Kategorie blog
Uśpiona czujność
Uśpiona czujność




















SPIS TREŚCI

Wstęp ...................................................................................7
Parametry .............................................................................9
Kamienne twarze ..................................................................11
Za kotarą I ...........................................................................17
Dwadzieścia cztery godziny ....................................................19
Za kotarą II ..........................................................................25
Jeszcze jeden oddech ............................................................27
Za kotarą III  ........................................................................35
14 lutego ..............................................................................43
Szara kotka ...........................................................................47
Anna  ...................................................................................49
Rejestracja ...........................................................................53
Położna ................................................................................57
Wełniany miś.........................................................................61
Życie na neonatologii I ..........................................................65
Spacer po smutnym parku .....................................................75
Przytulić po raz pierwszy .......................................................79
Między niebem a ziemią ........................................................83
Sen......................................................................................93
Życie na parkingu .................................................................95
Odwiedziny ..........................................................................97
Śpij, aniołku, śpij .................................................................107

Życie na neonatologii II ........................................................111
Transport ............................................................................117
Przeczucie ...........................................................................121
Nocny telefon ......................................................................125
Gdyby szal umiał mówić .......................................................127
26 maja – Dzień Matki ..........................................................131
Wypis do domu ...................................................................135
Nowy wymiar związku ..........................................................141
Zabliźnienie ran ...................................................................145
Wieczna tajemnica ...............................................................151
Teraz ..................................................................................153







WSTĘP


        Minęły 3 lata, 144 dni, 18 godzin, 19 minut i 12 sekund i miną kolejne lata i dni, i sekundy. Serce zawsze mi przyśpiesza na samo wspomnienie. Odtąd tęsknota będzie mi nieustannie towarzyszyć wraz ze świadomością utraty cząstki mnie samej, w poczuciu rozerwania na pół, bezsilności i odarcia z prawa do szczęścia.
        On był przy mnie, wspierał do końca. W każdej sekundzie tłumił strach i niepewność o nas i o dwa serduszka. Lecz nigdy nie płakaliśmy jednocześnie. Wymiana spojrzeń stanowiła nową zasadę bycia razem. A pozostałe rzeczy nabrały innego wymiaru.



9




PARAMETRY


        Wydzwoniłam Artura z pracy, leżąc podpięta pod różne urządzenia. Wciąż słyszałam moje małe istotki, ich serduszka i wiercenie się w brzuchu. Nie wiedziałam, która z nich tak bardzo pcha się na świat, nie odczuwałam skurczów. Wbrew pozorom czułam się dobrze, pomimo że zgłosiłam się do szpitala z nagłym krwawieniem, ale z nadzieją na podtrzymanie ciąży. Po prostu leżałam na łóżku za kotarą i czytałam książkę, czekając na lekarzy, którzy coraz to odczytywali parametry.
        Artur przyjechał. Widziałam w jego oczach zakłopotanie, strach, panikę, a może i utratę nadziei. W nerwach odruchowo gładził brodę, którą zapuścił, gdy tylko dowiedzieliśmy się, że jestem w ciąży. Rozmawialiśmy i śmialiśmy się, wciąż dopytywał, jak się czuję. A my czułyśmy się jeszcze lepiej, gdy był już przy nas.
        Nie wiedziałam, jak długo tu zostanę. Miałam głęboką nadzieję, że będę musiała pozostać w szpitalu w celu podtrzymania ciąży. Leżenie przez parę tygodni to była teraz najgorsza rzecz, jaką zakładałam.
        Artur zrobił zapas picia i jedzenia dla mnie, ułożył wszystko na szafce, po czym sam zaczął jeść, kochany. Przytulałam brzuch i zastanawiałam się, jakie są malutkie. To na pewno
jeszcze nie teraz. Jeszcze piętnaście tygodni, no może krócej, bo ciąża mnoga, ale nie aż trzy i pół miesiąca wcześniej. Wczoraj miałam USG, nic nie zapowiadało krwawienia, może to po prostu znak, by zwolnić tempo.



10




KAMIENNE TWARZE


        Niedługo potem przewieziono mnie na salę porodową. Odczyty parametrów nie pozostawiały złudzeń, że już niedługo muszę rodzić. Byłam kompletnie na to nieprzygotowana, czułam się wyrwana z rzeczywistości.
        Tuż za drzwiami sali, na korytarzu zauważyłam dwa inkubatory. Boże, to dla moich dzieci. Krzyczałam: „Za wcześ- nie, jeszcze nie, za wcześnie!”, ale wszyscy byli już w pogotowiu. Starano się mnie uspokoić, gdy doznałam nagłego ataku paniki. Informowano o niebezpieczeństwie utraty dzieci. Padło wiele przeróżnych objaśnień, ale w tak krótkim czasie nie dało się na to przygotować.
        Odruchowo trzymałam się za brzuch i rozmawiałam z dziewczynkami. Prosiłam je, by były silne, że przepraszam, że zaraz się zobaczymy, że kocham bardzo, że damy radę. Mój płacz i szloch pobudzał mięśnie brzucha. Czułam, że dziewczynki są zaniepokojone. Pamiętam strach, który zaczął się nasilać w miarę napływu informacji o naszym stanie zdrowia. Żadna z nas nie miała się dobrze, co stwarzało wiele zagrożeń. Pozostawało mi tylko zdać się na profesjonalizm lekarzy, poddać się procedurom, wierzyć i modlić się o cud.
        Pamiętam salę, dużą, czystą, z wielkimi oknami. Na środku ja uzbrojona w detektor tętna, z wenflonami na rękach,



11




a wokół monitory, jakieś rurki. Po prawej przy drzwiach duże biurko, przy którym czuwały położne systematycznie spisujące pomiary. Byłam już lekko otępiała, senna, wymieniłam może parę zdań z personelem, który przekazał mi najkonieczniejsze wiadomości, pewnie by nie zachwiać mym poczuciem bezpieczeństwa, spokoju. Zaczęłam wierzyć, że spędzę tak wiele tygodni, by jak najdłużej zachować ciążę, co byłoby najlepsze dla dziewczynek.
        Przekazana przez lekarza wiadomość, że mam zakażenie, wprawiła mnie w rozpacz. Stałam się zagrożeniem dla własnych dzieci. A objawy postępowały w straszliwym tempie, dlatego też parametry szalały, tyle rozumiałam. Decyzja o przyśpieszeniu porodu została podjęta bardzo szybko. Do sali wprowadzono dwa inkubatory, które czekały na korytarzu w pogotowiu, wraz z całym oprzyrządowaniem i butlami z tlenem. Widziałam, jak sześcioosobowe zespoły szykują sprzęt do każdego urządzenia. Sprawdzają, by zapobiec jakiejkolwiek awarii. Wierzyłam w ich cudowną moc, w dobrą organizację. Wiedziałam, że w takich sytuacjach każda sekunda się liczy.
        Na kamiennych twarzach medyków przygasły uśmiechy. Unikano kontaktu wzrokowego ze mną. Właśnie wtedy wybuchnęłam płaczem. Szlochałam przerażona, błagając o pomoc dla dzieci. Widok siedemnastu lekarzy obudził we mnie strach o każdą sekundę, o życie moich córek. W myślach krzyczałam: „Boże, ratuj!”. Zdałam sobie sprawę, że nie mam wpływu na nic, a wszystko dzieje się jakby poza mną. Psychicznie byłam oderwana od ciała. Nie czułam bólu, nie czułam skurczów, nie czułam nic. Nie rozumiałam wyników



12




wyświetlanych na monitorach, nie czułam nawet własnego bicia serca, nie słyszałam oddechu. Jak kukiełka wykonywałam polecenia parcia z wielką pomocą Artura.
        Najbardziej spuchnięte od wenflonów miejsca na dłoni przestały boleć, pulsować. Nie chciałam zamykać oczu, chciałam być obecna, pamiętać wszystko, ale czasem miałam wrażenie, jakby mnie tam nie było.
        Otrzymałam znieczulenie zewnątrzoponowe, za pomocą przycisku sama wydzielałam sobie dawki. Po pewnym czasie czułam się spokojniejsza, szloch ustał. Jednak rozwarcie nie uległo zmianie, a ja wciąż wierzyłam, że przeleżę tak jeszcze parę dni, tygodni, tak długo, jak się da, by zwiększyć szanse na przeżycie dzieci. Niestety, nic nie mogło powstrzymać tego procesu, moja infekcja postępowała, na monitorze odczytywano tętna dzieci i zaczęto biegać wokoło mnie. Nie musieli nic mówić, czułam, że dzieje się coś niedobrego. Otrzymywałam kroplówki na wspomaganie płucek, mózgu dzieci. Poproszono panią psycholog, by sprawdziła mój stan psychiczny, wezwano tłumacza, by wyjaśnił jak najdokładniej sytuację.
        Wciąż nie dowierzając, że to się dzieje, patrząc na Artura, mówiłam: „Wszystko jest okej”, a w myślach powtarzałam: „Boże, ratuj, Boże, ratuj!”. Stał za moimi plecami, sprawiając wrażenie, że ziemia osuwa mu się spod nóg. Przerażała go liczba lekarzy na sali i wciąż niezamykające się drzwi do niej. Przy każdym inkubatorze ekipy po sześć osób, przy mnie pięciu lekarzy.
        Poproszono nas o podanie imion dzieci, a my przecież jeszcze tego nie uzgadnialiśmy, nic nie postanowiliśmy.



13




Bianca zawsze była Bianusią, więc padło to imię, i przyklejono karteczkę z imieniem Bianca na prawy inkubator. „A ta druga?” – pytano. Spojrzeliśmy po sobie i wykrzyknęłam: „Natasha!”.
        Po trzynastu godzinach odkąd padła decyzja, że „rodzimy”, po pięciu godzinach od podania epiduralu rozwarcie nie za wiele postępowało. Cesarskie cięcie było wykluczone z powodu zakażenia i jeszcze większego ryzyka dla dzieci. Nakazano przeć, więc parłam, a z tyłu podpierał mnie Artur. Pchał także z całej siły. Przekłuto worek płodowy, a wody trysnęły aż na nogi. Użyto kleszczy i wtedy zobaczyłam moje maleństwo. Z rozczapierzonymi nóżkami, rączkami, paluszkami, z niemym krzykiem.
        Artur podskoczył z uśmiechem, dając mi całusa: „Mamy, mamy już jedną!”. Była godzina 2.56, 12 lutego. Nic nie czułam, żadnego bólu, zapytałam tylko, czy płacze – odpowiedziano, że cichutko kwili. Pamiętam ich kamienne twarze.
        Tymczasem doktor szukał ujścia dla drugiej. Było o wiele bardziej skomplikowane. Trochę to trwało, dla mnie całe wieki, czułam, że coś za długo, całe dziesięć minut za długo. Przekłuto kolejny worek płodowy, wody ponownie uderzyły o nogi i wręcz wyciągnięto drugą dziewczynkę. Była godzina 3.10, 12 lutego.
        Widziałam naprzeciw mnie, jak ekipy walczą o ich życie, jak nie dają po sobie poznać, jak bardzo dramatyczna jest sytuacja. Spojrzałam na inkubator z imieniem Natasha – to ta pierwsza rozczapierzona, dająca znak życia, kwili, wynik w skali Apgar rośnie, walczy. Pozwolono mi na szybki całus w malusią główkę i zabrano ją w pośpiechu.



14




        Drugi inkubator z imieniem Bianca – cisza, dalej cisza, walczą. Wypłynęła na śpiąco. Zwinięta w kłębuszek, mieszcząca się na dłoni lekarza. Bez kwilenia, bez oznak, że chce się obudzić. Ekipa ją pobudza, wspomaga aparaturą, by podjęła sama funkcje życiowe. Wciąż mam przed oczami kamienne twarze personelu. Szybki całus i w pośpiechu zabrali także ją.
        Opadłam z sił. Ze łzami w oczach pytałam, gdzie są moje dzieci. Chwilę temu były u mnie w brzuchu. Czy to się dzieje naprawdę?! Artur płakał wraz ze mną – ze strachu, z niemocy, wszystkiego naraz. Czuliśmy się tacy bezradni.
        Tymczasem oczyszczano mnie, epidural puszczał i wszystko sprawiało mi ból. Tak zakończyła się moja ciąża trwająca dwadzieścia pięć tygodni i jeden dzień.
        Czas stanął w miejscu albo przesuwał się w zwolnionym tempie. Widziałam biegających lekarzy, słyszałam szum. Jedni przekładali mi ręce, sprawdzali wenflony, inni zajmowali się dolnymi partiami mojego ciała. Nie słyszałam poleceń, nie współpracowałam, byłam odcięta od rzeczywistości, a oni sprawnie, jak kukiełkę, doprowadzali mnie do porządku. Byłam omdlała. Potem zwymiotowałam.
        Gdy powróciłam do świata żywych, przestraszyła mnie cisza. Nad głową widziałam wciąż Artura, przy biurku znów położna. Liczba rurek w moim ciele nie zmalała. Pogładziłam się po brzuchu, był już taki pusty. Zbierałam myśli, starając się sobie to wszystko poukładać. Wciąż myślałam o dziewczynkach, przestraszona, że nie potrafię im pomóc.
        Podczas porodu straciłam dużo krwi. Byłam oszołomiona, ale adrenalina i strach nie pozwalały mi zasnąć. Pytano, czy zgadzam się na transfuzję. Będąc w szoku, wciąż

odmawiałam.



15




Sprowadzono znów psychologa, tłumacza i neonatologa z oddziału dla noworodków, na który przewieziono nasze dzieci. Poinformowano nas o ich stanie, o procedurach, o procesach przeżycia, ryzyku powikłań, metodach leczenia. Powiedziano, że dzieci są podłączone do różnych urządzeń i że będzie można je zobaczyć, dopiero gdy ich stan się ustabilizuje.
        Nie chciałam płakać, nie chciałam zwariować, musiałam być czujna, dzielna, silna. Gdy pojawili się lekarze z poważnymi twarzami, bałam się jak nigdy dotąd tego, co powiedzą. Spełniając swój obowiązek, informowali mnie o wszystkim. Dziewczynki miały po 24 centymetry wzrostu, jedna ważyła 800, a druga 700 gramów, były niewydolne oddechowo. W skali Apgar miały 6.7.8 i 5.1.1 punktów. Dalsze badania były w toku.
        Straszne było analizować, która to która, chciałam moje dziewczynki teraz, właśnie teraz przytulić i mówić do nich: „Walcz, walcz, walcz, mamusia tu jest”. A tymczasem one tam takie same, malusie, w jakichś obcych rękach, nawet nie czują mojego zapachu. Ich stanu faktycznego nie przyjmowałam do wiadomości. W pewnym momencie wyłączyłam się, gdy lekarze wciąż mówili i mówili. Myślami chciałam być przy dziewczynkach. Nie dopuszczałam do siebie najgorszych prognoz, które też nam przedstawiono. Zapadły w nas najważniejsze słowa – że obie żyją, że są silne, że walczą, że lekarze robią wszystko, co w ich mocy, by przetrwały. W tym momencie nieważny był kolor włosów, oczu czy liczba palców, wszystkie tym podobne rzeczy przestały nas zajmować, one żyły i walczyły.






ZA KOTARĄ I


        Przeniesiono mnie na moją poprzednią salę, gdzie od innych kobiet dzieliła mnie i Artura, śpiącego od pięciu dni na krześle, tylko kotara. Nie czułam bólu, czułam wielki pusty brzuch. Wciąż się dotykałam, próbując wyczuć dzieci.
        Przysnęłam na krótko. Po przebudzeniu byłam bardzo osłabiona. Do tej pory nie wiem, czemu nie zgodziłam się na transfuzję krwi, którą zalecano. Byłam w za dużym szoku, by uznać, że to mi pomoże. Nie sądziłam, że nie dam rady dźwigać własnej głowy. Była niewyobrażalnie ciężka. Nie sądziłam, że przy codziennej toalecie będę potrzebować pomocy Artura. Krew nadal ze mnie uchodziła. Miałam nogi chwiejące się jak zapałki, zalewały mnie poty. Każdy centymetr mojej skóry wydzielał zapach antybiotyku. Walczyłam z infekcją, a nie dałam mojemu organizmowi tak potrzebnej krwi. Nie martwiłam się o siebie, wiedziałam, że muszę sobie poradzić, a teraz najważniejsze są dziewczynki.






DWADZIEŚCIA CZTERY GODZINY


        O 11.00 rano, po ośmiu godzinach od porodu, pozwolono nam zobaczyć dziewczynki. Artur i ja w wózku inwalidzkim pchanym przez niego pojechaliśmy na oddział noworodków. Mieliśmy do pokonania parę korytarzy. Przestraszeni zmierzaliśmy tam niepewnym krokiem. Mijany po drodze personel położniczy coraz to powtarzał: „Gratulacje, mamusiu, gratulacje, tatusiu”. Brzmiało to szczerze. Pozdrawiano nas z grzeczności, a też automatycznie, z nawyku, w końcu każdy, kto tu się kierował, stał się rodzicem.
        W naszych oczach wyczytać można było strach i ujrzeć łzy. Mimo wszystko wierzyłam, że idę zobaczyć moje córeczki, które przytulę, poczuję się mamusią. W głębi duszy wciąż pielęgnowałam wizję prawidłowego porodu i tulenia noworodków do piersi.
        Poinstruowano nas o konieczności dezynfekcji rąk, usunięciu biżuterii, a przede wszystkim poproszono o opanowanie. Mijaliśmy sale numer 1, 2, 3, 4, 5, w głębi korytarza kolejne sale z dziećmi, malutkie. Przechodziliśmy obok rodziców, którzy przyszli w odwiedziny. Widziałam przez szyby sal lekarzy z surowymi twarzami, ciche rozmowy, wręcz szeptaninę.
        Nie wiem, czy tej nocy byłam jedyną matką tak ekstremalnie młodego wcześniaka. Nie wiem, jak długo przebywały tu
inne dzieci.



19




Nie wiedziałam nic i nie chciałam wiedzieć. Ale odczuwało się gęstą atmosferę wypełnioną modlitwami, nadzieją, a także profesjonalizm personelu.
        Tłumaczono mi później, że mamy ogromne szczęście, że rodziłam w szpitalu przygotowanym do opieki nad tak wcześnie urodzonymi dzieciaczkami. W innym wypadku musiano by przewieźć dziewczynki do innego ośrodka, ale to jeszcze do mnie nie docierało, a jakikolwiek transport nie mieścił mi się w głowie.
        Weszłam do sali o własnych siłach. Nie wiem, skąd je wzięłam, jakaś moc mówiła mi: „Wstań i idź!”. Z szacunku, z miłości do moich kruszynek. Artur asekurował mnie z tyłu. Nie wiedzieliśmy, w którą stronę podążać, gdzie są nasze dziewczynki. Stało tam sześć inkubatorów, znajdowały się niezliczone maszyny, rurki, olbrzymie strzykawki podłączone do każdego urządzenia, a w środku dzieciaczki wielkości żabek. Słyszeliśmy nieustające pikanie każdej maszyny.
        Szukaliśmy naszych dziewczynek. Po chwili podeszła do nas pewna pani i nas pokierowała. Niemy płacz już ściskał mi gardło. Nie mogłam nic wypowiedzieć. Odczytałam kartkę z imieniem „Bianca” – to ona! Leżała taka samiutka w inkubatorku przy oknie. Wybuchnęliśmy płaczem, nie zwracając uwagi na personel czy rodziców przebywających tuż obok. Patrzyłam pustym wzrokiem na monitor oddechu, tętna i innych parametrów. Starałam się je zrozumieć. Miała rurki dosłownie wszędzie. Wenflony większe od jej rączek, rurki podłączone w płucka, a w środku pęcherzyki powietrza. Jej klatka piersiowa poruszała się stymulowana aparaturą. Języczek wielkości pestki arbuza, lekko wysunięty, podtrzymywała rurka intubacyjna.



20




Główka wielkości malutkiego jabłka była opasana białą czapeczką zasuniętą na oczy. Przez skórkę delikatną jak pergamin widzieliśmy wszystkie żyłki. Jej rączka była wielkości mojego paznokcia. Zalałam się łzami, po stłumieniu szlochu błagałam ją, by walczyła. Pamiętam lekko sine nóżki, malusie paluszki i pięknie wyrzeźbione ciałko. Spała. Leżała ledwo wyciągnięta z mojego brzucha, a ja nie mogłam jej nawet dotknąć, przytulić. Nie mogliśmy nic. Wtuleni w siebie okropnie szlochaliśmy.
        Przylgnęłam resztkami sił do szyby inkubatora z nadzieją, że pokonam szklaną barierę, jaka nas dzieliła. Chciałam, by mnie usłyszała, poczuła zapach. Chciałam zanucić kołysankę jak zawsze przed snem, by usłyszała, że mamusia tu jest, ale rozpacz ściskała mi gardło. Szeptałam tylko: „Bądź silna, proszę cię, mamusia cię kocha, bądź silna, proszę cię, nie zostawiaj mnie”. Artur szeptał podobne słowa, coraz wycierając łzy i przytrzymując mnie, bym nie upadła.
        Po pewnej chwili podeszła pani doktor, która opiekowała się Bianusią. Poprosiła o napisanie jeszcze raz jej imienia na kartce, po czym przykleiła ją ponownie na szybę inkubatora na znak, że jesteśmy rodzicami. Mówiła dużo o stanie jej zdrowia, o jej kondycji, o wszystkim, co powinniśmy wiedzieć. Nie pamiętam, w jakim stopniu przyswoiłam te informacje. Najważniejsze było dla nas, że żyje, że jest stabilna, że walczy. Dopytywaliśmy się o drugą dziewczynkę. Pokierowano nas na inną salę. Ciężko było opuszczać Bianusię. Sądziliśmy, że są razem, tak jednak nie było. Pomyślałam, że gdyby znajdowały się obok siebie, może wyczuwałyby się nawzajem, może byłoby im raźniej, byłyby silniejsze.



21




        Przeszliśmy do sali obok. Natashka leżała w środkowym inkubatorze pod ścianą. Tak jak w poprzedniej sali otaczały nas maszyny, rurki, inkubatorki, monitory i rozlegał się ten charakterystyczny dźwięk pikania maszyn. Weszliśmy tam bez płaczu, lecz z mokrymi oczami i ze ściśniętymi gardłami, o włos od wybuchu rozpaczy. Pierwsze spotkanie z Bianusią po części już nas oswoiło z dramatyzmem sytuacji.
        Natashka, podobnie jak Bianusia, była intubowana. Miała białą czapeczkę za dużą na jej główkę, z supełkiem na czubku głowy. Oczka zasłonięte, dookoła jej drobnego ciałka przeplatały się przeróżne rurki i kabelki, a po szybach inkubatorka spływała woda. Wkłuto jej wenflony i założono specjalne umocowania na wypadek wysunięcia igły. Nie miała rurek w płucach. Skórka delikatna, prawie przezroczysta, wysunięty malusi języczek podtrzymywany rurką. Przypominała małą żabkę. U Natashki można było zauważyć ruchy rączek, nóżek czy paluszków jakby na znak buntu, jakby jej coś przeszkadzało. Przeszło mi przez myśl: „To ty, kruszynko, mnie tak kopałaś w brzuchu”. Uśmiechnęłam się lekko przez łzy. Także tu oparłam się o szybę i prosiłam szeptem tak jak Bianusię: „Bądź silna, mamusia jest tutaj, kocham cię, czekam, walcz, nie zostawiaj mnie, proszę”.
        Ponownie poproszono nas o napisanie imienia dziecka, przykleiliśmy je na szybę inkubatora.
        Na ile sił mi starczało, przemierzaliśmy drogę od sali do sali wiele razy, by zobaczyć dziewczynki. Zaznajomiliśmy się z widokiem ich malutkich ciałeczek i całym Zaznajomiliśmy się z widokiem ich malutkich ciałeczek i całym
oprzyrządowaniem.



22




Po konsultacji z lekarzami czuliśmy się nieco spokojniejsi. Już nikt nie biegał, nie było widać chaosu, zagrożenia, choć zdawaliśmy sobie sprawę, że wszystko może się zmienić, bo najważniejsze są pierwsze dwadzieścia cztery godziny. Liczyliśmy się z powikłaniami, zagrożeniem, ale wtedy największe znaczenie miało to, że żyją, a słowo „stabilne” było dla nas znakiem, że wszystko będzie dobrze. 



do góry

Wykonane przez Onisoft.pl

2017 Wszelkie prawa zastrzeżone oceanksiazek.pl

Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl