Kategorie blog
Przytulone drzewa
Przytulone drzewa

















 




        Mienią się krople deszczu, nad stawem wiszą ważki na tęczowych skrzydełkach, nartniki przecinają taflę w szaleńczej gonitwie, deszcz rozwiesza perły kropel na pajęczej sieci. Włochate gąsienice suną po liściu, mrówki dźwigają źdźbła trawy, wokół króluje zieleń… Kto by pomyślał, że tyle jest jej odcieni, tyle kształtów, faktur i struktur. Zielonożółte, zielononiebieskie, zielonkawe, szmaragdowe, jadeitowe… Górka porośnięta kępami traw, drzewa, las w pobliżu, krzaki, chwasty, pokrzywy, osty. Wszystko zielone! Pulchne pierzyny deszczowych chmur są już daleko za lasem. Okolica wygląda jak świeżo odkurzona, wypolerowana, niczym wypucowane mieszkanie gotowe na przyjęcie gości.
        – Aaaa! Gonić! Łapać! Są i goście. – Zgraja dzieci pędzi z górki. Wrzeszczą jedno przez drugie. Gonią się, klepią, padają na trawę, turlają się ze zbocza. Gwar pędzi za nimi na złamanie karku. Odbił się od ściany lasu i upadł bez tchu na murawę. – Gonisz! – Ktoś klepnął Paula w plecy i wszyscy rozpierzchli się na boki. Chłopiec pognał za najbliższym uciekinierem. Dziewczynka biegła jak sarenka, przeskakując niewielkie krzaki i omijając pokrzywy, aż ni stąd, ni zowąd, stanęła jak wryta.
        – Popatrz. – Mała rączka Margarity wskazywała jakieś miejsce. Jej delikatny palec uparcie trwał w przekonaniu, że jest tam coś ciekawego. Wskazywał coś czy kogoś? Może pięknego ptaka w zaroślach, motyla na kwiecie czy błyszczącą w słońcu ważkę. – Nie, to nie owad, kwiat, zwierzę. – Była zniecierpliwiona. Palec ze wskazującego stawał się powoli oskarżycielskim. Wskazywała, oskarżając. – Te dwa drzewa się lubią. – Podniosła głos. – Widziałeś! Tam jest drzewo pan i drzewo pani. One bardzo się lubią.



7




        Paul spędzał z Ritą mnóstwo czasu. Razem biegali po pobliskich górkach, wchodzili na drzewa, zjeżdżali po trawie na kawałkach tektury, bili się i tarzali w piachu. Nie wywoływały bólu brzucha zielone niedojrzałe owoce zjadane prosto z drzewa i popijane wodą z węża do podlewania ogrodu. Przeżyli ze sobą całe życie. Tak im się wydawało w wieku sześciu lat. Kiedy padał deszcz, liczyli krople spływające po szybie. Krople zlewające się w stróżkę, później uciekające po parapecie i spadające na łeb na szyję w ogromną kałużę – otchłań dziecięcych wyobrażeń.
        Chmurom nadawali kształty i imiona. Pewnego lipcowego dnia odkryli, że chmury się poruszają, gonią, dotykają, łączą ze sobą, kłębią i wybuchają gdzieś na horyzoncie siedmiogłowym smokiem. Nie powinno go dziwić, że mała Rita mówi o drzewach jak o ludziach. Paul zbity z tropu, wybity z kontekstu, ujmującym wzrokiem zdziwionego chłopca gapi się w przestrzeń, a właściwie na mały śliczny paluszek oskarżający drzewa. „Drzewa się lubią?” – pomyślał. Chciał się roześmiać. Sądził, że to może pomysł na nową zabawę albo żart.
        – Patrz tam! – Dziewczynka była nieprzejednana. – Przytulone drzewa! – Była zdeterminowana, w jej głosie zabrzmiała nowa, nieznana mu nuta. Nuta dojrzałości, niepokoju, nieuchronności.
        Drzewa, które się lubią?
        Pobiegli dalej. Trawa uginała się pod ich ciężarem. Spod nóg wyskakiwały koniki polne zaskoczone tumultem w trawie. Żuk przewrócił się na grzbiet i wierzgając nogami, starał się wrócić do swoich obowiązków. Spłoszone błyszczące muchy odlatywały jak kawałki potłuczonego szkła. Łąka uginała się pod ich stopami. Pachniało latem.
        – Berek! – krzyknęła Rita i przyspieszyła, znikając w pobliskich zaroślach.



8





***


        Dom stał na wzniesieniu. Z okna było widać całą okolicę. Teraz był szary. Kiedyś zapewne miał inny kolor, ale nikt już go nie pamięta, tak więc dom był szary, i już. Ciężkie drewniane drzwi na klatkę schodową zawsze były otwarte, i nikogo to nie dziwiło. Być może w nocy, gdy do domu szybkim krokiem wracał ostatni mieszkaniec, w pośpiechu chwytał klamkę i z łoskotem zamykał czeluść klatki schodowej. Odcinał ją od nocy drzwiami i znikał zmęczony w swoim mieszkaniu.
        Ale dla dzieci stały one otworem. Latem nawet zmoknięte kury wchodziły na schody i zastygały na nich jak brązowe poduchy bez poszewki, trwały w milczeniu. Dopiero wybiegające ze swoich mieszkań dzieci zamieniały trwające w zamyśleniu poduchy z powrotem w kury, które z głośnym gdakaniem, trzepocząc skrzydłami, wylatywały na podwórze, a dzieci biegły jeszcze kawałek za nimi, krzycząc: „Cip, cip, cip…”.


        Wieje południowo-wschodni wiatr. Na metalowych słupkach wkopanych w ziemię i zabetonowanych, stojących w pozornym bezładzie, rozwieszono mocne sznurki. Na nich powiewają połacie białego materiału. Promienie słońca wplątane w biel pościeli rozsyłają swój blask na pobliskie ogródki, rosnące wokół chwasty, liście drzew i wszędobylską trawę. Drewniane żerdzie, jak maszty statku, podtrzymują sznurki obciążone mokrymi prześcieradłami i poszewkami. Stoją na wietrze, jakby chciały wypłynąć z portu, wyrwać zakotwiczone słupy i pożeglować na oślep. Babcia, pani bosman tego zakotwiczonego żaglowca, uwija się, wieszając wykrochmalone i pachnące latem pranie. Wczesnym rankiem, kiedy wszyscy jeszcze śpią, zwłaszcza dzieci, rozpoczęła swój rytuał prania w oddalonej nieco od domu pralni z wielkim piecem i miejscem na kocioł. W nim gotuje w otchłani gorących mydlin pościel, białe koszule, kalesony splątane rozciągniętymi nieco nogawicami,



9




podkoszulki, damskie figi i męskie gacie rozciągnięte w kroku. Z komina pralni wydobywa się szarobury dym, a babcia Ania dokłada drewna do pieca. Parowo-żaglowy statek odpływa w wietrzny letni poranek. Zanim obudzą się domownicy i dziecięcy gwar wyswobodzi się z domu, większość będzie już wyprana i wysuszona, przygotowana do prasowania i układania na półkach.
        Wiatr stukał otwartym oknem o futrynę, aż obudził Paula. Chłopiec, rozleniwiony odpływającym snem, przetarł oczy i wygrzebał się z pieleszy. Poczłapał do kuchni. Na stole czekało przygotowane przez babcię śniadanie, a w żółtym przeźroczystym dzbanku był kompot z rabarbaru.
        Puk, puk, puk. – Rozległo się delikatne pukanie do drzwi. Paul uchylił je.
        – Cześć! – rzuciła radośnie Rita.
        – Cześć – powtórzył chłopak.
        – Wstawaj szybko, babcia robi pranie! – nalegała podekscytowana, wchodząc do kuchni. – Paul zniknął w pokoju, a Rita poczęstowała się świeżą bułeczką z truskawkami i cukrem. – Ugryzłam trochę – powiedziała z rozbrajającym uśmiechem, kiedy Paul wyszedł z pokoju w krótkich spodenkach i niebieskiej koszulce.
        Usiedli razem i pałaszowali pyszne bułeczki z truskawkami. Na dnie dzbanka pływała resztka rabarbarowej zawiesiny. Zbiegli ze schodów i razem zeskoczyli z dwóch ostatnich stopni, jak to mieli w zwyczaju. Zanurzając się w gorącym powietrzu letniego dnia, pognali w kierunku ceglanego budynku pralni, gdzie wśród kłębów pary grasowała babcia palacz, bosman, kapitan, pierwsza po Bogu osoba w pralni.
        – Śniadanko zjedzone? – zagadnęła, podwijając jeszcze wyżej rękawy. Skinęli głowami, przeżuwając ostatnie kęsy, i wstąpili do piekieł pralni, rozgarniając odruchowo opary gorących mydlin. – Nie zbliżajcie się do kotła – ostrzegała babcia. Wzięła w ręce ogromną drewnianą kopyść i zamieszała z wyczuciem wężowisko gotującej się bielizny.



10




        Dzieci wspięły się na stół pod oknem i obserwowały widowisko. Nie trwało to długo. Jednym susem znalazły się na podłodze i już ich nie było. Znikały i pojawiały się nagle, biegając wśród falujących na wietrze białych płóciennych połaci. Babcia załamywała ręce, prosząc niebiosa, żeby jej świeżo wyprane rzeczy nie znalazły się w piachu lub nie uwolniły się ze sznura za pomocą niesfornych rączek Rity i Paula.


        Ciepły poranek przerodził się w bezchmurne upalne popołudnie, teraz miękko na kocich łapach skradał się cichy, spokojny, długi wieczór. Bezszelestnie i leniwie opadają nasionka topoli ubrane w białe zwiewne, wydawać by się mogło lżejsze od powietrza pierzaste ubranka. Nie pasują do lata, gdzie wszystko jest zielone lub kolorowe jak kwiaty rozsiane wiatrem po ogrodach. Przygotowane bielą do zimy zasypują ścieżki, przez otwarte okna wdzierają się do kuchni, zbierają przy ścianach domu białe kołtuny i bujają się na kocich ogonach, toną w poidłach dla kur i drażnią nosy dzieci.
        Dwie kobiety w czarnych pończochach niosą wielkie kosze świeżo upranej pościeli. Gromadka dzieci jak pieski biega dookoła dostojnych matron tego cichego wieczoru, idących w milczeniu z urobkiem porannego prania. Na wysokim stopniu ceglanego budynku z odrapanymi nieco z godności czerwieni drewnianymi drzwiami siedziały dwie kury, wartowniczki starego magla. Spłoszone dziecięcym gwarem opuściły posterunek i pozwoliły intruzom wedrzeć się do środka. Kobiety złożyły na drewnianych ławkach kosze wypełnione bielą, zapachem wykrochmalonej pościeli przetkanym letnim wiatrem. Dzieci rozbieg- ły się po wnętrzu nie z tej epoki, w którym zatrzymał się czas. Sporo kurzu zalegało na parapetach starych, połatanych grubymi szybkami okien, mnóstwo pajęczych sieci uwiły pokolenia pająków czyhających na zdobycz. Kobiety ostrożnie wyjmowały białe połacie pościeli i rozkładały delikatnie na drewnianym



11




stole ze skrzyżowanymi nogami. W ruch poszło skrzypiące urządzenie, wyglądające jak machina wojenna. Kobiety zmagały się z ciężarem kamieni wypełniających drewnianą skrzynię. Jedna kręciła korbą, druga podawała równo rozłożony materiał. Rita starała się pomóc, ale jej próby nie były doceniane przez babcię. W otwartych drzwiach pojawił się Wojtek z piłką.
        – Paul, zagrasz? – spytał. – Brakuje nam zawodnika.
        Widok piłki pod pachą kolegi nie pozostał Paulowi obojętny. Spojrzał na babcię, ale ta zajęta siłowaniem się ze skrzypiącym starym maglem i doglądaniem pościeli nie zwracała uwagi na to, co się dzieje wokół niej, w skupieniu toczyła walkę z prehistorycznym urządzeniem. Paul zeskoczył z wysokiego progu i już go nie było. Nie pomyślał o Ricie krzątającej się wśród kobiet, szukającej okazji do wejścia w magiczny świat maglowania pościeli.
        Na szarym, piaszczystym boisku wygospodarowanym między betonowym płotem a drzwiami małych szop i obórek rozpoczynał się mecz. Obie drużyny miały już cały skład, piłka była w grze. Choć zawodnicy biegali już nieźle umorusani, to gole wciąż nie padały. Paul rozpoczął walkę o każdą piłkę, żeby nie zawieść zaufania starszych kolegów. Zerkał czasami w kierunku magla, gdzie wieczorna praca wieńcząca dzieło wielkiego prania wciąż się toczyła.
        – Paul, uważaj! Wybijaj! Brawo! – dopingują go koledzy. Spocony biega, walczy, podaje piłkę, odbiera ją, a nawet strzela do chlewikowej bramki. Nie ma przerw, w tym meczu wszystko toczy się szybko. Chmura kurzu wisi nad ziemią, nie mając możliwości opaść i zmieszać się z piaskiem. Mecz jest szybki, a boisko małe.
        – Jezu słodki! – Babcia Rity, która pierwsza pojawiła się na boisku z koszem świeżo upranego i starannie wymaglowanego bieluteńkiego prania, załamała ręce.
        Gracze stanęli jak wryci. Głos babci był dobitny. Głęboka, płynąca z serca troska o białe pranie w wiklinowym koszu dodała



12




mu tyle dramatyzmu, że mecz został przerwany w trybie natychmiastowym i tumany kurzu mogły spokojnie osiąść na spoconych nogach graczy, przykleić się do ich mokrych koszulek i wedrzeć, nie daj Panie Boże, do pilnie strzeżonego kosza z bielizną. Zawodnicy, ciężko dyszący, z opartymi na czarnych kolanach dłońmi, obserwowali przemarsz tej małej procesji z sakramentem świeżej bieli w koszach. Rita kroczyła na przedzie, niosąc dumnie klucze do magla. Paul śledził ją, zerkając spod oka. Już prawie zniknęła za rogiem domu, spojrzała na niego z dumnym uśmiechem i zadzwoniła pękiem kluczy.
        – Niosę klucze, babcia mi dała – pochwaliła się.
        Po krótkiej przerwie spowodowanej wtargnięciem kobiet na boisko mecz się ożywił i trwał aż do zapadnięcia ciemności.
        Pościel pachnie latem, dzieciństwo ma mnóstwo zapachów, które pamiętamy do końca życia i rozpoznajemy na krańcach świata. Przetarte na mokro deski podłogi przywodzą na myśl taniec na kolanach. Przypominają o drzazgach wbitych w dłoń, mają bliżej nieokreślony kolor zabawy. Ściany, meble, wnętrze wyściełanej zielonym suknem szuflady – wszystko przypomina tajemniczy, dopiero odkrywany świat. Lekko uchylone drewniane okno, pomalowane grubą warstwą białej farby. Ciemno. Noc wsuwa się do pokoju przez szparę pod drzwiami. Zapach mydła wsiąka w pościel. Noc szumi. Kojący, tajemniczy szmer płynący od pobliskich drzew, przerywany stukotem kół pociągu w oddali, plątanina dźwięków nocy. Przez falujące liście widać gwiazdy. Migają. Znikają. Może w ogóle ich nie ma? Zgasły przed milionami lat, a ich światło przemierza wszechświat w poszukiwaniu wrażliwej duszy, która przygarnie wspomnienie po zgasłej gwieździe. W głowie zagości zwątpienie. Czysta myśl wysłana w przestworza na chwilę przed zaśnięciem napotka opór prastarej materii. Ciężkie powieki stoczą walkę z lekkością myśli wysłanej na poszukiwania choćby cząstki odpowiedzi na zadane migotem gwiazd pytanie.



13




        Czasami tuż przed zaśnięciem człowiek nagle potyka się na schodach lub zeskakuje jak dziecko z niskiego murku. To szarpnięcie kolei rzeczy, zatrzymanie na stacji pociągu codzienności. Podwójne okno stuknęło. Świeże powietrze rozlało się po pościeli. Przez szparę pod drzwiami zagląda światło. Wyraźna granica między rozświetlonym pokojem dorosłych a ciszą sypialni dziecięcej. Świetlna linia, którą tak śpieszno przekroczyć w dzieciństwie, a potem żałujemy tego czynu. Cienka kreska światła pod drzwiami już zniknęła, kwarki energii pognały przed siebie, żeby niespodziewanie zajść nas od tyłu, zaskoczyć w najmniej spodziewanym momencie.
        Kolorowe sny rozwiesiły serpentyny po całym pokoju, tęczowe mosty spinały regały z książkami, zielonkawe bajorka rozlane wśród rozrzuconych zabawek skrywają szkaradne utopce, przerażająco piękne syreny, zaklęte w żaby księżniczki. Papierowe jaskółki krążą nad mokradłami, strzygi baraszkują w trzcinach. Zwinny biały królik czmychnął w trawę, z której wyfrunął kolorowy motyl wielkości latawca i usiadł na górze lodowej pierzyny. Odwrócony do góry dnem ocean mienił się pod sufitem szafirem rafy koralowej, aż spłynął po ścianach abstrakcją tysiąca obrazów. Tonący statek opada na dno. Podarte żagle łopoczą skrzydłami. Koścista ręka bosmana bije w dzwon.
        – Szmaty skupuję, szmaaaaty! – krzyczał i walił w kawał żelastwa mały człowiek o donośnym głosie. Ubrany w to, co skupuje, na swój sposób elegancki, niedorzecznie kolorowy. Paul usiadł na łóżku. Otwarte okno zasłonięte firanką wpuszczało do domu zapach lata i nieznośny dźwięk bicia metalem o metal.
        – Idź pan stąd! Dzieci śpią – przepędzała go babcia.
        – Uszanowanie wielmożnej pani. – Kiczowaty pan nie dał się spławić. – Szmaty skupuję – powiedział prawie szeptem. – Stare graty? – dodał pytająco.
        – Idź pan, idź. – Babcia nie dawała za wygraną.



14





***


        Betonowy płot, szary piach, zwykły, brudny piach wysuszony słońcem, wręcz wypalony na popiół. Wszędzie go pełno. Błękit nieba podkreśla szarość piachu.
        Chłopcy grają w kapsle.
        – Wylotka! Wracasz! – krzyknął któryś.
        Pstrykali palcami kolorowe zalane woskiem dla lepszej przyczepności kapsle po piwie. W pokrzywach leżała szara od piachu piłka. W ciszy sierpniowego popołudnia gruchały gołębie. Starsi ludzie siedzieli na ławce przy domu, oparci plecami o chłodne cegły ściany. Kury usadowiły się w piaszczystych dołkach. Dumny kot przeszedł powoli przez tor dla kapsli wyrysowany patykiem w szarości piachu. Z okna jakiegoś mieszkania pachniało ciastem. Babcia Rity piekła placek drożdżowy.
        W tę anachroniczną sielankę uderzył piorun. Trzask jakby łamanego ogromnego drzewa wyrwał wszystkich z letargu. Błękitne, niczym niezmącone czyste niebo. Huk przeszył przestrzeń między kotem a dziećmi. Staruszkowie poderwali się z miejsc w bezsensownym nagłym zrywie. Dzieci odskoczyły na boki. Kabel przeciął powietrze. Czarny wykrzyknik przerwał milczenie, zasiał niepokój, rozrzucił grających, spłoszył kury, zdezorientował starców. Z pobliskiego słupa wysokiego napięcia pod wpływem upału, a może starości lub kiepskiego montażu urwał się przewód wysokiego napięcia i zatrzepotał w powietrzu. Z sykiem prześlizgnął się po piachu i zastygł w milczeniu. Zza horyzontu wynurzyła się para wojskowych helikopterów. Jeszcze jedna i jeszcze. Powietrze drgało w takt wirników.
        – Cztery, sześć, osiem, dziesięć, dwanaście, czternaście – liczyli na głos chłopcy, zadzierając głowy.
        Są coraz dalej. Słychać jeszcze, ale już ich nie widać. Spłoszone ptaki krążą nad głowami. Nie mogą znaleźć sobie miejsca. Poszarpane łopatami wirników powietrze drga. Wytrąceni z letargu



15




mieszkańcy patrzą w to miejsce na niebie, gdzie zniknęły helikoptery. Paul odwrócił głowę. Nadlecą kolejne? Nie. Cisza.
        – Kukuryku! – rozdarł się kogut. Banalnie, zwyczajnie zapiał kogut, jak to robi codziennie, ba, kilka, kilkanaście razy dziennie. Tym razem wszyscy go usłyszeli.
        – Kur zapiał – powiedział dobitnie jakiś mężczyzna z opartymi na parapecie łokciami, zapatrzony w ten fragment nieba, gdzie przed chwilą znajdowały się helikoptery. Omal nie wypadł przez okno.
        – Coś się święci – dodał ktoś z sąsiedniego okna.
        – W radiu nic nie mówili, to pewnie ćwiczenia – uspokajał Edmund, który częściej niż inni zaglądał do butelki. Miało się wrażenie, że tylko dryfuje na powierzchni rzeczywistości. Nie zagłębia się w nią, nie jest jej częścią. Jest komentarzem, wyrzutem sumienia tej małej społeczności. Poetą bez wierszy, malarzem bez farb. Traktowany z przymrużeniem oka, kleks na marginesie zeszytu zapisanego powszechnymi kłamstwami, nic nieznaczącą mową codzienności, rutyną dni.
        – Kukuryku! – zapiał jeszcze głośniej kogut.
        – Namolne ptaszysko – wtrącił ktoś.
        – Sio, sio. – Kobieta machała ręką. Wyszła właśnie z domu. Stała na progu. Rzucały się w oczy grube nogi obwiązane bandażami. Ubrana była w kwiecisty fartuch, spod którego ukradkiem prześwitywała bielizna. – Komu kawy? – rzuciła z nadzieją, że nikt nie będzie zainteresowany.
        Na ławce przy domu stało małe radio. Brzęczała w nim muzyka, co jakiś czas przerywana falą zakłóceń i zgrzytów. Zabrzmiał charakterystyczny sygnał i głos oznajmił godzinę.
        – Wiadomości z kraju i ze świata. – Trzaski szumy, brzęczenia. Wszyscy zamienili się w słuch.
        – Kukuryku! – powtórzył kogut.
        – A idźże ty, do cholery! – Patyk pofrunął w kierunku koguta. Ten zatrzepotał skrzydłami i poszedł urażony. Tego dnia nie zapiał już ani razu.



16




        Chlup, chlup, kamienie wpadają do stawu.
        – Jeszcze ten, tato, jeszcze ten – prosił Paul, podając ojcu kamienie.
        Stali na górce, w dole błyszczał mały staw porośnięty dookoła trzciną, tatarakiem, pałką wodną i inną lubiącą wilgoć roślinnością. Był wieczór, latem jeszcze widno, trochę tajemniczo, kiedy słońce już zaszło za horyzont, a jednocześnie jakby ukradkiem zerkało zza niego, chcąc coś dopowiedzieć do kończącego się dnia, postawić kropkę nad i, jakby nie mogło się rozstać i już tęskniło za świtem. Zieleń staje się ciemniejsza, z minuty na minutę zmienia ton w stronę szarości. Grupka dzieci otoczyła ojca Paula, a ten rzuca kamieniami, rozbijając co jakiś czas lustro stawu. Rozbryzgują się kryształki spokojnej jeszcze przed momentem tafli. Lustro pęka z trzaskiem chlupotu, a po chwili znów błyszczy, odbijając różowe chmury, i kusi, mówiąc: „Spróbuj trafić jeszcze raz”.
        – Już mnie boli ręka – wykręcał się ojciec. Choć tak naprawdę podobała mu się ta zabawa. Znów przywdział krótkie spodenki dzieciństwa i poczuł prostą radość rzucania kamieniami do wody. Nie dawał się szczególnie długo prosić i chętnie odbierał coraz większe kamienie znoszone w pośpiechu przez dzieci. Niebiesko-różowe niebo coraz bardziej kontrastowało z ciemną zielenią otoczenia. To właśnie o tej porze roku wszystko jest soczyste i świeże, ptaki przekrzykują się z żabami, a zieleń wypełnia dolinkę w pobliżu domu rodzinnego Paula. Kiedy czas płynie wolniej, życie patrzy w zachwycie na grupkę dzieci i rozbawionego wśród nich dorosłego mężczyznę.
        – Gwiazdka świeci – zauważyła Rita.
        – O! Tam i tam, tam też.
        Ostatni kamień chlupnął głośno, staw zmarszczył lustrzane czoło, żaby już ucichły, dzieci usiadły na trawie i z zadartymi głowami szukały wzrokiem gwiazd, które pojawiały się jedna za drugą. Paul ściskał w ręce kamień. Kiedy wszyscy patrzyli w niebo,



17




on wstał i z całej siły cisnął nim w stronę stawu. Lustro wody pozostało niezmącone.
        – Kiedyś dorzucisz – powiedział ojciec, kładąc mu rękę na ramieniu. – Niebawem – dodał.
        Było już prawie ciemno. Na niebie świeciło mnóstwo gwiazd.


***


        – Pada. – Słowo to zabrzmiało na granicy snu i nowego dnia. Paul tak bardzo chciał, by jednak okazało się snem. Nie otwierał oczu, licząc, że sen minie. – Pada – powtórzyła babcia.
        To nie sen. Babcia oparła ręce o parapet okna i powtarza to słowo jak zawołanie modlitwy. Pada deszcz. Strugami zalewa okno, aż rynny nie nadążają zbierać go z dachu. Zeschnięta ziemia błagała całymi upalnymi dniami choćby o kroplę, a tu jest. Leje. Mówi się, że Pan daje ponad miarę, tylko proście. Kurz fruwał na drodze, zawodził wiatr, żółte trawy rozłożyły suche ramiona, prosząc o kroplę, więc leje w swej szczodrobliwości jak z cebra. Chmurka pary unosi się nad dachem. Chlupią krople w kałużach. Strumyki gonią się z górki. Monotonna szarość nieba wlewa się do pokoju.
        No to po zabawie. Co tu robić, kiedy nie można wyjść na dwór? Paul usiadł na łóżku. To nie sen. Pada. Tak bardzo chciał, żeby dziś był ładny dzień. Rzucając kamienie do wody, marzył o następnym dniu, o zalanym słońcem ogrodzie, o zabawie w kapsle, o podchodach w lesie, o wieczornej grze w piłkę, o podlewaniu ogrodu z ojcem. Podlewanie odpada. A reszta? Tyle planów. Pada i nie chce przestać. Przetarł oczy. Przeciągnął się. Musi się wypogodzić. Musi. Musi.


        Zza wysokiej trawy połyskują w słońcu jasne włosy. Dziewczęce kitki spięte gumką recepturką uwijają się w zaroślach. Rosną kupki mokrego piasku. Jest pożytek z tej ulewy. Wykopane kamienie tworzą palisady czy murki. Z piasku powstaje zamek.



18




Paul zbiera patyczki i utyka je w piachu. Praca wre. Słońce przygrzewa jednostajnie, czyste niebo odbija się w pobliskim stawie jak lustro przyłożone do lustra.
        – Gul, gul, gul… – Rita podniosła głowę i zastygła w bezruchu. – Indor! – wrzasnęła na całe gardło i ruszyła do ucieczki, nie zważając na pieczołowicie klecone z piachu konstrukcje i kształty. Wdepnęła w sam środek dużego zamku stojącego w centrum piaskowego miasta. Paul pognał za nią, zostawiając po sobie pobojowisko. A jeszcze kilka minut temu piaskowe miasto tętniło życiem i pachniało bzem.
        Przez pokrzywy, na oślep, byle szybciej do domu. Biegną, nie oglądając się za siebie, z poparzonymi i podrapanymi nogami. Kosmaty indyk, kolebiąc się na krótkich nogach, strosząc pióra i gulgocząc niemiłosiernie, ugania się za dziećmi. Klap, klap, klap – dziecięce stopy już roznoszą echo na klatce schodowej, kłapiąc o kamienne stopnie. W tym samym momencie dopadli do drzwi. Paul chwycił za klamkę i kłębowisko małych spoconych ciał wtoczyło się do mieszkania. Powitała ich babcia zaskoczona tak nagłym wtargnięciem pary uciekinierów. Stanęła w kuchennych drzwiach z białymi od mąki rękami i pytającym, dobrotliwym wzrokiem.
        – Dzień dobry – powiedziała Rita, starając się z całych sił opanować przyspieszony oddech i szaleńcze bicie serca.
        – Dobry, dobry. – Babcia się uśmiechnęła, wracając do swoich zajęć.
        W kuchni pachniało świeżo rozpalonym kaflowym piecem z czarnymi od sadzy fajerkami. Wulkan z mąki i ziemniaków górował nad stołem. Puszczone luzem dwa jajka zawirowały na środku i stuknęły o siebie. Niewiele brakowało, a rozbiłyby się na ciemnobordowych deskach podłogi. Jeszcze trochę soli spadło na już ośnieżone mąką zbocza wulkanu i w samym środku wylądowały zręcznie rozbite przez babcię dwa jajka, które jeszcze chwilę temu kręciły piruety na krawędzi przepaści stołu. Lawa białka wpłynęła



19




w ziemniaczane szczeliny, pociągając za sobą stróżkę żółtka. Wszystko nagle wymieszało się ze sobą, wirując w rękach babci, które przypominały dłonie trędowatego z płatami odchodzącej skóry. Rita usiadła na taborecie i oparła splecione ręce na brzegu stołu, położyła na nich przechyloną na bok główkę i świdrującym spojrzeniem śledziła zręczność kucharki. Ciasto zmieniało kształt w okamgnieniu. Z wieloryba stawało się hipopotamem, później słoniem, górą, żeby w ostateczności przekształcić się w długiego białożółtawego węża pełzającego konwulsyjnie po stole.
        – Podaj nóż, Paul – poprosiła babcia.
        Paul w milczeniu otworzył szufladę, w której zakotłowały się drewniane i metalowe narzędzia kuchenne. Wydobył duży ostry nóż. Położył go na stole. Babcia wytarła ręce o fartuch, drobinki mąki i kawałki świeżego ciasta spadły na podłogę. Chwyciła nóż, opanowała konwulsyjne ruchy węża z ciasta i z szybkością elektrycznej krajalnicy pokroiła potwora na równiutkie skośne kawałeczki. Zielona pokrywka, podskakując, oznajmiła, że woda osiągnęła temperaturę wrzenia, a więcej i tak nie będzie mieć, choćby nie wiem jak długo podskakiwała na garnku.
        – Umyjcie ręce i możecie wrzucać kluski – poleciła babcia.
        Dzieci zerwały się ze swoich miejsc, polały dłonie zimną wodą i przystąpiły do dzieła. Kluski z chlupotem trafiały do garnka, w zamian krople wody wyskakiwały na gorące fajerki i ginęły, w mig zamieniając się w małe obłoczki pary. Jedna kluska niefortunnie spadła obok i zaskwierczała na gorącym metalu. Babcia przewróciła ją zgrabnie na drugą stronę.
        – Daj rękę, Rita – powiedziała i położyła jeszcze ciepłą kluskę uciekinierkę na jasnej dłoni dziewczynki.
        Rita musiała przełożyć ją szybko do drugiej ręki, a ta też nie chciała się sparzyć i oddała ją pierwszej. Po tym tańcu z ręki do ręki wreszcie można było zjeść pierwszą kluskę tego dnia. Oczy dziewczynki zabłysły i delikatny uśmiech pojawił się na twarzy.
        – Pycha – zachwyciła się. – Możemy jeszcze?



20




        Babcia przetarła blachę i ułożyła na piecu kilka kawałków świeżego ciasta. Znów zaskwierczało i za moment można było zjadać świeże kluchy pieczone żywcem na piecu. Dzieci parzyły palce, ale nie dawały za wygraną. Kluski ginęły jedna za drugą w ich ustach.
        Indyk dumnie stroszył pióra i obchodził dom dookoła, jakby pilnował małych uciekinierów.


***


        – Wie pani, że zmarła stara Bożychowa?
        – Co pani powie, zmarło się kobiecinie.
        Spracowane ręce kobiet trzymają fioletowe, zielone, granatowe, liliowe i czerwone torby z płótna, przeważnie uszyte przez siebie w wolnej chwili po podwieczorku lub zimą po kolacji. Na dnie każdej tkwi mały portfel. Wyleguje się samotnie w pustym hamaku z płótna. Buja się i podskakuje, czekając na niebawem mające nadejść zakupy, na towarzystwo masła, chleba, torebki mąki i tego, co dziś dowiozą. Może będzie herbata?
        – Tyle wycierpiała, a w zeszłym roku pochowała męża…
        – No, patrz pani…
        Kobiety przysiadły na murku obok schodów. Chłopcy skaczą ze stopni, dziewczynki grają w klasy na chodniku. Szary, choć ciepły dzień. Czas się dłuży. Kobiety oparte o murek z rękami splecionymi na piersiach, z torbami zwisającymi ze zgięcia łokciowego, w kwiecistych lub gładkich bluzkach z krótkimi rękawami i prostych spódnicach z zamkiem błyskawicznym z tyłu lub z boku zwracają raz po raz swój tęskny, a być może zniecierpliwiony wzrok w stronę, skąd ma nadjechać ów wymarzony w tej chwili samochód pełen herbaty, świeżych bułek, masła, mleka, sera, pachnącego chleba pokrytego chrupiącą skórką, cukru gruboziarnistego, mąki, soli, a może nawet kawy. Dochodzą nowi kolejkowicze, jakiś nieznany mężczyzna z drewnianą nogą kuśtyka zapamiętale, żeby nie być ostatni w oczekiwaniu na cud codziennych



21




zakupów. W sklepie pusto. Pod sufitem kręci się monotonnie duży wiatrak, z jego środka zwisają lepy na muchy, dumnie prezentując swoje zdobycze przy każdym obrocie śmigła. Ekspedientka pije herbatę na zapleczu, znudzona zerkając czasami w głąb sklepu, czy może ktoś przyszedł po ocet. Ocet jest.

***


        Światło ledwo przesącza się przez umieszczone wysoko pod sufitem okna. Szyby są brudne, niemyte od lat. Niektóre wybite, przyciągają gołębie, które siedząc na skraju światła i mroku hali produkcyjnej, rzucają ogromne cienie na zielonkawe ściany. Słońce brudzi swoje promienie w oparach olejów, w pyle szlifierek, w opiłkach obrabiarek metali. Szarawe snopy światła znikają gdzieś w drgającym powietrzu, zaprzeczając fizyce, zatracają blask, nie biegną na oślep przed siebie, rozmywają się i skapują ze ściany, tworząc tłustą plamę na podłodze, nadają blask poskręcanym gąsienicom metalowych odpadów, połyskują tęczą w plamach oleju i diamencikami potu na twarzach robotników skupionych nad obrabiarkami, tokarkami, walcarkami. Cień gołębia zatrzepotał skrzydłami i zniknął. Słońce przykryła niewielka chmura. Pojawiła się zagubiona nie wiadomo skąd, jak rzucona na wiatr biała chusteczka. Odpłynęła nagle, a gołąb odleciał. Słońce wpadło na ścianę z piskiem maszyny parowej.
        Łup, łup, łup, pracuje młot pneumatyczny. Snopy iskier spadają na podłogę i znikają bez śladu. Skrzypi suwnica i wolno sunie na metalowych kołach. Zygmunt siedzi wysoko. Góruje nad całą halą, widzi wszystkie stanowiska. Podjeżdża, zabiera ciężkie elementy i przenosi do innego stanowiska na dalszą obróbkę. Tu pod sufitem powietrze jest bardziej przejrzyste. Latem przez wybite okienka widać skrawki nieba. Wpada nimi świeże powietrze, które Zygmunt od razu łapie w płuca i zaciąga się ze smakiem. Zimą przeklina te cholerne dziury, bo ciągnie lodówką po gnatach. Kolejny kurs. Podjeżdża, podnosi, zabiera, odjeżdża, opuszcza, odhaczają, wraca. Podjeżdża.



22




        – Niżej, niżej! – Ktoś z dołu macha ręką.
        – Dobra! Stać! Do góry! – Podnosi, zabiera, odjeżdża, opuszcza, odhaczają, wraca.
        Czarne kulki gałek na żółtych drążkach uruchamiają urządzenie. Poddają się rękom robotnika, a on ogrzewa je w dłoniach, pieści i poleruje, aż dumne błyszczą czernią pod sufitem. Szarpnął drążek. Suwnica zareagowała ociężale.
        – Niżej, niżej!
        – Stać! Do góry!
        Podnosi, zabiera, odjeżdża, opuszcza, odhaczają, wraca.

***


        Szczeble drabiny były szerokie. Mieściła się na nich cała stopa dziecka.
        To właściwie nie szczeble, to stopnie. Drabina wyglądała jak przystawione do ściany schody, które tylko opierały się o nią i dziwnym trafem nie zsuwały się z trzaskiem na podłogę. Schody-drabina trwały tak lata wbrew zdrowemu rozsądkowi. Oparte? Zawieszone? Trwające w bezruchu stopnie na strych. Klapa otwierała się, zgrzytając.
        Klap, klap, klap.
        Było słychać powolne kroki dzieci. Jedno za drugim ostrożnie, jakby z namaszczeniem, wspinały się na strych. Przez otwartą klapę zaczynał wylewać się zapach starych belek, papy na dachu i świeżo upranej pościeli, a oni klap, klap, klap, powoli wsuwali głowy w półmrok, wstępowali na strych, gdzie białe połacie prześcieradeł falowały, lekko muskane delikatnymi powiewami. Jak żagle opuszczonych w pośpiechu przez załogę okrętów znoszonych nieuchronnie na skały. Ciekawskie oczy dzieci zaiskrzyły w półmroku.
        Chciałyby jeszcze dostrzec spłoszone skrzypnięciem zamka chochliki czmychające po kątach. Chciałyby przyłapać na gorącym uczynku spóźnionego kulawego skrzata kuśtykającego w pośpiechu.



23




        Zapach był intensywny. Słońce padało na rozgrzany dach, który był niczym blacha piekarnika. Na strychu było ciepło. Stare belki podtrzymywały sklepienie z desek. Słońce padało ukradkiem przez małe uchylone okienko. Cisza.
        – Ktoś idzie – wyszeptała Margarita.
        Schowali się za kominem.
        Stara kobieta z trudem wdrapała się po drabinie. Okropnie szurając, wsunęła przed sobą wielką michę prania. Spod spódnicy błysnęły jej dwa białe jak świeże główki kapusty kolana. Sapiąc, wyprostowała się. Na sznurkach powoli i systematycznie pojawiały się kolorowe wielkie gacie, skarpetki, kwieciste spódnice, śmiesznie porozciągane rajstopy.
        Kobieta schylała się i prostowała. Po każdym wyprostowaniu na sznurkach zawisały części garderoby, niektóre niedoprane zdradzały swój wiek, inne lekkie i zwiewne dołączały do falowania pościelowych żagli jak gala flagowa na okręcie. Dzieci przyczajone za kominem przyglądały się temu mistycznemu przedstawieniu, tej zwykłej natchnionej codzienności.
        Kobieta ostrożnie zeszła na dół. Otworzyła białe, grube, drewniane drzwi z czarną klamką. Z miską pod pachą weszła do mieszkania. Za nią wbiegło dwoje obserwatorów zza komina. Trzasnęły drzwi, zatrzęsła się za luźno przykręcona wizytówka i cała trójka pojawiła się w małym korytarzu, gdzie stała stara toaletka z trójdzielnym przybrudzonym lustrem. Ze szczotki wystawały poplątane stare włosy wyczesane dawno temu, zapomniane i niedające się usunąć po dobroci. Babcia szybko odstawiła pustą miskę do łazienki. Na chwilę z okna łazienki przez otwarte drzwi wpadło światło, po czym odbiło się w którymś z luster, skoczyło na sufit, spłynęło pospiesznie po ścianie i rozmyło się plamą na podłodze.
        Drzwi do kuchni były otwarte. Na niskiej węglarce siedział dziadek Rity. Kolana miał rozchylone i sterczące wysoko, chude konary żylastych nóg wysunęły się spod za krótkich spodni. 



24




Ręce oparł na kolanach, w rozchylonych nieco ustach bielił się jakby lekko przyklejony do dolnej wargi tlący się papieros. Ogorzała i poorana twarz była skierowana w przestrzeń za oknem. Dziadek Rity, jak zasuszony konar nad brzegiem rzeki, tkwił wpatrzony w jej nurt.
        W jasnej kuchni zapach obiadu kłócił się z dymem tlącego się papierosa. Pokrywki podskakiwały, a za każdym razem wymykał się spod nich mały gejzer zupy i skwierczał na rozgrzanej czarnej płycie pieca kaflowego
        – Siadajcie, dzieci – powiedziała babcia. – Paul, zjesz z nami zupę?
        Chłopiec przytaknął. Wszyscy usiedli do stołu. Babcia oparła się na łokciach.


        – Płynie gruszka po wodzie, a jabłuszko po lodzie. Raz, dwa, trzy. Wychodź ty! – Dziewczęcy palec z brudem za paznokciem wskazywał na stojące wokół dzieci, poruszał się w rytmie wypowiadanych słów. – Wychodź ty!
        Rita, Jola, Grażyna, Wojtek, Rysiu i Paul już odpadli, więc szuka najmłodszy Roman.
        – Do dwudziestu! – krzyknął ktoś, uciekając, i grupka rozbieg- ła się, znikając w różnych zakamarkach, krzakach, w śmietniku, na drzewie, za domem, na schodach.
        Paul po cichutku przesunął mały skobelek na drzwiach do piwnicy. Zawiało chłodną wilgocią.
        – Piętnaście, szesnaście, siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście, szukam! – wrzasnął przeraźliwie Romek i pędem ruszył na poszukiwania.
        Kręte schody pokryte kurzem jeszcze pewnie sprzed wojny. Skupiska pajęczyn w kątach z zastygłymi, pojmanymi przez pająka muchami. Dwie lampy z grubego szkła dają słabe światło. Ciężkie drzwi chronią tajemnice poszczególnych komórek piwnicznych, gdzie stare przedmioty dogorywają pokrywane



25




nowymi warstwami kurzu. Zapomniana butelka z rtęcią srebrzy się na półce. Nikt nie wie, skąd się tam wzięła. Jest dziwnie ciężka i tajemnicza.
        Puszcza srebrzyste oko do Paula, który zagłębia się powoli. Stąpa na palcach. W końcu bawią się w chowanego. Nikt nie może wykryć jego tu obecności. Strop jest nisko. Ale dziecko z łatwością się zmieści. Paul mimochodem pochyla się, skrada, jakby chciał powiedzieć: „Mnie tu nie ma”.
        Za drzwiami stara szafa. Orzechowa bieliźniarka, z której płatami odpada okleina. Wisi jak strupy skóry na chorym człowieku. Stara chora bieliźniarka służy jako regał na słoiki z ogórkami kiszonymi. Gdzie te czasy, gdy pokojówka układała w niej pachnącą, wykrochmaloną bieliznę swojej pani. Francuskie koronki majtek w intymnym sąsiedztwie staników. Jedwabne pończochy w górnej szufladzie i zapach lawendy odstraszający mole.
        Paul uchylił lekko drzwi, które skrzypnęły złośliwie głosem staruchy. Zapach kiszonych ogórków pomieszanych z pleśnią, drewnem i przeszyty malinowymi konfiturami zawirował w powietrzu. Puste słoiki na podłodze i butelki po winie trącone nogą chłopca zabrzęczały cicho. Na stosie węgla czarna jak piekielne stworzenie żaba wspinała się niezdarnie do światła. Paul ukrył się za drzwiami. „Tu mnie nie znajdzie” – pomyślał. Przez okienko widział nogi biegających dzieci.
        – Raz, dwa, trzy, Rita! – krzyczał Romek.
        – Za siebie! – wrzasnął Wojtek. – Raz, dwa, trzy, za siebie. – Z uśmiechem zwycięzcy, mrużąc oczy, z piwnicy wyszedł Paul.


        Na zapleczu sklepu mięsnego siedzą trzy kobiety. Popijają kawę ze szklanek. Rozmawiają od niechcenia o niczym. Ot tak, żeby rozmowa płynęła. Śmieją się. Jedna pali papierosa. Mają na sobie granatowe kitle. Gołe bielusieńkie kolana kontrastują z ciemnym strojem służbowym. Krystyna ma niezłe nogi. Gdyby na nogach



26




nie miała służbowych, sznurowanych, bez palców i pięty bucików, można by powiedzieć, że jest bardzo zgrabna. A tak tragedii dopełniają jeszcze rozciągnięte nieco skarpetki. Zaśmiewa się właśnie z czerstwego dowcipu. Mało nie zachłysnęła się kawą.
        Pukanie i drzwi się otwierają.
        – Szczęść Boże przy robocie. – Jakiś facet śmieje się od progu. Oczy ma małe i rozbiegane. Wydęta dolna warga, górna wąska, jakby wiecznie była zaciśnięta. Marynarkę ma przewieszoną przez ramię. Podwinięte rękawy białej koszuli i szeroki krawat we wzory. Pot błyszczy mu na czole.
        – Co tam dziś mamy, złociutkie? – zagaił.
        – To, co pan dyrektor zamawiał – odpowiedziała z powagą najstarsza z kobiet. Wstała i podeszła do dużej lodówki stojącej za drzwiami. Wyjęła z niej papierowe zawiniątko sporych rozmiarów. Zapachniało świeżym mięsem i wędzonką, aż ślinka ciekła. Facet przysiadł na chwilę na stole. Zmierzył wzrokiem Krystynę od głowy do stóp. „Niezłe nogi” – pomyślał. – „Gdyby nie te skarpetki, to ho, ho”.
        – Jak tam się żyje, pani Krysiu? – zagaił obcesowo.
        – Dobrze. – Krystyna nie wiedziała, co powiedzieć. Czy ma opowiadać o pracy męża na dwie zmiany i mieszkaniu kątem u matki, czy że mały dobrze się chowa. – Dobrze, panie dyrektorze.
        – Nie ma to jak robota przy żarciu, co?! – Roześmiał się głośno.
        Wziął zawiniątko, na którym długopisem były napisane jakieś cyfry. Pewnie cena towaru. Spojrzał. Przerzucił marynarkę przez poręcz krzesła i zanurzył dłoń w kieszeni. Położył na stole kilka banknotów, a następnie wyjął czekoladę nieco już miękką w tym upale.
        – To dla pięknych pań, na zdrowie. – Zabrał marynarkę i przewiesił ją przez rękę, w której miał już pachnące smakowicie wędzonką zawiniątko. Pewnym krokiem ruszył w stronę wyjścia. – Ciao, złociutkie! – Trzasnął drzwiami.



27




        Przed sklepem kolejka się wydłużała.
        – Podobno już przywieźli – szeptali kolejkowicze.
        – Tak, ale sklepu nie otwierają, a ludzi coraz więcej. Znów nie starczy dla wszystkich.
        – Bo po lewiźnie sprzedają, cholery jedne! – piekliła się jakaś kobieta.
        – Co też pani gada. Na handel biorą! – wtórowała inna. Drzwi się otworzyły i tłum wlał się do sklepu.
        – Co dla pani? – spytała ze służbowym uśmiechem Krystyna pierwszą w kolejce kobietę. Nikt już nie psioczył na ekspedientki, pogodę i władzę. Każdy tylko w duchu powtarzał: „Żeby tylko wystarczyło dla mnie”. Panie się uwijają. Pakują. Kasują, a wędliny i mięsa znikają z haków.
        – Dużo przywieźli? – spytał ktoś wychodzącą z pełną torbą kobietę.
        – Starczy dla pani – padła pocieszająca odpowiedź.


        Późnym popołudniem słońce było już na tyle nisko, że powoli chowało się w koronach starych drzew, a jego promienie przeciskały się przez drgające na wietrze liście topoli. Starsi mieszkańcy domu zaczynali pojawiać się po poobiedniej drzemce na ławeczce przed domem. Panowie w białych podkoszulkach lub w ażurowych, składających się prawie z samych dziurek, przez które było widać wszystkie niedoskonałości. Panie często miały jeszcze jakieś bardzo ważne zajęcia w domu. Cerowanie skarpetek, szorowanie popiołem osmalonych garnków, wyniesienie sadzy z popielnika. Zbierały się w swoim klubie leniwie, z namaszczeniem, z celebracją popołudnia, po całodziennej krzątaninie na moment oddechu. Nadszedł czas popołudniowej kawy z fusami w szklance z koszyczkiem zrobionym szydełkiem. Leniwie rozpoczynają się rozmowy o wszystkim, czyli o pogodzie, bo wreszcie ładna, bo niebo dziś takie niebieskie, wczoraj padało, ale to dobrze, bo ziemia potrzebuje deszczu. Jak będzie susza, to znów wszystko podrożeje.



28




        – Tak, tak. Tylko drożyzna. Jak tak można tylko ceny podnosić i podnosić, a my płacimy za wszystko coraz więcej – gderał, jak zwykle, sąsiad, podpierając brodę na grubej lasce wytartej już nieco.
        Pan Zenon grzebie coś przy swoim motorze. Naprawia go w każde popołudnie. Właściwie nie naprawia. On go dopieszcza, głaszcze, może nawet przemawia po cichu czule do swojego starego druha, z którym niejedno już przeszli. Ileż to razy jechali na ryby spowici w porannej mgle, ile razy zmokli do suchej nitki i ostatniej śrubki w silniku. Tlący się papieros i zapach benzyny, przełamany aromatem kawy stojącej już na parapecie okna. Jakaś kobieta wiesza pranie zrobione naprędce po obiedzie i ma nadzieję, że lekki wietrzyk wysuszy potrzebne na jutro rzeczy. Pojawiają się nowe postacie. Wychodzą na scenę późnego popołudnia. Przynoszą swoje kwestie zasłyszane w sklepie, przeczytane w gazecie, niewypowiedziane wczoraj na codziennym zgromadzeniu sąsiadów. Wspomnienia wczorajszego dnia, sny minionej nocy zapamiętane dla sąsiada. Coraz mniej światła przedostaje się przez liście, od lasu powiało chłodem. Pranie wisi na sznurze, nogawki spodni zawadiacko szturchają kwieciste suknie wiszące obok, a rajstopy splątały się w namiętnym tangu na wietrze. Cień domu ogarnął całe podwórze, tylko białe podkoszulki sąsiadów świecą w szarości otoczenia. Jaskółki śmigają bezszelestnie, chwytając w locie owady.
        – Włóż sweter, Rita! – zawołała z okna babcia.
        – Nie, nie jest mi zimno – odpowiedziała dziewczynka, szukając odpowiedniego patyka, którym można by narysować na wilgotnym piachu klasy.
        Ktoś podlewał ogródek i nieopatrznie rozlało się za dużo wody. Trzeba skrzętnie wykorzystać okazję, by narysować patykiem klasy i pograć w nie. Jeden, dwa, trzy, cztery… Spod powyginanego kijka wychodzą cyfry. Paul trzyma płaski kamień i zabawa się rozpoczyna.



29




        Zgromadzeni rozmawiają, gestykulują, przeżywają swoje problemy, dzielą się nimi w społeczności wrzuconej w ten dom przez przewrotny los. Wiatr ucichł. Kamyk do gry w klasy upadł za daleko.
        – Skucha – skomentowała Rita. – Teraz ja – dodała triumfalnie.
        Wielka latarnia uliczna zawieszona groteskowo na ścianie domu rozbłysła żółtawym światłem. Szarobury kot zapatrzył się w siedzącą na sznurze do prania jaskółkę jak nocny kochanek zauroczony swą lubą. Ćmy zlatują się do światła i siadają na murze. Dzieci podskakują to na jednej, to na dwóch nogach. Wykonują wieczorny balet w świetle żółtawej latarni. Powtarzają czynności jak wyuczone role mimów. W tle znad stawu odezwał się chór żab. Gwar zniżył ton.
        – Dzieci! Do domu! – Stanowczy głos przeciął wieczór na pół. – Jest już ciemno. – Ze zgrzytem zamknęło się okno.


        W piwnicy mieszają się zapachy węgla, drewna porąbanego i przygotowanego do pieca, kwaszonych w beczce ogórków, butwiejących mebli, rozlanych kompotów, warzyw przechowywanych w chłodzie i zamierzchłych czasów zaklętych w niepotrzebnych już nikomu przedmiotach wstawianych tu od lat, gromadzonych na wieczne nieprzydanie się.
        Ojciec Paula wytacza beczkę. Stara się nie uronić z niej słonej wody. Trzeba wyszorować pod pompą starą bekę do kiszenia ogórków i nabić ją jak prochem świeżymi, zebranymi wczoraj w ogródku, kolczastymi, pachnącymi latem ogórkami. Zatkana drewnianym deklem, pękata i przysadzista beczka stawia spory opór silnemu mężczyźnie. Trudno ją objąć i podnieść, a więc trzeba kulać ją bokiem raz w prawo, raz w lewo, byle powoli do przodu, do wyjścia. Nie da się nic nie rozlać. Wszędzie pachnie kwaśną wodą z czosnkiem, liśćmi chrzanu i koperkiem, aż ślinka cieknie. Najtrudniej będzie po schodach.
        – Paul, trzymaj wieko! – zawołał ojciec.




do góry

Wykonane przez Onisoft.pl

2017 Wszelkie prawa zastrzeżone oceanksiazek.pl

Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl