystu Hajle Marjama, zwanego Czarnym Stalinem Afryki. Za jego panowania trwały okrutne czasy komunizmu, wspieranego przez Związek Sowiecki, Kubę i NRD. Wymordowano około półtora miliona ludzi! Bestialstwo w najczystszej, a raczej najbrudniejszej postaci. Po obaleniu w 1974 roku Hajle Syllasje I (później zamordowanego) słońce na wiele lat zaszło i zdawało się nie świecić nad Etiopią. Nie chcę opisywać okropieństw związanych z tymi czasami, ale szokuje mnie informacja o zabiciu tysiąca dzieci w wieku od jedenastu do trzynastu lat z okazji święta pierwszomajowego w roku 1977. Zrobiono to, by „uczcić” wielką uroczystość. Całkiem możliwe, że jako brzdąc brałem w tym czasie udział w pochodzie z okazji Święta Pracy w bratniej, ale jakże odległej (na szczęście) Polsce. „Podatek od zmarnowanej kuli” to druga rzecz, która wprawia w przerażające osłupienie. Polegało to na tym, że jeśli ktoś chciał odebrać zwłoki członka rodziny czy kogoś bliskiego zabitego przez reżim, musiał odciążyć skarb państwa, płacąc za egzekucję. Ze ściśniętym sercem wychodzę na zewnątrz, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza i papierosowego dymu.
        Merkato to następne miejsce, które odwiedzimy. Według zapewnień Chiefa to największy targ Afryki. Zostajemy poinstruowani o zasadach bezpieczeństwa na targowisku. Nie ma ono dobrej



24                                                                           BANANY I CYTRUSY, CZYLI LEĆ DO AFRYKI



sławy, jeśli chodzi o bezpieczeństwo portfeli. Nie ma zagrożenia życia czy zdrowia, ale jest niebezpieczeństwo zostania ogołoconym z kasy bądź aparatu. Albo z tego i z tego.
        Zaczyna się zabawnie, przed wejściem na targ zostajemy bowiem obmacani przez patrol policji, który chce sprawdzić, czy nie wnosimy czegoś niebezpiecznego. Kolega Jurek rozbawia nas i stojących wokół ludzi, ponieważ nie chce dać się obszukać policjantowi. Gestem głowy żąda, żeby przeszukania dokonała ładna, śniada policjantka. Ubaw mamy po pachy. Okoliczni gapie też.
        Po przejściu bramy natrafiamy na przygotowania do modlitw w małym meczecie. Mężczyźni myją nogi wodą z plastikowych butelek, a kobiety stoją w zbitej grupie w kolorowych sukniach do ziemi i w przepastnych chustach na głowie. Napotykamy pierwsze problemy z robieniem zdjęć. Niektórzy reagują cokolwiek nerwowo. Teren tego targowiska, a jest nim w zasadzie cała dzielnica, to wielka różnorodność. Kalejdoskop stoisk, towarów, typów ludzi i ich twarzy o różnych odcieniach hebanu. Oto dzielnica mężczyzn- -krawców, którzy ze skupieniem na twarzach na prowizorycznych stolikach i takowych maszynach do szycia dokonują przeróbek, poszerzeń, zwężeń. Wielorakie materiały, wzory, desenie. Żebracy, kalecy, młodzi, starzy, dzieci, kobiety, mężczyźni, ludzkie mrowisko chcące przetrwać i jakoś się wyżywić. Wbrew moim wcześniejszym wyobrażeniom w większości ubrani schludnie, choć ubogo. Czasem mijają nas ze szczerym uśmiechem, czasem z obojętnością i pustką w oczach. Po prostu ludzki tygiel.
        Od czasu do czasu przeciska się tu jakieś zdezelowane auto wypełnione towarami. Sunie wtedy wolno, uważnie, tak, żeby tłum zdążył się rozstąpić. Częściej jednak ludzie noszą towary na plecach, w wielkich torbach, olbrzymich worach, sięgających niemal nieba stosach lżejszych towarów. Niektórzy z nich używają osłów. I właśnie dwa z nich, niemal wciśnięte pomiędzy dwie ciężarówki chcę sfotografować. Trochę oddaliłem się od grupy i Chiefa, więc stoję sam, niemal po kostki w błocie i oślich bobkach, bo chyba trochę pobłądziłem, gdy podchodzi do mnie trzech jegomości



ADDIS ABEBA                                                                                                              25



z minami tak srogimi, że aż strach. Myślą zapewne, że czaję się z aparatem na nich. Wyciągam swą tajną broń, która jest często skuteczna w takich przypadkach, czyli szeroki, serdeczny, trochę głupkowaty uśmiech. Pomaga. Nie dość, że panowie odpuszczają, to jeszcze przybijają piątki.
        Największe wrażenie robi na mnie jednak „blaszana” dzielnica. Truizmem jest stwierdzenie, że w Afryce każdy przedmiot ma kilka żyć, ale wiedzieć, a zobaczyć to zasadnicza różnica. Wielkie beczki po ropie są tu myte, krojone, prostowane, nadaje im się nowe formy. Blaszane i metalowe niepotrzebne przedmioty stają się innymi, niezbędnymi towarami. Panuje tu niewyobrażalny hałas. Blachy prostuje się waleniem w nie młotem lub prętem. Nie słyszę własnych myśli.
        Inny truizm, Afrykanie lubią handlować. Tak, widać, że to nie tylko handel dla zarobku, ale zjawisko raczej towarzyskie, przynajmniej w niektórych przypadkach. Przekupki plotkują, obgadują, wymieniają poglądy. Zdarzają się uśmiechnięte twarze, ale ludzi, którzy jeszcze niewiele widzieli w świecie, tutejsza bieda może szokować. Niektóre kobiety mają na swym „stoisku” dwa kilogramy czerwonej cebuli. Jakiż zarobek z tego można mieć? Tym bardziej że nie ma pewności, czy to ich cebula. Może sprzedają cudzy towar, zadowalając się niewielką prowizją w postaci, na przykład, jednej cebuli. Najbiedniejszym „stoiskiem”, jakie widzę na Merkato, jest pani, która siedzi na ziemi, a na jej udzie spoczywają trzy małe gałązki jakiegoś zioła. Mimowolnie przypomina mi się fragment książki Pinokio, którą czytałem moim dzieciom, gdy były małe. Dżeppetto opisywał pewną familię i stwierdził, że to rodzina, której się bardzo dobrze powodziło. Najbogatszy z nich… był żebrakiem.
        Teraz nasze auto wspina się pod górę na przedmieściach Addis Abeby. Wjeżdżamy na wygasły wulkan zwany Entoto. Początkowo właśnie tu, na tejże górze miało być zlokalizowane miasto. Okoliczne wzgórza obsadzono szybko rosnącymi eukaliptusami sprowadzonymi z Australii. Okazało się jednak, że na wysokości



26                                                                           BANANY I CYTRUSY, CZYLI LEĆ DO AFRYKI



3200 metrów nad poziomem morza noce są zbyt chłodne, a trudności w dostarczeniu wody zbyt duże. Przeniesiono wówczas ludność 800 metrów niżej, w granice dzisiejszego miasta.
        Po drodze dziwi nas pewien obrazek. Trzech policjantów idzie niespiesznie pod górę. Ubrani są w niebieskie swetry, spod których wyłaniają się kołnierzyki koszul. Na nogach mają potężne wojskowe buty, niebieskie spodnie, na głowach czapki, również w kolorze nieba. Śmieją się beztrosko i idąc… trzymają się za ręce. Z biegiem czasu, z biegiem przejechanych przez Afrykę kilometrów sceny takie przestaną mnie dziwić, ale teraz zaciekawiają. Wiem przecież, jaki stosunek jest do homoseksualizmu w Etiopii. Mówiąc delikatnie, nie jest on akceptowany. W niektórych miejscach w tym kraju cena za wynajem dwuosobowego pokoju w hotelu dla osób tej samej płci potrafi być trzydzieści procent wyższa niż za ten sam pokój dla kobiety i mężczyzny. Chodzi o zapobieganie patologii, jaką według miejscowych władz jest homoseksualizm. Wczoraj na przykład w restauracji hotelowej przy obiedzie widziałem, jak dwóch kolegów jadło wspólnie indżerę, narodowe danie Etiopii. Jedli, to oczywistość, z jednego talerza, ale co jakiś czas jeden drugiemu wkładał palcami do ust kawałek indżerowego placka maczanego w sosie. Potem zmiana. Darowujący kąsek sam zostawał obdarowywany podobnym kęsem. I tak na zmianę. Taki jest tu zwyczaj i kultura. A takie wkładanie sobie nawzajem pokarmu do ust to wyraz męskiej przyjaźni i szacunku. Staram się, choć czasem jest trudno, tego nie oceniać i nie porównywać do naszego kraju. Raz, że się nie da i nie ma to sensu, a dwa, chcę chłonąć nowy, poznawany świat z otwartą głową. Porównywanie, ocenianie, przykładanie swojej miary czasem zaburzają tę otwartość.
        Co jeszcze ciekawi mnie przy podjeździe pod tę górę? Otóż mijamy kobiety z ogromnymi, długimi wiąchami gałęzi eukaliptusa. Czasem ta sucha wiązka zajmuje całą szerokość jezdni. Gdy nasz samochód równa się ze skuloną od ciężaru kobieciną, musi ona, bidulka, ustawiać się bokiem do drogi, żebyśmy się zmieścili. Znoszą te monstrualnie wielkie, w porównaniu do swych wątłych postaci,



ADDIS ABEBA                                                                                                              27



wiązanki do swych domostw w celu gotowania na nich strawy. Dzieci w obszarpanych, podartych ciuchach zbierają mniejsze części tej rośliny do worków. Za chwilę też będą schodziły w dół. Część z tego zebranego z dziecięcym mozołem suszu sprzedadzą być może innym dorosłym. Najprawdopodobniej jednak robią to w ramach swoich obowiązków domowych. Pytamy Chiefa, czy nie chodzą do szkoły. „Chodzą”, odpowiada. „Ale po szkole muszą pomagać dorosłym, takie tu życie”.
        Z samej góry widoki na dolinę, w której rozciągają się zabudowania Addis Abeby, zapierają… wiadomo co. Przybywamy chyba w dobrym momencie, ponieważ przed jednym z najstarszych kościołów w Addis Abebie, kolorowym Entoto Maryam (Domem Maryi) właśnie zbierają się ludzie przed mszą. Trzeba tu powiedzieć, że Etiopia przyjęła chrześcijaństwo jako drugi kraj na świecie. Było to w czwartym wieku. Ale nie czas teraz na opisy, bo oto grupka pięknie, kolorowo ubranych kobiet, stanąwszy w koło, wykrzykuje głośne, szybkie „JJUUU JJUUU JJUUU JJUUU”, czy jakoś tak. Szyje mają wyciągnięte ku górze niczym tokujące głuszce. Pytam naszego młodego przewodnika o powód takiego wykrzykiwania. „W ten sposób wyrażają radość z życia, radość z tego, że żyją, że są, że za chwilę spotkają się z Bogiem”, taką dostaję odpowiedź. Potem w kilku miejscach Etiopii usłyszę jeszcze tak okazywaną radość życia, ale teraz stoję zauroczony pięknym ludzkim widowiskiem.




do góry

Wykonane przez Onisoft.pl

2017 Wszelkie prawa zastrzeżone oceanksiazek.pl

Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl