Kategorie blog
Dwie sagi galicyjskie
Dwie sagi galicyjskie





















SPIS TREŚCI


I. Zadupianie ................................................................................................ 7
II. Wawrzykowie ........................................................................................... 109







Rzeczywistość nigdy nie jest tak doskonała jak fikcja.

Mario Vargas Llosa, Pochwała macochy


Prawda wydaje się rzeczą błahą,
kiedy chodzi o siłę opowieści.

Marek Hłasko, Sowa, córka piekarza

 




I. Z
ADUPIANIE

        Wojtek mieszkał na kolonii, to znaczy na skraju wsi, a w zasadzie daleko za nią. Ale jaka to mogła być kolonia, jeżeli mieściło się tam tylko ich gospodarstwo, prędzej już bym to nazwał przysiółkiem, doczepką. Jak się pytało kogoś ze wsi, gdzie mieszka Wojtek Kulesza, to zazwyczaj odpowiadali: „na Zadupiu… o tam” – wskazując ręką jakąś niezbyt dobrze sprecyzowaną lokalizację.
        – A jest w domu?
        – A któż to wie. My tam z rzadka zachodzim.
        Zadupie Wojtka było położone jakieś pół kilometra od skraju wsi. Dochodziło się do niego wydeptaną polną ścieżką, która wiła się wśród szakłaków, dzikich róż, ożyn, poprzetykanych od czasu do czasu jarzębinami, z górującymi w tle olszynami rosnącymi szczególnie po lewej stronie ścieżki, tej niższej, opadającej, a następnie wychodziła na łąki zarośnięte miejscami olszyną i łoziną. Były to łąki mokrawe, porośnięte gdzieniegdzie nie tak często spotykanym u nas storczykiem, który tutaj miejscowi nazywają „kukawką” lub „kukułką”.



8                                                                                       DWIE SAGI GALICYJSKIE



        Ale obejścia, mimo otwartej przestrzeni, nie było stamtąd widać. Trzeba było przejść jeszcze z dwieście metrów, gdzie z prawej strony w łąkę wchodził zagajnik, a tuż za nim las mieszany. Cały teren lekko się wznosił i dopiero za tym zagajnikiem ukryte było gospodarstwo. Jego mieszkańcy, otuleni lasem z dwóch stron, bardziej należeli do niego niż do łąk hen, hen rozciągających się niemal po horyzont, na północ i wschód. Las w dużym stopniu ich utrzymywał – żywił, ogrzewał. I sami byli bardziej „z lasu” niż z tych łąk często zamglonych, podmokłych, obficie ukwieconych od wczesnej wiosny i porośniętych miejscami krzakami wikliny i innych krzewów.
        Tu właśnie mieszkał Wojtek Kulesza z niedołężnym kaleką dziadkiem Walerym, który ledwo co się poruszał, oraz z sierotą Mietkiem, który pomagał w gospodarstwie. Wojtek początkowo do szkół żadnych nie chodził i jak sam mówił: „Nie było okazji”.
        Ale pisać umiał – nauczył się przy dziadku, który zajmował się w wolnych chwilach edukacją wnuka, a tych chwil miał mnóstwo, szczególnie odkąd „zakulał”. Trochę gorzej szło Wojtkowi z czytaniem, ale i z tym, gdy trzeba było, radził sobie jako tako. Jeszcze do niedawna dziadek go w tym ćwiczył, wjeżdżając mu przy okazji na ambicję: „Taki jesteś polityczny, a dukasz jak jaki gówniarz. Nie wstyd ci to?”.
        – Wojtuś, siadaj tu i składaj. – Dziadek podsunął mu jakąś obszarpaną broszurę, która częściej służyła do zabijania natrętnych much niż czytania. – Nie będziesz przeca gorszy od Mietka.
        Co miał robić, siadał i składał:
        – Wy-je-cha-ło, wyjechało… – zaczął.
        – Jakie wyjechało? Nie wyjechało, tylko wyjechała – poprawił go dziadek. – Przecież to jest litera „a”, powtórz. Dlaczego się nie przykładasz?



I. ZADUPIANIE                                                                                                   9



        Odbywało się to niemal codziennie, gdy dziadka coś nachodziło, aby – jak to mówił – „naprawiać wnuka”.
        To było jego podstawowe zajęcie; nic poza edukowaniem wnuka nie miał właściwie do roboty; broń Boże, nie z lenistwa, lecz z kalectwa i podeszłego już wieku. Czasem zajmował się kucharzeniem, aby coś ciepłego mieli do zjedzenia. Miał zrobiony przez wnuka kostur, którym się wspomagał, gdy musiał przemieścić się z kuchni, w której najczęściej przesiadywał, tam też spał. Kuchnia i przyzba to jego dwa ulubione miejsca na tym świecie. Gdy było chłodno, trzymał się kuchni, gdy przyświecało słoneczko, wychodził na przyzbę i przyglądał się pasącym się kurom, kaczkom w obejściu, a w oddali na łąkach krowom, „bujał w chmurach”, śledząc przesuwające się obłoki. Gdy tylko siadał przed chałupą, zaraz przybiegał do niego Burek, kundel już bardzo leciwy, i tulił się do jego jedynej całej prawej nogi. Dziadek zapalał skręta i tak razem grzali się w promieniach słońca.
        Chałupę tę dziadek sam postawił, wraz z cieślami sprowadzonymi z Lekocina, zaraz po wojennej tułaczce – miał wtedy jeszcze dwie nogi. I nie nazywał jej „chatą” czy „chałupą”, jak przyjęto na ogół mówić, lecz „domkiem”. Stawiali go, będzie, ze trzy miesiące. Syn dziadka Janek, ojciec Wojtka, trzydziestoletni wówczas mężczyzna, niewiele pomagał przy budowie, bo, jak mówił dziadek, miał swoją „leśną robotę”. Wpadał czasami z kolegami do wsi w środku nocy, najczęściej po prowiant. Razu pewnego przyszedł z kolegą i… wpadli na dobre. Wyłapali ich wtedy ze trzydziestu, szybki proces, wyrok i odsiadka – dostali od pięciu do dziesięciu lat, niektórzy czapę. Starego Kuleszę co chwila ciągali „do spowiedzi”. Janek wrócił zmarnowany i niewiele pomieszkał biedak w „domku”. Jego żona Hanka zeszła kilka lat przed nim, „ze zgryzoty” – jak mówił dziadek. Przez długi czas mieszkali we trzech wraz z Mietkiem sierotą, równolatkiem Wojtka, którego



10                                                                                      DWIE SAGI GALICYJSKIE




przygarnęli do siebie pewnej zimy, gdy włóczył się po opłotkach we wsi mocno zmarznięty i osłabiony; „ledwie trzymał się życia” – jak skomentował dziadek, kiedy przynieśli go do domu. Przez dwa dni nic nie mówił, tylko się trząsł i wydawał jakieś nieartykułowane dźwięki – myśleli, że niemowa. Ogarnęli go, przyodziali, nakarmili i tak już u nich jest do dziś. Traktują go jak swego, mimo że nosi inne nazwisko, ale też na „K” – Korzecki.
        Jak mówił dziadek, Wojtek „wywijał się” od chodzenia do szkoły, jak tylko mógł. Poza tym gdzie by dziecko dochodziło dziewięć kilometrów na naukę, a kiedy zamieszkali w „domku”, to nawet i jeszcze dalej.


        Jednego razu przyjechali do Kuleszów inspektorzy z oświaty, aby zbadać u samych źródeł okoliczności „uchylania się od obowiązkowego uczęszczania do szkoły”. Pisma, które do nich słali w tej sprawie, nic nie pomagały, więc sami przyjechali którejś wiosny z milicjantem, który przywiózł dwójkę pracowników oświaty wojskowym gazikiem. Ledwo tam się dotarabanili. Łąki po roztopach nieźle namokły, gdyby nie gazik, byłoby do nich ciężko dotrzeć. A gdyby tak ugrzęźli, to kto by ich wyciągał? Zapewne nikt.
        W „domku” zastali dziadka.
        – A gdzie syn? – od razu spytał inspektor, który przy wejściu zawadził głową o framugę.
        – Jak to gdzie, posadziliście go, to siedzi.
        – My? – Inspektor popatrzył zdziwiony na kobietę, z którą przyjechał. Ta wzruszyła ramionami też mocno zdziwiona.
        – Myśmy nikogo…
        Milicjant podszedł do niej i coś szepnął do ucha, a w tym czasie inspektor spytał: – A za co siedzi, jeśli można wiedzieć? To chyba jakieś nieporozumienie.



I. ZADUPIANIE                                                                                                  11



        – A iści – odparł dziadek – nieporozumienie. A za ojczyznę, panie, za ojczyznę siedzi! – podniósł głos.
        Na to inspektorka:
        – A jak syn ma na imię?
        – Janek. No i jego właśnie posadziliście.
        – Ale nie o Jana nam chodzi, człowieku.
        – Pytaliście o syna, to mówię, że zafundowaliście mu kilkuletnie wczasy. – Widać było po jego minie, że Kulesza był nieźle wkurzony.
        – To pomyłka – odparła kobieta. – Ten, o którego nam chodzi, nazywa się Wojciech, Wojciech Kulesza.
        – No, to jest mój wnuk, jeszcze nie siedzi – odparł zgryźliwie dziadek.
        Odezwał się milicjant:
        – Co wy, obywatelu, z tym „siedzeniem”?
        Na to inspektor:
        – Słuchajcie, dziadku…
        Nie dokończył zdania, bo przerwał mu Kulesza dość ostro:
        – Ty mi tu nie dziadkuj, tylko wal, o co wam chodzi.
        Wkroczyła w tę wymianę słów pani inspektor:
        – Uspokójcie się, panowie, niepotrzebne nerwy. My tu przyszliśmy w sprawie szkoły, wie pan… no, nauczania.
        Na to dziadek:
        – No i od tego trzeba było zacząć. Ukłonić się, pochwalić kogo trzeba, przedstawić się i wyłożyć kawę na ławę, a nie…
        Na chwilę zaniemówili zaskoczeni takim obrotem sprawy. Cała trójka stała; milicjant przy drzwiach, inspektorzy przy stole, tylko dziadek siedział na ławie za stołem i uważnie im się przyglądał.
        Ciszę przerwała pani inspektor, przedstawiając się, a także dwóch pozostałych gości. Wyglądała na najmłodszą z nich



12                                                                                      DWIE SAGI GALICYJSKIE



i najbardziej obytą, ale nie przeprosiła za „takie nieszczególne ich wejście”. Poszperała coś w swoich papierach i spytała:
        – A czy jest wnuk Wojciech, syn Jana?
        – Nie ma – odpowiedział dziadek.
        – A ten, co się kręci po podwórku, to nie on? – odezwał się inspektor.
        – To nie on.
        – A gdzie on?
        – W lesie.
        Na te słowa milicjantem lekko zatrzęsło i z udawanym uśmiechem ni to spytał, ni to stwierdził:
        – Na grzybach…
        – Chyba nie.
        I tak się nawzajem przerzucali słowami, aż przerwała znowu tę potyczkę słowną pani inspektor:
        – Ale przyjdzie, prawda?
        – Na pewno. Usiądźcie se, bo to może potrwać. – I dziadek z miną szelmowską uśmiechnął się pod wąsem.
        W tym czasie milicjant wyszedł na dwór.
        – Jak powiedziałam, my w sprawie edukacji podstawowej waszego wnuka. On w ogóle nie chodzi do szkoły, jak zapewne wiecie.
        – A po co? – rzekł dziadek.
        Wtrącił się do rozmowy dość ostro inspektor:
        – Chce pan, żeby był analfabetą? On już ma chyba z dziesięć lat.
        – Ma, a co?
        – A to, że żadnej klasy jeszcze nie ukończył…
        Na to dziadek: – Nie ukończył, bo nie chodził, to co miał ukończyć?
        – On musi chodzić, bo to obowiązek. Siedem klas powinien ukończyć – rzekł inspektor surowym, nadętym głosem. – Dlaczego nie chodzi?



I. ZADUPIANIE                                                                                                  13



        – Bo szkoła jest bardzo daleko, a poza tym… nie ma takiej potrzeby – odpowiedział dziadek. – To, co powinien umieć i wiedzieć, to wszystko wie ode mnie. Ja go uczę.
        – A dajecie sobie radę? – spytała z zainteresowaniem inspektorka.
        – Tak, powoli, ale jakoś nam idzie.
        Spojrzała dość wymownie na swego kolegę i ciągnęła dalej:
        – A co już Wojtek potrafi?
        Dziadek zlustrował ich oboje i powiedział:
        – Umie się podpisać i… w ogóle pisze, powoli, ale pisze. Także składa litery, rachuje, lubi rysować i chyba dobrze mu to idzie. Kiedyś narysował Stalina idącego z diabłem…
        – No dobrze, dobrze – przerwała mu inspektorka, zerkając ukradkiem na mundurowego. – Ale chciałabym sprawdzić, co on już potrafi. Wiecie, dzieci w jego wieku chodzą już do trzeciej klasy.
        Odezwał się milicjant:
        – Poprosiłem tego tam na dworze, żeby go odnalazł, więc może za chwilę przyjdzie.
        – Panie Kulesza – odezwała się inspektorka – nie wiemy, czy przyjdzie i kiedy, a sprawa tak wygląda – na chwilę się zadumała, spojrzała na Kuleszę i zaczęła: – Proszę posłuchać. Wojtek może się uczyć poza szkołą, w tym wypadku pod pana kuratelą, będzie eksternistą, ale o przejściu do kolejnych klas decyduje nauczyciel i tylko on wystawia świadectwa. Ja tu zostawię Wojtkowi elementarz i kilka innych podręczników, trochę zeszytów, ołówki, kredki, gumkę – i wyłożyła to wszystko na stół – a także zostawię program wymagany od uczniów pierwszej, drugiej i trzeciej klasy. Proszę się z tym zapoznać, solidnie z nim popracować i sprawdzić, co już potrafi.
        Kulesza się trochę zmieszał i widać, że był zaskoczony takim obrotem sprawy.



14                                                                                      DWIE SAGI GALICYJSKIE



        – A ile to wszystko ma kosztować? – spytał, pokazując na rzeczy wystawione na stole.
        – A z czego żyjecie?
        – No, z tego, co tu widzicie. A – przypomniał sobie – mam jeszcze rentę inwalidzką, a Hania, synowa, daje trochę na utrzymanie syna.
        – A gdzie jest mama Wojtka?
        – Ze sto pięćdziesiąt kilometrów stąd, w sanatorium pracuje.
        Inspektorzy poszeptali przez chwilę ze sobą na boku i zadecydowali wspaniałomyślnie:
        – Nie musicie nic płacić – odezwał się inspektor. – Władza ludowa dba o wszystkich bez wyjątku – ostatnie dwa słowa mocno zaakcentował – i chce mieć światłych obywateli. Nauka jest za darmo. Tylko dbajcie o wnuka i niech nie zejdzie na złą drogę.
        Inspektorka dodała:
        – W czerwcu przyjedzie do was nauczycielka, a może i ja przyjadę, kto wie, i sprawdzimy jego postępy w nauce.
        Ledwo odjechali, a zza węgła domku wychylił się Wojtek, a za nim Mietek. W sieni u progu stanął dziadek.
        – No, jesteście – westchnął.
        Usiadł pod ścianą. Trochę był zmęczony tą niespodziewaną wizytą i lekko skołowany.
        – Co chcieli? – spytał Wojtek.
        – Przyjechali zobaczyć się z tobą, nie ze mną, a ty, tchórzu, dałeś nogę.
        – O tatę pytali?
        – Nie, mówię przecież, że z tobą chcieli porozmawiać. Nie masz się czego obawiać, chodzi tylko o twoją naukę. To byli nauczyciele z powiatu, a może z województwa, kto ich tam wie. A ten posterunkowy tylko ich przywiózł.
        – A o Mietka nie pytali?



I. ZADUPIANIE                                                                                                  15



        – Nie, na szczęście nie, jeszcze tego by tylko brakowało. Mietek nie jest tu zapisany, jego tu w zasadzie nie ma. Ale on, jak sam wiesz, już nieźle pisze i czyta. Należałoby go gdzieś zgłosić do jakiegoś urzędu czy jak – już sam nie wiem.
        „Już prawie dwa lata jest u nas, nikt się o niego nie dopytuje, nikt go nie szuka, a we wsi przecież wiedzą, że tu jest. Gdyby ktoś go szukał, pytał się w okolicy o niego, to wiedzą, gdzie jest” – rozmyślał dziadek.
        Rozejrzał się, zauważył Mietka dokazującego z Burkiem.
        – Mietek, dobrze ci tu u nas jest?
        – Dobrze, dziadku – odpowiedział, uśmiechając się.
        – Chodź no tu, będzieta się teraz razem uczyć, i to solidnie. – Dziadek spojrzał na nich i dodał: – Nauka jeszcze nikomu nie zaszkodziła, a głupota i niewiedza i owszem, już niejednemu.
       
       
        Wiosna była zawsze niebezpieczna dla mieszkańców wsi, a szczególnie dla biedaków. Kto nie przygotował się do przednówka odpowiednio, to znaczy nie zrobił zapasów lub je za wcześnie spożytkował, ten… biedował. Wtedy podstawowym pożywieniem były ewentualnie ziemniaki i nowalije polne, zielsko nadające się do spożycia. Ale matka Wojtka, Hanka, jak tylko udało jej się urwać z roboty na kilka dni, przyjeżdżała do nich i robiła, co się dało w tej sprawie. Szła do wsi z chłopakami do umówionego wcześniej gospodarza i, na ile ich było stać, kupowali coś z mięs. Ale we wsi nie wszyscy chcieli z nią rozmawiać, wiedzieli o jej mężu i woleli się z nią nie kontaktować zbyt często, „dla świętego spokoju”, jak mówili. A poza tym cała rodzina Kuleszów była trochę „nietutejsza”, skądś przyszli tu po wojnie, w samej wsi długo miejsca nie zagrzali, osiedlili się na Zadupiu, Hanka rzadko do wsi zaglądała, a teraz, odkąd pracuje „przy gruźlikach”, to prawie wcale.



16                                                                                      DWIE SAGI GALICYJSKIE



        Podeszli pod zagrodę Józefa Walczaka.
        – Witajcie, Józefie.
        Gospodarz akurat coś oporządzał w chlewni. Matka kazała chłopakom poczekać przy furtce, a sama podeszła się przywitać.
        – Jak się masz, Hanuś, aleś ty elegancka, taka… nie wsiowa, no, no.
        – Dajcie pokój, Józefie. A u was wszyscy zdrowi?
        – Dzięki Bogu, nie narzekamy aż tak bardzo. Kiedyś było lepiej, ale wtedy byliśmy młodsi i to pewnie dlatego. Usiądnij se i odpocznij, zara podejdę.
        Hanka usiadła na ławce w ganku. Po chwili podszedł Józef i też przysiadł, był tylko w podkoszulce bez rękawów i portkach. Mimo że kończył się listopad, dzień był ładny, pogodny, słońce przebijało się zza chmur. Można powiedzieć, że było nawet ciepło.
        – Macie, Józefie, to com zamówiła?
        – Mom, Hanuś, ale nie wszystko.
        Hanka zrobiła duże oczy.
        – A czego nie macie?
        – Słoniny. Nie starczyło. Ale się nie martw. Wiem, kto ma – Waluś Kowalowy.
        Wzdrygnęła się.
        – Wiem – odparł Józef – on ci nie do, ale poczekasz chwilkę, jo pójde i przyniese. – A do chłopców zakrzyknął: – Co tak tam stoita za płotem, wejdźta do ogrodu. – A sam poszedł w wieś.
        Nie zawsze trafia się taki piękny dzień, szczególnie o tej porze roku. Grudzień za pasem, a tu ciepło i słońce przygrzewa, lekki wietrzyk snuje się przy ziemi, trąca suche badyle po słonecznikach, zaczepia sterczące kikuty malw i z łatwością przebija się przez nagie już gałązki porzeczki, agrestu i malin. Wszystkie owoce, których dzieci nie zdążyły spałaszować z krzaków, trafiały odpowiednio przygotowane do słoików i butelek. Na zimę czy przednówek jak znalazł. Jednak nie wszyscy umieli o to zadbać.



I. ZADUPIANIE                                                                                                  17



        Kuleszowie także przy domku mieli ogródek warzywny, może nie taki duży jak u Józefa, ale zawsze coś tam rosło. Prócz warzyw mieli kilka krzaków porzeczek czarnych i czerwonych, a tuż przy lesie dziadek pielęgnował swój szpaler tytoniowy. I były dwie jabłonie usadowione przy płocie północnym, tym od lasu. Gorzej było z mięsiwem i mlekiem, chociaż i z tym sobie jakoś radzili. Pod nosem był przecież las, a więc z niego nie tylko jagody, grzyby, ale przynosili i zwierzynę płową. Wkłusowaniu celował dziadek, a i chłopcy szybko pojęli tę sztukę. Niekiedy udawało się im „na dziko” przydoić krowy pasące się na dole łąk, ale było to przedsięwzięcie ryzykowne, podobnie jak zakładanie wnyków. Kiedy Hanka jeszcze nie pracowała tak daleko w górach i była na miejscu, to całe zaopatrzenie było na jej głowie, chodziła do wsi po mleko i twaróg.
        Wrócił Józef, niosąc zawinięty w płótno połeć słoniny. Rozliczyli się i pożegnali. Na do widzenia Józef dał dla dziadka machorkę w płóciennym woreczku.
        – Niech kurzy na zdrowie. Ma stary same zmartwienia, oj ma, nogę mu urżnęli, syna zamkli, sam opiekuje się tymi urwisami, ty daleko… No, jednym słowem, skaranie boskie. Aha, Hanuś, a jak tam Janek?
        – A skąd mam wiedzieć – odpowiedziała matka z żalem.
        – Nie pisze?
        – Nic a nic. Im chyba nie wolno. Raz pojechałam za nim do Sieradza, bo ktoś mi powiedział, że tam takich trzymają…
        – No i?
        – Nie wpuścili mnie, wyśmieli, a nawet nie dowiedziałam się, czy tam przebywa… – Hanka nim dokończyła, rozpłakała się. – Dziękuję, Józefie, ostańcie z Bogiem.
        I poszli, zaprowiantowani nieco na zimę. Hanka uwolniła się od bagażu – miała przecież swoich dwóch pachołków – ale cały czas rozmyślała, „żeby tylko Janek wytrzymał i nie załamał się”, i była pewna, że wytrzyma, już go przecież dobrze znała.



18                                                                                      DWIE SAGI GALICYJSKIE



        Kiedy Kuleszowie „przenieśli się” na zachód, uciekając przed banderowcami, ojciec Wojtka miał 28 lat. Tam na wschodzie mieszkali w majątku hrabiego Józefa. Dziadek miał tam dobrą posadę odziedziczoną po swoim ojcu. Robił za koniuszego czy masztalerza, a zajmował się przede wszystkim organizowaniem polowań. Z końmi był obznajomiony od maleńkiego, ojciec go do tego przyuczał, kiedy poszli na służbę do hrabiego, no a potem wojna polsko-bolszewicka, też oczywiście na koniu.
        Już tu, na zachodzie, „wplątał się” Janek w Bataliony Chłopskie, które zaczęły działać gdzieś od 1940 roku, a następnie, gdy między innymi jego oddział przyłączył się do Armii Krajowej, bronił ojczyzny już pod tym sztandarem przed okupantami, a następnie przed czerwoną zarazą, jaką wlekli ze sobą Sowieci.
        Już dawno, po tak zwanym wyzwoleniu, po Jałcie, Poczdamie, przesiedleniach, kraj powoli leczył się z ran, starał się odetchnąć. Ale nie wszędzie było spokojnie, nie wszyscy złożyli broń, nadal aktywne było podziemie antykomunistyczne, w tej części kraju chyba najaktywniejsze. To, co wprowadzano do nas ze wschodu, nie wszystkim się podobało. Do tych niezadowolonych „z obrotu sprawy” należał także ojciec Wojtka. Nie wierzył Sowietom, nie wierzył komuchom, byli okupantami i Polacy nie takiej „idylli i miodu” potrzebowali, jaką im obiecywano i narzucano.
       
       
        Było przedwiośnie 1947 roku, szli we dwóch duktem leśnym, aby ściągnąć trochę prowiantu dla oddziału. Wkoło było jeszcze dużo śniegu, pełnia księżyca, widno jak w dzień, mimo że to dopiero pół do trzeciej. Mróz jeszcze trzymał. Starali się iść cicho, jak się tylko dało, chociaż nie bardzo się dało, bo śnieg skrzypiał pod każdym ich stąpnięciem. Dochodzili do wsi, którą musieli obejść dość szeroko – „była nie ich”. Jak się dowiedzieli, stąd wielu gówniarzy wiejskich wstąpiło do Milicji



I. ZADUPIANIE                                                                                                  19



Obywatelskiej, tutaj mieli swój punkt zborny z komisarzami i kilkoma sowieckimi agitatorami – stąd „zarażali” te okolice. Partyzanci planowali ich rozbroić i rozpędzić, ale jeszcze nie teraz.
        – Słuchaj, Krzysiek – odezwał się Janek do kumpla. – Trzeba uważać, mogą mieć wystawione czaty.
        – W porządku – odparł kolega.
        Przy tej pogodzie, mimo nocy, byli wystawieni jak na widelcu. Las sosnowy, rzadki, niewiele krzewów, wszędzie biało i jasno.
        – Jeszcze tylko ta wieś, a potem pójdziemy skrajem lasu. Będziemy widzieli, czy ktoś nam z lewej strony nie zagraża – rzekł Janek.
        – Pozostały nam jeszcze ze dwie godziny marszruty i za chwilę meta.
        – Popatrz, widać już tę drugą wieś – odparł Janek. – Chyba wcześniej dojdziemy niż za dwie godziny.
        Zaskowytał jakiś pies od strony wsi, a oni zatrzymali się na chwilę. Krzysiek wyciągnął lornetkę i przystawił do oczu. Przyjrzał się wsi, która była otulona jeszcze zimą i zapewne głębokim snem. Nie zauważył niczego podejrzanego i dał ręką znak Jankowi, że mogą ruszać dalej. Cofnęli się jednak trochę głębiej w las, aby było bezpieczniej. Usiedli na chwilę na pniakach, by zaczerpnąć tchu.
        – Ciekaw jestem – odezwał się Krzysiek, pokazując w kierunku wsi, którą mijali – co ci chłopi cywile, jeszcze niezwerbowani przez komisarzy, ubecję, myślą o nas, partyzantach. Wyciągnęliby pomocną dłoń w razie potrzeby czy wbiliby ci nóż w plecy?
        – A cholera ich wie, ludzie są różni i różnie się zachowują w różnych sytuacjach. Nie mam pojęcia. W każdym razie lepiej nie ryzykować.
        – Znaczna ich część jest pod silną presją propagandową władzy ludowej, komuchów…



20                                                                                      DWIE SAGI GALICYJSKIE



        – Właśnie, co się będą narażać. Idą po prostu na łatwiznę, a poza tym – odpowiedział Janek – są mało uświadomieni politycznie. Wojnę jakoś przeżyli i cieszą się, że jest wolność, pokój. A tu jacyś „leśni”, po cholerę…
        – Aby tylko co do gęby włożyć, cholera, i nie narażać się zbytnio… Jak zwierzęta, tfu.
        – Więcej ci powiem – rzekł Janek. – Jak zwierzęta w zoo, namiastka wolności, aby tylko ich dokarmiano, a czyja ręka daje jadło, to już mało ważne.
        – I to jest właśnie ich wolność, bezwolna.
        – Chłop jest przywiązany do gleby i nie bardzo chce się z niej ruszyć. Tak zawsze z chłopami było, trudno było ich zaciągnąć do jakiejś wojenki. A partyzantka to ruch, stałe przemieszczanie się, to bunt, a za tym idzie duże ryzyko i nikt ci nie daje gwarancji, że zwycięsko wyjdziesz z tak obranej drogi… I po cholerę ci to.
        – Właśnie, niech inni ryzykują, frajerzy. Ale jak przyjdzie zwycięstwo, to wtedy się do jego owoców dołączą, a jakże. Zapewne będą jeszcze głośno wiwatować i wystawiać piersi.
        – Do czego?
        – Jak to do czego, do odznaczeń, orderów.
        – Właśnie, profity ściągać, owszem, natomiast ryzykować, niechętnie.
        – Chociaż są także chłopi, którzy nadal walczą. – Krzysztof popatrzył na Janka z uśmiechem.
        – Myślisz o nas dwóch?
        – Nie tylko, także ci z Batalionów. Z tego co wiem, oni nie wszyscy złożyli broń.
        – Ruszmy dupy, nie ma co politykować, a jeść się chce i to nie tylko nam dwóm.
        Już było zupełnie jasno, gdy docierali do „swojej” wsi. Zbliżali się do sadu Orzecha, tutaj mieli odebrać przygotowaną żywność, odpocząć chwilę, wsiąść na sanie i jechać z powrotem do oddziału.



I. ZADUPIANIE                                                                                                  21



        – Wiesz co? – odezwał się Janek do Krzyśka. – Coś tu mi podejrzanie zbyt cicho. Nie wydaje ci się?
        – Michał powinien dać już jakiś znak, wiedział przecież, że przyjdziemy o tej porze.
        Przycupnęli przy płocie, zaczęli się naradzać.
        – Może jeszcze śpią, wczesna godzina…
        – Coś mi tu nie pasuje – odezwał się Janek. – Iskierka nie szczeka, dawno już by nas wyczuła.
        – Co robimy, przecież nie możemy się wycofać?
        – Słuchaj, o wycofaniu nie ma mowy. Zrobimy tak. Ja pójdę pod chałupę, rozejrzę się, ocenię sytuację i dam ci znak, czy masz podejść, czy też nie. A teraz osłaniaj mnie w razie potrzeby. – Janek wyszarpnął z kabury pistolet i odbezpieczył.
        Podali sobie dłonie i Janek poszedł. Byli zupełnie odsłonięci, dało się wyczuć jakiś niepokój, było podejrzanie cicho. Janek na wysokości obory przeskoczył płot i znalazł się na posesji Orzecha. Michała znał bardzo dobrze, tu niedaleko mieszkali w sąsiedniej wsi, nim ojciec wybudował na przysiółku domek. Niepokój wyraźnie opanował jego duszę. Co robić? Jeśli to jest zasadzka, to z pewnością są już obserwowani, mają ich na muszce. Rozejrzał się. No, ale to także znaczy, że powrotu nie ma. A zresztą nie po to szli taki szmat drogi, żeby wracać z niczym. W głowie się mu kotłowało: „Co z Iskierką? Dlaczego Orzech nie daje znaku życia i w ogóle taka niespokojna, przeraźliwa cisza, aż boli?”.
        Serce łomotało Jankowi jak szalone. Przebiegł szybko podwórze i znalazł się pod chałupą, pchnął lekko drzwi, nie stawiały oporu. Wsunął się do ciemnej sieni i… od razu padł od silnego uderzenia w głowę. Stracił przytomność.
        Po jakimś czasie wybudził się, chciał dotknąć ręką głowy, która go piekielnie bolała, ale nie mógł – był związany i leżał na podłodze, a obok niego broczący krwią i jęczący Krzysiek. Przy



22                                                                                      DWIE SAGI GALICYJSKIE



stole siedziało trzech mężczyzn z pepeszami, a czwartego zauważył kątem oka – stał przy drzwiach. Żartowali i śmiali się. Jeden z nich wstał od stołu, podszedł do leżących, trącił nogą Krzyśka:
        – Nu, czto, partizany, polskije partizany. Wy priszli, job waszu mat’, pokuszat’ niemnożko… a eto nie riestoran! – Roześmiał się szeroko, a reszta wraz z nim. I dalej ciągnął tym samym tonem:
        – Wy, sobaki Zapada… tfu! – splunął i przerwał.
        Usłyszeli warkot nadjeżdżającego samochodu.
        – Przyjechali – zauważył jeden z żołnierzy.
        – Zabrać tych gierojów i jazda.
        – A co z resztą, komendancie? – spytał jeden z nich, wskazując głową w głąb chałupy.
        – Można by starego zabrać… ale zostawmy familię w komplecie… po tym wszystkim powinni zmądrzeć.
        – A uwolnić ich, rozwiązać?
        – Zostaw, ktoś ze wsi to zrobi, nie bądź taki samarytanin.
        Wsadzili na samochód związanych Janka i Krzyśka oraz przygotowany dla nich prowiant i odjechali.
        Po kilku dniach rozeszła się echem wieść po okolicy, że partyzanci zlikwidowali dwie placówki ubeckie oraz wysadzili pociąg wywożący do Związku Radzieckiego dobytek zrabowany z naszych ziem, a także że Krzysiek, niestety, zmarł od ran zadanych mu przy obejściu Orzecha.
       
       
        Dziadek Walek, jak go najczęściej nazywano, był człowiekiem bardzo towarzyskim, lubił przebywać z ludźmi, a i ludzie od niego nie stronili. Kiedy jeszcze poruszał się na dwóch nogach, często zachodził do wsi do któregoś z kumpli z flaszką wódki, kupnej lub pędzonej, jak popadło, wspominali, żartowali, przeklinali to i owo, kurzyli. Ale kiedy biedak stracił nogę, eskapady do Józefa, Orzechów, Wawrzyniaka i innych urwały się bezpowrotnie. Oni jego z rzadka odwiedzali… takie Zadupie.




do góry

Wykonane przez Onisoft.pl

2017 Wszelkie prawa zastrzeżone oceanksiazek.pl

Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl